Antonio
Tabucchi
Czas szybko się starzeje
KRĄG
„Spytałam go o tamte czasy, kiedy byliśmy jeszcze tacy młodzi, naiwni, zapalczywi, głupi, niego- towi. Trochę z tego zostało, z wyjątkiem młodości — odpowiedział”.
Stary profesor urwał z niemal skruszonym wyrazem twarzy, wytarł szybko łzę na rzęsach, stuknął się w czoło, jak gdyby chciał powiedzieć: ale ze mnie głupiec, wybaczcie mi, poluzował muszkę w niewiarygodnie pomarańczowym kolorze i oznajmił w tej swojej francuszczyźnie z silnym akcentem niemieckim: proszę, wybaczcie, proszę, wybaczcie, zapomniałem, wiersz nosi tytuł Stary profesor, napisała go wielka polska poetka, Wisława Szymborska, i wskazał na siebie, chcąc niby dać do zrozumienia, że w jakimś sensie bohaterem tego wiersza jest on sam, następnie wychylił kolejnego calvadosa, odpowiedzialnego, bardziej niż wiersz, za jego wzruszenie i cicho załkał, wszyscy zaś wstali i zaczęli go pocieszać: Wolfgang, przestań, czytaj dalej, stary profesor wytarł nos dużą chustką w kratkę: „Spytałam go
o zdjęcie”, czytał dalej głośno, „to w ramkach, na biurku. Byli, minęli. Brat, kuzyn, bratowa, żona, córeczka na kolanach żony, kot na rękach córeczki,
i kwitnąca czereśnia, a nad tą czereśnią niezidentyfikowany ptaszek latający — odpowiedział”*.
Reszty już nie słyszała albo nie chciała słuchać, jaki miły ten stary profesor z kantonu San Galio, kuzyni z San Galio przypominają trochę wieśniaków, tak mówiła cioteczna babka, podsłuchała ją kiedyś w kuchni, prawdziwi z nich dziwacy, poczciwi, ale żyją na tym pustkowiu pośród gór i jezior, ona natomiast uważała, że stary profesor z San Gal
io jest uroczy, zrobił nawet fotokopie wiersza, który miał przeczytać podczas toastu, cóż za dowód delikatności, i położył je przed gośćmi na stole, między serami i ciastkami, ponieważ jego zdaniem to był najlepszy sposób, aby uczcić pamięć dziadka, „mojego nieodżałowanego i niezapomnianego brata Josefa, zamiast którego to ja powinienem stanąć przed Panem”. A jednak pozostał żywy i pełen energii, na nosie widać było mnóstwo czerwonych żyłek, które alkohol czynił jeszcze bardziej widocznymi, a tymczasem babka słuchała zachwycona (a może tylko spała) poetyckiej pochwały wygłaszanej przez szwagra na cześć jej zmarłego męża, ponieważ rocznica śmierci, już od dziesięciu lat, stanowiła niezmiennie okazję do uroczystego rodzinnego spotkania, trzeba czcić zmarłych, lecz życie toczy się dalej, a życie, które toczy się dalej, zasługuje na to, by czcić je tak samo jak zmarłych lub nawet bardziej, i niech szlag trafi zawistników, ponieważ ro-
* W. Szymborska. Da s.16 (prgj czej, p
; ’'.6w 2005, r jpno ina-
dżina jest rodziną, a szczególnie rodzina o tak starych korzeniach jak nasza, która już na początku XIX wieku miała stacje pocztowe z Genewy aż do kantonu San Galio, od Jeziora Bodeńskiego do Niemiec, z Niemiec aż do Polski, zachowały się jeszcze sztychy i fotografie, można je wszystkie zobaczyć w albumie rodzinnym, z tych stacji pocztowych powstała potem cała sieć handlowa, która sprawiła, że dziś ród Zieglerów jest sławny w całej Europie, protoplaści dawno już nie żyją, najstarsi spadkobiercy wkrótce do nich dołączą, ale rodzina trwa nadal, bo życie toczy się dalej, dlatego, wraz z dziećmi i wnukami, świętujemy to, iż życie toczy się dalej, zakończył triumfalnie cioteczny dziadek z San Galio.
