Fiedler Arkady - Zwierzęta mego życia.pdf

(768 KB) Pobierz
Fiedler Arkady
Zwierzęta
mego życia
Zamiast przedmowy
Tak między ludźmi jak zresztą i pomiędzy zwierzętami istnieje u niektórych
osobników wrodzony niejako popęd do zapuszczania się w obce okolice i podniebia,
bez względu na trudności, na drodze stojące niebezpieczeństwa z tym połączone.
Bardzo często spotyka się to zjawisko pośród przyrodników, u których spotęgowane jest
ono jeszcze chęcią poznania wspaniałych zjawisk przyrody, obcych roślin, zwierząt lub
ludów pierwotnych. Spotyka się też szczególnie często u myśliwych, gdzie świat
zwierzęcy nie jest jeszcze tak wytępiony jak u nas.
Pod wpływem, zdaje się, takiego popędu wewnętrznego, spotęgowanego jeszcze i żyłką
myśliwską, zjawił się u mnie w Oddziale Przyrodniczym Muzeum Wielkopolskiego w
roku 1928 Arkady Fiedler oświadczając, że zamierza na własny koszt zorganizować
myśliwską wycieczkę do Parany, aby nasze Muzeum wzbogacić okazami brazylijskiej
fauny. Myśl tę doprowadził rzeczywiście pomimo wielu trudności do skutku, dobierając
sobie jako towarzysza podróży, za mą poradą, równie jak i on, młodego leśnika
Antoniego Wiśniewskiego, obzna-jmionego z preparowaniem i konserwowaniem
okazów przyrodniczych.
Obydwaj pełni zapału, zapuścili się w brazylijskie lasy, strzelając ptaki i zwierzęta,
preparując skórki, zbierając motyle i chrząszcze. W ciągu blisko dziesięciu miesięcy
potrafili zebrać przeszło tysiąc ptaków, nieco czworonogów oraz kilka tysięcy owadów
— rezultat
5
bardzo pokaźny. Wśród tej pogoni za coraz to nowymi gatunkami zżywają się coraz
bardziej ze światem zwierzęcym, z tymi istotami, na które polowali dla celów nauki,
zwłaszcza od chwili, gdy postanowili gromadzić też i żywe okazy, aby zasilić nimi
poznański Ogród Zoologiczny. I oto pomiędzy człowiekiem a zwierzętami nawiązywała
się nić sympatii, budził się w głębi żal zabijania ich i wreszcie wytwarzało się głębokie
ich umiłowanie. Zjawisko takie zdarzało się niejednokrotnie wśród najzagorzalszych
nawet myśliwych, którym w jakimś momencie nagle zabijanie przestało sprawiać
radość, stawało
się wprost przykre.
Myśliwy zawieszał wtedy strzelbę na ścianie, zamieniał ją niejednokrotnie na aparat
fotograficzny i odtąd zbliżał się do zwierząt nie po to, by im śmierć zadawać, lecz by je
poznać bliżej, by je zrozumieć. Znajdował też często u nich to, czego na próżno szukał
między ludźmi, bezinteresowne przywiązanie i przyjaźń. Podobnie i Arkady Fiedler
rozmiłował się w swych podopiecznych, których wiózł z dalekich puszcz Brazylii do
poznańskiego Ogrodu Zoologicznego, a uczucie swe do nich i garść spostrzeżeń nad ich
charakterem, ich właściwościami przedstawił po literacku w szeregu krótkich obrazków
w tej książce. Może przyczyni się ona po części i do tego, że ogół zrozumie, że
zwierzęta też mają swoją psyche, swój charakter i przymioty, którymi górują niestety
bardzo często nad ludźmi.
Edward Lubicz-Niezabitowski Poznań 1935
Profesor
Uniwersytetu Poznańskiego
Przedmowa do „Bichos, moi brazylijscy przyjaciele" 1931
Szczupaki i Dygasiński
Tu Warta czyniła ostre zakręty, pełne głębokich dziur i wirów, a w głębinach
szczupaków. Tu z lewej strony od zachodu wpadała do Warty rzeczka Wirynka,
rozkosznie piaszczysta, a śmiesznie wąska i płytka, że nawet do łydek mi nie sięgała, za
to rojąca się od uklejek i małych płotek. U ujścia Wirynki ojciec składał wędkę i łowił
szczupaka swym myśliwskim sposobem, to jest bez spławika. Szukał grubej ryby,
wodząc wędką z nieżywą rybką jako przynętą na końcu, od czasu do czasu dotykając
nią gruntu. Ojciec zgodnie ze swym temperamentem na rybę polował: szedł do niej, a
nie czekał biernie, by przypłynęła do niego. Toteż łowił ryb znacznie więcej aniżeli inni
wędkarze.
Jakkolwiek niektóre starorzecza warciańskie były płytkie, zarośnięte trawą i zielskiem i
tylko płotkom przydatne, to przecież tych innych, głębokich i otchłannych,
szczupakowych jam wystarczało, by przez całe lato i jesień łowić w coraz to innych
dziurach i wądołach. Dlatego zawsze zdobywaliśmy dużo ryb i nie ubywało ich przez
całe miesiące: był to nieprzebrany rezerwuar rybiego przepychu na całe
lato.
Wyprawy do dziur stanowiły dla mnie tak wielką przygodę, że gdy wieczorem
wracaliśmy do Poznania, w głowie mi huczało i śpiewało. W oczach wrzało i kotłowało
się od obrazów minionego dnia. Bo trzeba wiedzieć, że do tych wszystkich
szczupakowych cudów dochodziło na
7
łąkach piękno krajobrazu: nie tylko dęby piastowskie stały jak gigantyczne grzyby z
baśni, ale malowniczość niektórych starorzeczy była miejscami wprost zdumiewająca.
Kapryśne skręty wody i rosnące nad jej brzegami liczne olchy romantycznie łagodziły
grozę, wyzierającą z głębin dziur.
Miałem niewiele ponad dziesięć lat, gdy ojciec odkrył owe szczupakowe bogactwa
rogalińskich łąk, a wtedy naszego zachwytu jeszcze dopełniała literatura. Adolf
Dygasiński, jak już wspominałem, był w tych latach ulubionym pisarzem także i
dlatego, że tutejsze łąki uporczywie nasuwały nam na myśl nastroje jego Puszczy.
Czajki
Felek Machowski był równie przejęty jak ja. W owe miesiące bardzo się zbliżyłem do
tego przyjaciela o trzy, cztery lata starszego niż ja i będącego na posadzie w
przedsiębiorstwie Polaka Jana Grossmana. Felka lubiłem, bo był cichym poetą i
entuzjastą wszystkiego, co dobre, a w owym czasie wspólnie zachwycaliśmy się
poczciwym Kornelem Makuszyńskim i podziwiali filozoficzną radość życia
Amerykanina Prentice Mulforda.
Nad łąkami przed nami latało kilkadziesiąt czajek w ogromnym zdenerwowaniu i
napełniało powietrze rozpaczliwym krzykiem, kwileniem, piskami. Także liczne wrony
kołowały tu w powietrzu i rozdrażnione krakały. Była właśnie pełna pora czajczych
lęgów. Na łąkach, na samej ziemi, znajdowało się mnóstwo gniazd z jajkami i
pisklętami, słabo ukrytymi w kiełkującej trawie, a nad tym wszystkim szalały głodne
wrony. Rozjuszone i nachalne, bez ustanku nacierały, by dostać się do piskląt i jaj i je
wykraść, a czajki starały się temu przeszkodzić. Rozpętywała się w powietrzu
prawdziwa wojna, powstawał rejwach i chaos.
Jak długo trwał ów rozgardiasz, nie wiem: kwadrans, godzinę? Może nawet dłużej?
Wrony nie ustawały w atakach, wciąż wracały nad łąkę i napastowały.
Byliśmy nie mniej podnieceni niż czajki. Chcieliśmy im pomóc, ale to się nie dało: pole
walki było zbyt rozległe, a wron napadających w różnych miejscach, zbyt dużo. Gdy w
końcu czarne rozbójniczki
.
8
odleciały i minęła burda, na pobojowisku mało pozostało gniazd nie splądrowanych.
Wiele czajek było poturbowanych, ale żadna nie przypłaciła napaści życiem: rabusiom
chodziło tylko o gniazda.
W tydzień czy dwa tygodnie po bitwie ptaków odwiedziłem znowu łąki sowinieckie.
Okres godowy czajek już się skończył, ptaków było znacznie mniej, tylko nieliczne
tułały się jeszcze tu i ówdzie w powietrzu nad chęchami. Wtedy stałem się świadkiem
ponownego ataku drapieżnika, tym razem jastrzębia, który rzucał się na czajkę. Czajka,
śmigły lotnik, nie dała się chwycić. Zataczała w powietrzu błyskawiczne skręty i
zwroty, ciskała się to w prawo, to w lewo, a że była żwawsza i zwrotniejsza niż
napastnik, wciąż szczęśliwie unikała jego szponów. Jastrząb, zawzięty w swym pościgu,
nie ustawał. Ale na próżno się wysilał.
Było to widowisko wspaniałe, i okropne. Przeżywałem je tak silnie i tyle czułem
solidarności i sympatii dla czajki, że mi w oczach ciemniało. Zwłaszcza wtedy, gdy
jastrząb dopadał do ściganej i już, już ją prawie łapał.
Nie, nie dostał jej. Bylazwinniejsza. Wmieszałem się w ich sprawę i gromko
krzyknąłem. Podziałało, jastrząb się przeląkł. Dał czajce pokój, odleciał.
Bolenie, rekiny drapieżności
Ryby dziwne, bo niepodobne do powszechnych u nas wodnych drapieżników,
szczupaków, sandaczy czy okoni, ale znacznie żarłocz-niejsze niż one, zapalczywsze i
silne, aż strach. Furie, dochodzące do kilku kilogramów wagi, na pierwsze spojrzenie
niby jakieś białe, zwykłe ryby, a przecież z dzikiego usposobienia i żarłoczności —istne
rekiny.
Chyba na ogół dość rzadkie w naszych rzekach, jednak tu, „pod dębami" jak
nazywaliśmy nasze łowiska w tych stronach, wyjątkowo pospolite. Nieczęsto się je
widziało w wodzie i wtedy były zawsze wściekle śmigłe jak torpedy. Za to częściej
słyszało się ich gwałtowny łoskot, gdy wyskakując z wody, biły o jej powierzchnię.
Obfitość boleni „pod dębami" przypuszczalnie pozostawała w jakimś związku z wielką
ilością piaszczystych mielizn, powstających po
9
przeciwnych stronach głębin na zakrętach rzeki. Latem tworzyły się tu śliczne, białe
plaże. Otóż na tych mieliznach w dni słoneczne lubiło igrać mnóstwo uklejek i kiełbi, na
które z impetem rzucały się bolenie, często podczas napaści wyskakując z wody. Działo
się to przeważnie w godzinach południowych, w porze największego skwaru i latowej
ciszy, więc łomot i plusk boleni roznosił się wśród nadbrzeżnych dębów daleko,
nieledwie na kilometr. Było to przejmujące.
Szczupak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin