Elton, Ben - Ślepa wiara.pdf

(2205 KB) Pobierz
BEN ELTON
Ślepa wiara
Blind Faith
Z angielskiego przełożył
JACEK MANICKI
Żonie i dzieciom
1
Trafford pożegnał się z żoną, cmoknął w czółko dzidzię, która im się niedawno uro-
dziła, i przystąpił do otwierania baterii blokad, rygli i zasuwek zabezpieczających
drzwi frontowe.
‒ Ja tobie też dobrego dnia życzę, Traffordzie ‒ doleciał go głos Barbielli.
‒ No przecież, naturalnie, jak mogłem zapomnieć! Dzień dobry, Barbiello ‒ wydu-
kał Trafford zmieszany. ‒ Serdeczne dzień dobry, to znaczy, do widzenia... znaczy
się... no, znaczy, nie chcę się spóźnić, rozumiesz...
‒ Rozumiem i dłużej cię nie zatrzymuję, Traffordzie.
‒ No coś ty, wcale mnie nie zatrzymujesz.
‒ Dołóż starań, aby ten dzień upłynął ci bezproblemowo i jak najowocniej.
‒ Dziękuję. Bardzo ci dziękuję. Dołożę.
Żona spojrzała na niego z wyrzutem. Trafford wiedział, że Chantorria podejrzewa
go, iż rozmyślnie nie wita się z Barbiellą, że to z jego strony swego rodzaju bunt i pró-
ba podkreślenia swojej niezależności. No i się nie myli.
‒ Czasami nawet mnie zapomina powiedzieć dzień dobry ‒ zaszczebiotała Chan-
torria i pomachała do Barbielli patrzącej na nich ze ściennego ekranu.
Zwyczajnie się podlizywała. Trafford wiedział, że Chantorria nie cierpi Barbielli tak
samo jak on, jeśli nie bardziej. Ale rozsądniej i bezpieczniej było z tą babą nie zadzie-
rać. Przynajmniej jeden członek rodziny ma tyle oleju w głowie, żeby o tym pamiętać.
Barbiellą wyciągnęła rękę z wielkiej torby pełnej serowych przysmaków, którymi
raczyła się na śniadanie, i też pomachała. Od dawna pełniła funkcję moderatorki blo-
kowego czat-roomu, a od kiedy roztyła się tak bardzo, że nie była już w stanie opuścić
swojego mieszkania, prawie nie schodziła z posterunku. Nieustanna obecność Barbiel-
li w każdym lokalu czyniła z niej dodatkowego i nie zawsze pożądanego członka
wszystkich rodzin w kamienicy, a Trafforda na sam jej widok szlag trafiał.
‒ Pędź, pędź, Traffordzie! Leć! ‒ zawołała Barbiellą z afektowaną wesołością. ‒
Nowy dzionek nam nastał, niech żyje Miłość!
Trafford wyszedł z mieszkania i zaczął schodzić po zaśmieconych, upstrzonych
szczurzymi odchodami schodach. Winda działała, ale Trafford nigdy z niej nie korzy-
stał. Twierdził, że schodzi na piechotę dla sportu, ale tak naprawdę robił to, żeby choć
na parę chwil uwolnić się od wszędobylskich ekranów inforozrywkowych. Naturalnie
nigdy nikomu się do tego nie przyzna ‒ uznano by go za niebezpiecznego dziwaka. No
bo jak można czuć awersję do oglądania wiadomości i programów rozrywkowych
podczas nudnej jazdy windą?
Znalazłszy się na ulicy, Trafford skręcił w stronę stacji metra. Szedł, omijając skru-
pulatnie płachty celofanu, brudne różowe wstążeczki, gnijące kwiaty, małe fotografie,
karteczki z wypisanymi odręcznie epitafiami, pocztówki o złoconych brzegach:
Odszedł w Panu.
Jeszcze jedna gwiazdka w zodiaku.
Nowe uderzenie serca w niebiesiech.
Boże, miej w swojej opiece tego, kto nadepnąłby niechcący na któryś z tych obśli-
nionych pocałunkami świstków albo na zeschnięty kwiatek. Trafford widział męż-
czyzn pobitych do nieprzytomności za lżejsze przewinienia. Nic nie uszło uwagi la-
mentujących kobiet, które wyległy tego ciepłego poranka na ulice, by opłakiwać swo-
ich zmarłych i śpiewać żałobne pieśni.
Zawsze będę cię kochała.
Serce musi bić dalej.
Jeden fałszywy krok, jeden nadepnięty niechcący płatek, i ta rozszlochana, pogrążo-
na w nieutulonym smutku zgraja bez wątpienia uzna, że została obrażona. A na obrazę
te zasmarkane płaczki były bardzo wyczulone. Nawet jej domniemanie mogło sprawić,
że wynoszona na ulice żałoba przekształci się w uliczne zamieszki. Lont był krótki,
drewno suche, niewiele brakowało, jednej iskry, żeby mieszkańcy okolicznych czyn-
szówek wybiegli na ulice i powstrzymywani przez niekwapiącą się zbytnio do inter-
weniowania policję ruszyli hurmem wymierzać Ludową Sprawiedliwość. Wiele z ofiar
tego słusznego pospolitego ruszenia nie dowiedziałoby się nigdy, co je właściwie wy-
wołało, tak samo wielu z tych, którzy przyłączyliby się do rozjuszonego tłumu, mogło-
by się tylko domyślać, w co ta wściekłość jest wymierzona. Na pewno chodziło o ja-
kieś dzieci, bo jak nie wiadomo, o co chodzi, to znaczy, że chodzi o dzieci. A przynaj-
mniej o te, które umarły.
A umierało ich ostatnio mnóstwo.
Śmierć wyzierała teraz zewsząd: z brzęczenia owadzich skrzydełek, z plusku skażo-
nej wody, z poszeptu wiatru. Czyhała na wszystkich, i młodych, i starych, ale to mło-
dych najbardziej sobie upodobała i ich głównie kosiła.
Libra Divine: Niebo zyskało nową supergwiazdę.
Tyson Armani: Po prostu najwspanialszy.
Malibu: Świeca na wietrze.
Tyle umarłych dzieci. Miliony. Istny pomór. Ani skrawka chodnika bez poświęconej
któremuś kapliczki. Ani jednej prywatnej strony internetowej bez katalogu buź dzieci,
które tak krótko patrzyły na ten świat, za to żyją teraz w raju cyberprzestrzeni.
Moja siostrzyczka.
Mój maciupci kuzynek.
Mój chłopaczek. Moja dziewuszka.
Wszystkie bezpieczne teraz w ramionach Jezusa. I Diana też. Duch miłości i Pan.
Nie żyją, ale może to i dobrze. Dzięki Bogu, nie dobierze się już do nich żaden pedo-
fil.
Sagiquarius: Nietknięta. Na zawsze niepokalana.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin