Śladami Stasia i Nell - Marian Brandys.pdf

(5570 KB) Pobierz
CZYTELNIKOM „W PUSTYNI I W PUSZCZY”
ROZDZIAŁ I
Telefon z redakcji — Wielka nowina — Żeby was tylko
krokodyle nie zjadły — Pierwszy sprawunek podróżny — Ja
także byłem małym chłopcem
Cała
historia zaczęła się w dniu pierwszym kwietnia 1956
roku. Tego dnia, z samego rana, w moim mieszkaniu zadzwonił
telefon.
Telefonowano z redakcji tygodnika, do którego pisuję repor-
taże. Zakatarzony głos sekretarki redakcyjnej był zadyszany z
przejęcia i pośpiechu.
— Prosimy, żeby pan zaraz do nas przyszedł, ale możliwie jak
najszybciej. Chce mówić z panem Naczelny Redaktor. Wydaje
mi się, że chodzi o jakąś ważną sprawę.
Każdy, kto choć trochę orientuje się w pracy dziennikarskiej,
wie, że takie nagłe wezwanie do Naczelnego Redaktora zazwy-
czaj nie wróży nic dobrego. Szedłem więc do redakcji pełen naj-
gorszych przeczuć,
,,Z pewnością chcą mnie uszczęśliwić jakimś wyjazdem w te-
ren — myślałem z niechęcią, brnąc przez wiosenne błotko. —
Znamy dobrze te ważne sprawy redakcyjne. Prawdopodobnie w
którymś z powiatów »zawalili« akcję siewną albo kierownik ja-
kiejś gminnej spółdzielni zrobił grubsze »manko«. I teraz przez
tych bałaganiarzy i złodziejaszków ja, nieszczęsny reporter,
będę musiał porzucić swój ciepły dom, przerwać ledwie rozpo-
czętą pracę i tłuc się przez dzień lub dwa, o chłodzie i głodzie,
po najbardziej zapadłych kątach województwa. Przy takiej po-
godzie, jak dziś, grypa murowana. A reportażyk wyjdzie z tego
wątlutki, skromniutki, najwyżej na jedną szpaltę druku. Bih-
me!
1
Zawód reportera to chyba najpodlejszy zawód pod słoń-
1
Wykrzyknik, którego autor używa w chwilach podniecenia, nie wiedząc
dokładnie, co on oznacza.
cem!”
Ale tym razem nie chodziło o zwykły wyjazd w teren. Wyczu-
łem to natychmiast po wejściu do redaktorskiego gabinetu. Na-
czelny miał twarz skupioną i uroczystą. Bez słowa wskazał fotel
i zaraz poczęstował mnie papierosem, co w stosunkach redak-
cyjnych uchodziło za dowód zupełnie wyjątkowych względów.
Zrozumiałem, że tym razem będzie to naprawdę bardzo ważna
rozmowa.
Przez dobrą minutę siedzieliśmy naprzeciwko siebie w zupeł-
nym milczeniu, mierząc się tylko badawczo wzrokiem. Potem
Naczelny zagaił w sposób zupełnie nieoczekiwany:
— Słuchajcie no, kolego, wy przecież interesujecie się Afryką,
prawda?
Tak mnie to pytanie zaskoczyło, że w pierwszej chwili zupeł-
nie zbaraniałem. Więc po to mój szef oderwał mnie od rozpo-
czętego artykułu? Po to z samego rana wzywał do redakcji?
Żeby mi zadawać pytania jak na radiowych kursach języków
obcych? Oczywiście, że interesuję się Afryką. Ale cóż w tym
nadzwyczajnego. Dzisiaj Afryką interesują się wszyscy.
— Właśnie o to chodzi! — ucieszył się Naczelny. — Teraz Afry-
ka, jak to się mówi, jest ,,na rozkładzie”. Powstają nowe pań-
stwa... Nawiązujemy stosunki handlowe... Wysyłamy przedsta-
wicieli dyplomatycznych... Słowem: ruch w interesie. Oczy ca-
łego świata zwrócone są na Afrykę, a czytelnicy domagają się
ciągle afrykańskich reportaży. Musimy je dawać, bo inaczej zle-
ci nam nakład. Dlatego redakcja postanowiła...
Redaktor przerwał na chwilę, żeby mnie jeszcze bardziej za-
ciekawić, po czym przymrużył oko i spojrzał na mnie tak, jakby
prowadził teleturniej „Dwadzieścia pytań”.
— A może wy sami, kolego, zgadniecie, jakie mamy zamiary w
stosunku do waszej osoby?
Zachowanie szefa było nad wyraz dziwne i upoważniało do
najbardziej fantastycznych przypuszczeń. Poczułem lekkie dła-
wienie w gardle, a serce zaczęło mi bić tak głośno, iż byłem naj-
głębiej przekonany, że Naczelny to słyszy. I chyba rzeczywiście
słyszał, bo dłużej już mnie nie męczył.
— Nie chcecie zgadywać, to sam powiem — uśmiechnął się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin