Dygasiński Adolf - JARMARK NA ŚWIĘTY ONUFRY.pdf

(143 KB) Pobierz
DYGASIŃSKI ADOLF
JARMARK
NA ŚWIĘTY ONUFRY
1. Margoclia i Krycha.
W Skalbmierzu mieszkają ludzie, prawnuki pradziadów, którzy się
wyraziście wpisali w złotą księgę dziejów. Ale od niejakiego czasu ustały już
na kraj nasz napady tatarskie i trudno jest człowiekowi w Skalbmierzu
zrobić coś historycznego. Więc lylko w trzechmilowym promieniu
Skalbmierzanie walczą o palmę sławy z Wi- śliczanami, Proszowiczanami, a
nawet z Pin- czowianami.
W czasach, o których tu mowa, Skalbmierz posiadał dwie przekupki,
uprzywilejowane dostatecznie przez magistrat na proceder sprzedawania
pieczywa i produktów. Jedna z tych białogłów, Małgorzata Stępnia- czka,
zwana pospolicie Margochą, była niezmiernie chuda, wysoka, ciemno-oka,
kruczowłosa i czamo-lica; druga — Brygida Pół- toraczna, albo Brycha, była
nizka, wielce otyła, płowo-włosa, rumiana i piegowata. Prowadziły one ze
sobą zaciętą a nieustanną
wojnę, odnawianą bardzo często w pewne poranki przy otwieraniu kramów.
Można zresztą powiedzieć, że w ciągu całego dnia obie kobiety nie składały
oręża, a trzymały się na stopie wojennej. Jeżeli jaki przechodni chłop lub
baba robili zakup u Margochy, wtedy Brycha otwierała szeroko usta,
ukazywała dwa rzędy zdrowych zębów i miała zwyczaj śmiać się szyderczo,
głośno i tak mocno, aż jej się trzęsły podbródki; śmiech ten mówił bardzo
dużo; niejeden kundman Margochy spoglądał wtedy podejrzliwie na
zakupiony towar, przypuszczając, iż przyczyną śmiechu jest chyba jakieś
handlowe oszustwo, którego on pada ofiarą. Gdy znowu Brycha była w targu
szczęśliwszą, wówczas Margocha najprzód za pomocą głośnego kaszlu
zwracała ku sobie uwagę kupującego, a następnie okiem, ustami odętemi
oraz różnymi gestami wyrażała taką pogardę i nienawiść dla niego, że
przerażony kundman Brychy zapominał prawie o sprawunku i uchodził od
kramów czemprędzej. Bywały też i takie zdarzenia, iż niejeden podróżnik
śmielszej natury, zakupiwszy u Margochy potrzebne zapasy, przystawał
naprzeciwko kramu Brychy, aby spożyć co Bóg dał, wtenczas to chuda
przekupka uie poprzestawała na kaszlu i minach, ale mawiała jeszcze
naprzykład:
„A bodajieś się, sobako, udławił!“ Albo: „Truj się, mazgaju, truj.“
Margocha w niektórych razach zachowywała się jeszcze niedelikatniej
względem klientów swojej sąsiadki, mawiając np.: „Czegóż na mnie,
gamoniu, wywalasz gały? ... Nie możesz pilnować cebrzyka, z którego
chlapiesz pomyje?“ Lub:
„Wleź drągu w płot, a będziesz kołkiem, nie tu mi świeć swoją lampą
prosto w oczy!“
Były to utarczki prowadzone pośrednio, zwracane niby też to do osób
trzecich, a w gruncie rzeczy chodziło zawsze o dokuczenie nieprzyjaciółce.
Można sobie z tego wyobrazić, jak wyglądała wojna, staczana bezpośrednio.
Cały Skalbmierski rynek brzmiał wtedy przekleństwami, tłumy gapiów
nasłuchiwały z daleka i z blizka, a jeśli się znalazł jaki dobrej woli rozjemca,
natenczas obie przekupki wyruszały w pole przeciwko niemu i każda z nich
w szczególe lżyła go na swoją rękę:
„Patrzcie go, jaki rajca! Nos sobie utrzyj, gawronie, nie w cudzej kaszy
palce maczaj!“
„Pali woda!... Pędzi wiatr jakiś.“ Dodawała z przekąsem Margocha. „Na
świnie wołaj: Zgoda!... nie na ludzi, ośle dai- dański!“
Rozjemca kładł uszy po sobie i zmykał od kramów.
Czasami atoli Szymek Chmielą, były stróż nocny miasta Skalbmierza,
jako też Wawrzek Szumara, policyant; umieli z właściwym sobie taktem
przywracać zakłóconą krańcowo równowagę przekupek, czego nie byłby w
stanie dokazać nawet sam pan burmistrz, Brzuchacki.
2. Szymek Chmielą i Kudła.
Były jednakże chwile, w których Mar- gocha i Brycha jeszcze solidarniej
łączyły się ze sobą, a to przeciwko wspólnemu nieprzyjacielowi, jakim był
Mateusz Trykalski, majster cechu rzeźnickiego. Tego obywatela
skalbmierskiego los uposażył bardzo szczodrze pod względem materyalnym,
ale w darze od matki przyrody otrzymał on dużo zarozumiałości i przytem
kłótliwe usposobienie. Trykalski miał w mieście wielkie znaczenie; w danej
chwili cała lepszyzna skalbmierska trzymała jego stronę; bo jeśli nie był z
kimś spowinowacony stosunkami krwi, to niezawodnie łączyło go z takim
pobratymstwo kuma lub swata. A więc potężne stronnictwo rzeźnika
składało się z najsolidniejszej osiadłe) masy miejskiego patrycyatu.
Natomiast, po stronie Stępniaczki i Półtoracznej stał
chwiejny proletaryat, wśród którego szyn- karze jeszcze najwięcej znaczyli,
reszta byli to wyrobnicy, w ogóle malkontenci bieżącego stanu rzeszy, gotowi
w każdej chwili do dzieła społecznych przewrotów. Podobnie jak Trykalski
stał na czele partyi pierwszej, tak znowu drugą dowodził Szymek Chmielą,
który poprzednio piastował godność nocnego stróża miasta, i właśnie z
powodu Trykal- skiego oraz na jego wniosek otrzymał dy- misyę. Chmielą co
do pochodzenia był chłopem z poblizkiej wsi, Kobylniki; ale się „skuldonil“ —
jak mówili chłopi. Będąc jeszcze małym chłopakiem, pasał on gęsi na błoniu
pod miastem i często z biczem w ręku przychodził do Skalbmierza, aby się
pogapić. Bił pan ojciec, byli pani matka za to porzucanie stada gęsi na
błoniu; ale to wszystko nic nie pomagało.
„Pamiętaj raku, psia-nogo! Skórę z ciebie ściągnę, kiej się będziesz biesił i
bisurmanil pomiędzy łykami.“ Tak mawiali pan ojciec, stary Chmielą.
Obecnie Szymek był człowiekiem bez kasty; chłopi nie uważali go już za
swego, zwłaszcza, że nosił na łbie bury kaszkiet z daszkiem; łyki też nie
przyjęli go pomiędzy siebie.
W Skalbmierzu Chmielą wyglądał na Dyogenesa, Trykalski bo już był do
niego
uprzedzony 5 zresztą, jako bogacz, o pracy tylko perorował zawsze, a o
Szymku mawiał z widocznym wstrętem i oburzeniem cnotliwego męża:
„Pod słońcem niema większego darmozjada i lenia, jak Chmielą. To
bestya wał- koń do niczego.“
A jednak Chmielą, dopóki był stróżem nocnym — był zaś nim dwa lata —
pełnił obowiązki swoje nadzwyczajnie sumiennie. Był atoli hardy, zuchwały,
więc go bogatsi mieszczanie nie lubili i posadę tę obsadzono jakimś
protegowanym faworytem. Dymisyo- nowany Szymek siedział teraz po całych
dniach na podcieniu lub pod figurą św. Antoniego i znowu, jak dawniej w
młodszych latach, przyglądał się światu a ludziom, czynił spostrzeżenia. Noc
przepędzał on u któ- regokolwiekbądź parobka mieszczańskiego w stajni, czy
oborze, między bydłem lub końmi. Być może, iż codzienne poglądanie i
obserwacye sprawiły, że Chmieli przychodziły do głowy myśli, na jakie nigdy
by się nie zdobył żaden skalbmierski obywatel. W Szymku było nieco
sceptyka, nieco cynika, a w każdym razie był to pozytywista. Ilekroć ktoś
występował do niego z nauką moralną, przeganiając mu lenistwo, Szymek
odpowiadał zawsze dosyć lekceważąco i z miną obojętną:
—u—
„Głupie takie gadanie! Czy to wy wiecie, co ja robię?“
Policyant Szumara raz się z nim powadził o coś i powiedział mu, że
„szczeka, nie przymierzając, jak pies.“
Szymek, nie namyślając się długo, odpowiedział:
„A bo to pies nie takie dobre stworzenie, jak człowiek, czy co?“
Kiedy słyszał raz ludzi, sławiących zasobność Trykalskiego, odezwał się
na cały głos:
„Wielkie rzeczy! Żebym chciał kraść lub oszukiwać, byłbym jeszcze
bogatszy.“ Brycha wyrzucała mu raz, że nie chodzi w niedzielę do kościoła,
ale najwyżej pod kościół, na co odpowiedział spokojnie:
„A czegóż ja się mam w święto chować przed Panem Bogiem!“
Pan pisarz pocztowy, spotkawszy raz Szymka nad brzegiem strumienia,
czuł się w obowiązku zwrócić mu uwagę na oburzenie, jakie panuje w
mieście z powodu jego próżniactwa i tak przemówił:
Zgłoś jeśli naruszono regulamin