Durbridge Francis - Tajemnica Betty Tyler.docx

(302 KB) Pobierz



FRANCIS DURBRIDGE

TA­JEMNIC­A BETTY TYLER

Przełożył Marek Marszał

Wydawnictwo DA CAPO

Warszawa 1992


Tytuł oryginału

THE TYLER MYSTERY

Cypyright © by

Francis Durbridge, 1957

Projekt okładki

Copyright © by

Jerzy T. Czaplicki, 1992

Zdjęcie na okładce

Copyright © by

Roland Nowotny, 1992

Skład i łamanie

Fototype, Milanówek, tel./fax 55 84 14

For the Polish translation

Copyright © by Marek Marszał

For the Polish edition

Copyrigth © by

Wydawnictwo DA CAPO, 1992

Wydanie I

ISBN 83-85373-19-5


Rozdział pierwszy

Około godziny dziesiątej trzydzieści wieczorem, w pierwszy czwar­tek maja, ulicą Chipping Norton, parę mil za miastem, sunął radiowóz Policji Oksfordzkiej. Wciąż wpływały skargi na wariacką jazdę tym odcinkiem trasy szyb­kiego ruchu zaraz po zamknięciu pubów.

Kilkaset jardów za Walijską Harfą sierżant Long zawrócił i statecz­nie poprowadził Austina z powrotem w kierunku Oksfordu. Nie dalej jak parę tygodni temu właściciel pubu dostał upomnienie za obsługiwanie klientów po godzinie zamknięcia, dzisiaj więc dopilno­wał opróżnienia lokalu w odpowiednim czasie. Parking przed Walij­ską Harfą świecił pustkami, a przez nie zasłonięte okna dwaj policjanci widzieli, jak właściciel z barmanką kręcą się wśród opuszczo­nych stolików, sprzątając kieliszki i szklanki.

              Mały dziś ruch zauważył Long.

              Jutro wypłata krótko odparł siedzący obok niego posterun­kowy Benson. Swoje głęboko przemyślane opinie zwykł wyrażać w tak oszczędnych słowach, że nie bardzo było wiadomo, o co mu właści­wie chodzi.

Trzy mile dalej w świetle reflektorów zajaśniał znak z napisem: PARKING. Mijając zatokę przy poboczu drogi, Benson zmrużył oczy i odczytał numer zaparkowanej samotnej limuzyny.

              Cztery-zero-zero-sześć-jot-de-er powtórzył na głos, włączył światło i sprawdził w notatniku. Ten sam, zgadza się.

Obaj policjanci na pamięć znali numer samochodu skradzionego wieczorem w Oksfordzie. Long zahamował. Wrzucił wsteczny bieg i oparłszy się jedną ręką o fotel kolegi, wpro­wadził radiowóz na par­king. Nim zatrzymał Austina, niemal zderzak w zderzak ze skradzio­nym pojazdem, jego partner stał już na jezdni.

Porzuconą limuzyną był czarny Jaguar Mark VII. Cały i nie uszko­dzony. Benson otworzył drzwi Jaguara, po omacku znalazł wyłącznik i zapalił światła pozycyjne. Jednocześnie włączyło się oświetlenie wnętrza. Posterunkowy pocią­gnął nosem. Wyostrzonym węchem niepalącego złowił zapach kobiecych perfum. Spostrzegł kluczyk zapłonu pozostawiony w sta­cyjce oraz podróżny pled, staran­nie zwinięty na siedzeniu obok kie­rowcy.

              Co tam? zawołał Long z radiowozu. Pewnie nie ma klu­czyka.

              W porządku, jest.

Analityczny umysł Bensona podszeptywał mu, że coś w tym wszyst­kim nie gra. Młodzi ludzie często pożyczali sobie samo­chody, nie znajdując innego sposobu na spędzenie godzinki sam na sam z dziewczyną. Lecz gdyby tak było i tym razem, pled na pewno nie zostałby tak pieczołowicie złożony. Zresztą jak ta szczęśliwa para wróciłaby do domu? Przecież nie wyjechali z Oksfordu dla samej przyjemności powrotu na własnych nogach. W pobliżu nie widział żadnych domów, w których mogliby zna­leźć schronienie. Tknięty nagłą myślą sprawdził wskaźnik poziomu paliwa. Bak był pełny do połowy. Benson zaczął obchodzić Jaguara. Traf chciał, że właśnie wtedy przemknęły na pełnym gazie dwa ścigające się sportowe samo­chody Austin-Healey o parę długości przed Triumphem. Po­tężne reflektory na kilka sekund oświetliły tył Jaguara i wówczas Benson dojrzał maleńki skrawek zieleni pod krawędzią klapy bagaż­nika. Ujął chromowaną klamkę i podniósł klapę. Zapaliła się automa­tyczna lampka, a zapach perfum stał się bardziej intensywny. Światło dobyło z mroku kształty młodej kobiety, zwiniętej w kłębek na karbowanej gumie podłogi. Jej ubiór wskazywał, że wybierała się gdzieś wieczo­rem krótka jak u baletniczki zielona sukienka, mała torebka, wisio­rek z bransoletką do kompletu, eleganckie buciki, kolo­rowa jedwabna apaszka, drukowana w widoczki znanych zabyt­ków Paryża. Benson, choć nigdy nie był w Paryżu, rozpoznał pod­stawę wieży Eiffla, ko­lumny kościoła Św. Marii Magdaleny i fasadę Opery. Apaszka, zadzierz­gnięta w węzeł na karku, zamiast luźno spowijać szyję, bezli­tośnie ją ściskała. Wystarczył rzut oka na twarz dziewczyny, by policjant zoriento­wał się, że przyczyną śmierci było uduszenie. Ostrożnie zamknął wieko bagażnika i podszedł do opuszczo­nego okna Austina.

              Niewiele sobie pośpimy tej nocy, sierżancie.

Steve Temple stała przed kominkiem, próbując zobaczyć swój nowy salon oczyma kogoś, kto widzi go po raz pierwszy. Czy nie za dużo tu pomieszania z poplątaniem? Oboje z Paulem usiłowali za wszelką cenę uniknąć bezosobowości wnętrz zrobionych przez jakiegoś modnego dekoratora. Skoro to oni mieli zamieszkiwać te pokoje, postanowili urządzić je i umeblować po swojemu. A jeśli Jerzy II musiał się ocierać o Ludwika XIV, to już sprawa między dwoma monarchami.

Temple'owie wprowadzili się do mieszkania przy Eaton Square zale­dwie tydzień temu. Przedtem całymi miesiącami wybierali tapety, pastelowe zasłony i dodatkowe meble, potrzebne do przestronniej­szych pomieszczeń nowej siedziby. Jednak kiedy położono dywany, a każdy sprzęt zajął przeznaczone sobie miejsce, wszystko wydało im się jakby trochę nie tak. Przez ostatni tydzień stopniowo odkrywali właściwe miejsce dla każdego fotela, stolika i komódki. Mieszkanie zaczynało wreszcie przypominać dom, ale zarówno Paul, jak i Steve wciąż nie potrafili zostawić mebli w spo­koju.

Teraz też Steve nie zdołała się opanować i pod wpływem chwilo­wego natchnienia przeniosła wazon kwiatów z wysokiej komody na niski podręczny stolik. Przekrzywiając głowę, oceniała właśnie efekt, gdy w drzwiach wej­ściowych szczęknął klucz. Drzwi otworzyły się, po czym znów zamknęły z głuchym stuknięciem litego mahoniu, wchodząc na swoje miejsce w murze osiemnastocalowej grubości. Na płytkach parkietu w holu rozległy się kroki i Steve oczyma wyobraźni ujrzała, jak Paul ciska kapelusz na mijany stolik. Kiedy tylko przestą­pił próg salonu, odgadła po jego minie, że spotkanie z agentem miało pomyślny prze­bieg. Zbyt dobrze jednak znała męża, by oczeki­wać, że od progu obwieści nowinę.

              Witaj, Steve.

Zatrzymał się i uśmiechnął do niej, myśląc o tym, jak bardzo jest na miejscu w tym otoczeniu. Była stworzona do takiego tła kominek braci Adamów, wysoki sufit, najdoskonalsze przedmioty sztuki dekora­cyjnej. Przeniósł spojrzenie na karciany stolik w stylu królowej Anny, wstawiony pomiędzy dwa wysokie okna. Steve przesunęła go tam, gdy rano została sama w domu. Teraz z niepokojem wlepiła oczy w małżonka.

              Jak on ci się tam podoba?

Temple wyszedł na środek salonu i zmierzył stolik krytycznym spoj­rzeniem.

              Wprost wymarzone miejsce. Zupełnie nie rozumiem, dlaczego przedtem chcieliśmy, żeby stał gdzie indziej.

              Wciąż przestawiam wszystko z kąta w kąt. Myślisz, że nadej­dzie taka chwila, kiedy będziemy mogli powiedzieć sobie, że to już koniec? Czasami się zastanawiam, czy my nie mamy przypadkiem bzika na punkcie mieszkania...

Wskazał ruchem głowy pustą ścianę nad kominkiem.

              Jak znajdziemy odpowiedni obraz na zapchanie tej dziury, zamy­kamy kramik, zgoda? Nie będziemy niczego tykać przez mie­siąc.

              Świetny pomysł. Czego się napijesz?

Z wielkopańskim gestem otworzyła półkoliste drzwiczki narożniko­wego barku. W środku zapaliło się światło, ukazując dwie półki ciasno zapełnione butelkami.

Temple znieruchomiał z zapalniczką w pół drogi do papierosa.

              Rany Julek! Z taką baterią można zatopić okręt wojenny.

              Zgromadziłam to dziś rano. Prędzej czy później się przyda, a wygląda dość wesoło, nie uważasz? Tutaj likiery, porto i koniaki, niżej różne dodatki do koktajli. Na co masz ochotę?

              Na dżin z Cinzano i dużą kroplą toniku.

Zerknął na leżącą na kanapie gazetę. Na pierwszej stronie był arty­kuł o zabójstwie Betty Tyler. Steve podała mu kok­tajl oziębiony kulką lodu z minilodówki w tylnej ściance barku. Wzniósł i upił łyczek, patrząc jej w oczy.

              To wspaniałe, mieć tak blisko do domu. Jeszcze kwadrans temu siedziałem z Watsonem. Gdybyśmy nadal mieszkali na starych śmie­ciach, pewnie musiałbym zjeść lunch na mieście.

              Jak ci z nim poszło?

Starała się, żeby pytanie zabrzmiało zdawkowo, choć czuła, że Tem­ple chowa coś w zanadrzu.

              Co byś powiedziała na wycieczkę do Paryża?

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin