Władysław Łoziński - Oko proroka.txt

(412 KB) Pobierz








Władysław Łoziński 


OKO PROROKA 
CZYLI 
HANUSZ BYSTRY I JEGO 
PRZYGODY 


2 


 


MÓJ OJCIEC WYJEŻDŻA DO TUREK 

Było więto Trzech Królów. Ojciec mój ubrał się od więta, przywdział kopieniak podbity 
lisami, bo mróz był mocny, a nim się jeszcze matka zebrała, aby z nim pójć do kocioła, 
wzišł z półki kredę więconš, wyszedł z izby na dwór i nad drzwiami kowanymi, na ocapie, 
wypisał ciężkš rękš, bardzo dużymi a nie bardzo foremnymi litery: 

K+M+H 

1614 

Owoż ten tu wypisany rok Zbawienia Pańskiego 1614 to jest najdawniejszy czas żywota 
mego, jaki zapamiętam. A miałem tego czasu rok szósty. Jako za potem się działo i co ze 
mnš było i z rodzicami, i co Bóg dawał złego i dobrego, to mi to już tak w pamięci się chowa, 
jakoby w zamczystej skrzyni, gdzie wszystko bezpiecznie leży, że kiedy i po mnogich 
leciech odewrzesz, wszystko znajdziesz, jako było. Jeno że to wszystko było jeszcze jakoby 
w samym oku, a nie w rozumie; aż dopiero, kiedy rozum z laty przyszedł, to zaczšł czytać w 
pamięci jak w księdze, co już dawno drukowana była, nime ty czytać się nauczył. 

Ta wie, gdzie moi rodzice żyli i gdziem ja się rodził, nazywa się Podborze, a leży przy 
samym trakcie głównym, który wiedzie w rozmaite dalekie strony i kraje Bożego wiata, bo 
nim jechał i do Węgier na Sambor, i do Wołoszy na Stryj, i do Krakowa na Felsztyn i Przemyl, 
a także do Lwowa i dalej, na Ukrainę albo do Turek nawet. Pisze się ta wie na Ziemię 
Przemyskš, a na ekonomię samborskš; należy do królewszczyzny i nie ma dziedzica, a siedział 
w niej za moich najmłodszych lat podstaroci a raczej wiernik tylko pana wojewody 
Jerzego Mniszcha, a podstarocim, to go tylko zwano, bo tak chciał i kazał, wydajšc się z 
pychy za zacniejszš osobę, niżeli był po prawdzie. 

Ojciec mój nie był poddanym chłopem, bo siedział na sołtystwie. Ale i sołtysem też nie 
był takim, jako bywajš inni, bo ani ludzi nie sšdził, ani czynszów i danin królewskich nie 
wybierał, ani na wojnę nie chadzał i pachołka w pole nie stawiał. Ale grunt ojca mojego, 
półtora łana niespełna, to było kiedy sołtystwo dawniejszymi czasy, a teraz już tylko wolnictwo, 
a ojciec wzišł te grunta w macierzystym spadku i miał wolnoć na nich, tak jakby był 
szlachcicem, tylko do ekonomii samborskiej płacił czynszu i żyrowszczyzny 20 złotych, a to 
na w. Marcin i na w. Wojciech po równej połowie. Gdyby bezpieczno siedział na tym wolnictwie, 
byłoby mu dobrze, bo chleba ono dać mogło dostatek  ale cóż, kiedy mu przeczono 
prawa posesji i ruszyć go z niego chciano koniecznie, jako się o tym poniej powie. 

Gospodarstwem na roli to się mój ojciec nie bardzo parał, jeno matka, jako że go mało 
było w domu, bo był dostatkowym furmanem i kupieckim rozwonikiem, i co roku przez 
kilka miesięcy był w drodze. Wyuczył się wprawdzie mój ojciec ciesielskiego rzemiosła, ale 
że ciesielka nie dawała mu dosyć zarobku, a do furmaństwa go bardzo cišgnęło, tedy ciesielkę 
cale był zarzucił. Już dziad mój był furmanem solnym, jako to zowiš u nas prasołem; bo tu 
wszędy około w samborskiej i drohobyckej krainie żupa na żupie: i w Starej Soli, i w Lacku, 
i w Drohobyczu, i w Truskawcu, Modryczu, Stebniku i w Kotowie, a zewszšd kwotnicy wy


4 



syłajš beczkami sól na końce wiata, aż do Kijowa, na dalekš Ukrainę, hen aż po Dzikie Pola, 
bo chleba zbytek, ale soli nic, choćby na zaprószenie oka. 

Furmańskie rzemiosło przeszło tak z dziadka na mego ojca, tylko że ojciec nie woził już 
soli, ale wzišwszy nieco grosza po dziadku, zabrał się do furmanki kupieckiej. To był sowity 
zarobek, ale ciężki; rzemiosło zyskowne, ale niebezpieczne, a czasem i bardzo stratne, jeli 
tego nieszczęcie chciało. Bo jechał jak na wojnę i chyba to Bóg miłosierny wiedział, kiedy 
wrócisz i czy żyw i cały wrócisz, i w jakiej fortunie na swoim domowym progu staniesz. 
Wyjechać możesz pięknym kowanym wozem w cztery konie, opasany pełnym trzosem, a 
powrócić pieszo i boso, o proszonym chlebie, z gołym jeno biczyskiem w ręku za cały dorobek 
i rad tylko, że głowę przyniósł. Wszędy drogi niebezpieczne, wszędy siła opryszków i 
hultajów, łakomych na grosz kupiecki i bogaty towar; już jak do Wołoszy czy do Węgier z 
towarem jedziesz lub stamtšd wracasz, strachu i biedy najesz się często do syta, a cóż rzec 
wtedy, kiedy droga wiedzie aż do Turek, w pogańskie strony, szlakiem tatarskim? 

Owoż wiedzieć macie, że ojciec mój włanie aż do Turek furmanił, a tak tedy w samš 
paszczę zbójeckš. Miał ojciec mój u Ormian lwowskich wielkš łaskę i zachowanie, bo był 
wierny, trzewy i miałego serca, a Ormianie wielkie handle prowadzš z tureckimi krajami, 
wywożš tam moc złota i kosztownego towaru, a stamtšd do Polski wracajš z jeszcze większymi 
skarbami w bławatach, złotogłowiach, korzeniach zamorskich, a nierzadko i w perłach, 
koralach i kamieniach takich drogich, że i korona królewska by się .ich nie powstydziła, a za 
jeden taki kamyk i pańskie dziedzictwo kupić można. Dwa razy mój ojciec był aż w Stambule 
samym, stolicy Turków, gdzie sam ich cesarz czyli sułtan siedzi, oba razy szczęliwie i z 
dużym zarobkiem wrócił, ale zarzekał się, że już trzeci raz nie pojedzie. Tymczasem pojechał, 
bo musiał, a to przez to włanie sołtystwo, z którego niecnotliwi ludzie wycigać go 
chcieli. 

Ojciec był prawowitym posesorem tego wolnictwa, bo było dziedziczne, ale że nie po męskiej 
głowie poszło na ojca, jeno po białogłowskiej, więc ów nasz podstaroci podborecki, o 
którym już wspomniałem, p. Bałczyński, koniecznie je chciał ojcu wydrzeć, jeli się nie okupi. 
Na zamku ojca nigdy o to nie turbowano, byle czynsz w ekonomii samborskiej zapłacił, a 
sam pan wojewoda Mniszech jeszcze nieboszczykowi dziadkowi mawiał, jako może być cale 
bezpieczny o swoje posiadanie. Ale od czasu, kiedy pan wojewoda wydał córkę swojš za 
owego cara moskiewskiego Dymitra, co z państw swoich gołe życie unoszšc o Sambor się 
był oparł, i wraz z .nim do Moskwy z wojskami się wyprawił, aby go na carskim tronie osadzić, 
już na zamku inne rzšdy nastały. Po roku 1611 nastał p. starosta Daniłłowicz, a jako w 
cztery lata znowu p. Samuel Koniecpolski  i od tego czasu p. Bałczyński coraz to ostrzej 
nacigał, ojca mojego nękał; rumacjš groził, tak że ojciec i prosić się i opłacać musiał, a tylko 
pomocy Bożej i ludzkiej czekał. 

Zdało się też, że mu ta pomoc przyszła, i to potężna, bo owo kiedy Król Jegomoć, panu-
jšcy wtedy szczęliwie w Polsce Zygmunt, w roku 1621 do Lwowa za wojskiem jechał, ojcu 
memu, że miał wóz duży dostatkowy i cztery konie rosłe i mocne, kazano z zamku stawić się 
w Gródku do podwód królewskich za opuszczeniem czynszu. Z niemałym strachem ojciec 
jechał, bo to był czas wielkiego cišgnienia na wojnę tureckš, bał się tedy bardzo, aby go z 
chudobš gdzie aż do obozu nie wleczono albo do wiezienia armat ze Lwowa nie wzięto. Ale 
kiedy musiał, tedy acz z płaczem pojechał. Tak się zdarzyło, że na bardzo złej drodze po 
wielkich dżdżach jesiennych, bo to było jako pod dobrš jesień, kolasa królewska za wsiš 
Zalesie, niedaleko Janowa, ugrzęzła w trzęsawisku. Wonica królewski siłš mocš chciał się 
wydobyć, mignšł batem zanadto; konne ogniste jako lwy, a było ich szeć w zaprzęgu, kiedy 
się nie zepnš i nie wyskoczš jak szalone, tak owo jednej chwili zrobił się z tego wszystkiego 
jakoby tylko jeden kłšb poplštany i okrutna trzaskajšca wierzganina, że aż woda z trzęsawiska 
bryznęła do góry jakby z sikawek; forysi pospadali z siodeł, lejce się porwały, orczyki 
potrzaskały, rzemienie poplštały, że ani we, ani przystšp. Kolasa królewska bardzo się prze


5 



chyliła; tylko patrzeć, kiedy się cale wywróci; sam Król Jegomoć na szwankowanie zdrowia 
narażon. 

Było przy królu dużo ludzi. dworzan, dragonii, szlachty, a wszystko to konno jechało; jak 
się tedy zwali gęstš kupš na ratunek, to jeszcze gorzej, bo ten chwyta za to, ten za owo, ten 
szarpie tędy, ten owędy, ten sobie krzyczy, a ten sobie  owo hałas, trzask, zamieszanie, że 
chyba siekierš się przeršbiesz do kolasy. Tak się zdarzyło, że wozy dworskie, co szły przed 
królem, odsadziły się były daleko naprzód, a z wozów skarbnych, co jechały z tyłu, ojcowski 
był najbliższy. Przybieżał tedy ojciec mój już z samej ciekawoci; widzi, jako jeden z dragonów, 
co pozsiadali z koni, aby zaprzęg znowu przywrócić do ładu, padł jak nieżywy od kopyta, 
a drugi nieboraczek pod kołami jeno dysze; nie namylajšc się zatem długo, zuchwałym 
sercem skacze ojciec między konie, podsadza się pod cug dyszlowy i nożem wielkim krakowskim, 
co go także tulichem zowiš, rzeze postronki i rzemienie. Ledwo się z życiem wybiegał 
i bez szwanku ojciec mój z tej niebezpiecznej roboty  ale teraz to już z łatwociš rozplštano 
konie. Kolasa została w miejscu, a konie, zhukane i znarowione, a który i skaleczony, 
rzuciły się strzałš w pole. Wysadził się naprzód ku wozom skarbnym jeden starszy dworzanin 
i woła: 

 Masz tam który dobre konie? 
Ojciec mój podbiegł do swojego woza i mówi: 
 Mam, panie. 
 Dawaj sam, a duchem! 
Ojciec w mig wyprzšgł swoje konie i kazano mu je założyć do kolasy królewskiej. Mówił 
potem ojciec matce, jako go strach wielki ogarnšł, kiedy pomylał, że a nuż nie wywlecze 
kolasy królewskiej z trzęsawiska, a tak i wstyd, a może i co gorszego go spotka. Polecił się 
tylko Najw. Pannie i w. Jerzemu, co jest niebieskim patronem furmanów, popatrzył tak 
miłosiernie na swoje szkapy, jakżeby je prosił, aby go w tym ciężkim terminie nie opuszczały, 
a potem bioršc się cały jakby w kupę, nie baczšc już na nic, ani nawet na majestat królewski, 
jak nie trzanie z bicza, jak nie huknie z całej mocy: ŤAu! Aju! Aju! Hyj!!!ť, a konie, 
jakżeby zrozumiały, że tu idzie o dobre...
Zgłoś jeśli naruszono regulamin