Oto i oni, spadkobiercy tej wspaniałej tradycji. Teatralny gest ciotecznego dziadka z San Galio, deklamującego wiersz wzruszonym głosem, zdawał się skierowany właśnie do nich: do malca z kręconymi blond włosami, który już nosił krawat, do dziewczynki z twarzą całą w piegach, obojga nieświadomych, że ów gest skierowany jest właśnie do nich, nic niewiedzących o pamięci nieznanego im dziadka Josefa, ponieważ zajęci byli wykłócaniem się o kawałek czekoladowego tortu i chłopczyk, któremu udało się przechytrzyć siostrę, nosił już ślad zwycięstwa pod nosem, niczym wąsy w teatrze Guigno- la, ostatnia zaś synowa, jasna Greta, taka troskliwa, wytarła haftowaną serwetką, również z San Galio, tak jak cioteczny dziadek, czekoladową plamę z twarzy dziecka i uśmiechnęła się. Piękny uśmiech na tryskającej zdrowiem twarzy, prawdziwa krew z mlekiem, taki zwrot usłyszała kiedyś w tym kraju,
ale może nie było to w Genewie, lecz w Lugano: krew z mlekiem. Co za dziwna mieszanka, za pierwszym razem, kiedy to usłyszała, odniosła dziwne wrażenie, niemal ogarnęły ją mdłości, może dlatego, że wyobraziła sobie dzbanek mleka, do którego kapią krople krwi. I myśl sama powróciła do dzieciństwa, które jednak nie było jej własne, do wioski zagubionej w czasie, u stóp gór, w kraju, który tutaj, w tym mieście, gdzie teraz czcili pamięć dziadka Josefa, niebędącego jej dziadkiem, nazywano Maghrebem, jak gdyby stanowił część jakiejś abstrakcyjnej geografii. Kiedy była dzieckiem, nie wiedziała, że miejsce, gdzie żyją jej przodkowie, nazywa się Maghreb, oni też o tym nie wiedzieli, żyli tam
i już; nie wiedziała o tym nawet babka, której obraz wyłonił się z pamięci jak z zasypanej studni, jakie to dziwne, ponieważ nie chodziło o wspomnienie konkretnej osoby, to było wspomnienie tego, co opowiedziano jej o babce, ona sama nigdy jej przecież nie znała, jak mogła pamiętać tak dobrze twarz, której nigdy nie widziała na oczy? Potem przyszła jej na myśl matka, matka była silna, ale również taka krucha, miała wyniosły profil i wielkie oczy, przypomniał się jej sposób mówienia i pradawny akcent, ponieważ pochodziła z samego środka pustyni, gdzie nie śmieli się nigdy zapuścić arabscy rozbójnicy handlujący ludzkimi ciałami ani katoliccy księża, którzy handlowali duszami, lepiej zostawić Berberów w spokoju, nimi nie da się handlować. Jednocześnie zastanowiło ją, skąd bierze się jej tak intensywne poczucie własnego istnienia, którego przez chwilę doznała na widok doskonałego i sta
nowczego gestu, którym Greta wytarła czekoladę z twarzy dziecka. Znikąd, to uczucie brało się znikąd, tak jak jej wspomnienie, które nie było prawdziwym wspomnieniem, lecz wspomnieniem pewnej opowieści i to uczucie nie było uczuciem, lecz zaledwie wrażeniem, a nawet jeszcze czymś innym, to były tylko obrazy, które jej fantazja tworzyła, kiedy ona sama była dzieckiem i wysłuchiwała cudzych wspomnień, potem jednak zapomniała o tym odległym
i nierealnym miejscu i to ją zdziwiło. Dlaczego tamte piaszczyste miejsca, o których słyszała w dzieciństwie od matki, pozostały pogrzebane w piasku jej pamięci? Grands Boulevards to była geografia należąca do jej pamięci, wielkie paryskie aleje, gdzie ojciec miał eleganckie biuro notarialne ze ścianami wyłożonymi kwiecistą tapetą i ze skórzanymi fotelami, jej ojciec, znany adwokat w wielkiej paryskiej kancelarii. Wyrosła w mieszkaniu nad biurem, to było mieszkanie z bardzo wysokimi oknami i gipsowymi stiukami, w budynku, który polecił zbudować Haussmann, w domu zawsze tak się mówiło: to jest budynek Haussmanna, a Haussmann to Haussmann, koniec i kropka, co jednak miał wspólnego Haussmann z tym, czym jest ona sama?
Zastanawiała się nad tym, podczas gdy Greta wycierała czekoladę z twarzy synka, i to pytanie, które zadawała samej sobie, zadałaby chętnie wszystkim członkom rodziny biorącym udział w uroczystości, rodziny tak gościnnej i wielkodusznej, która czciła pamięć przedsiębiorczego dziadka potrafiącego przemienić stacje pocztowe w dochodowe przedsiębiorstwo handlowe, ono zaś należało teraz
również i do niej, ponieważ należała do Michela. Ale po co wyciągać teraz monsieur Haussmanna? Spojrzeliby na nią jak na wariatkę. Moja droga, powiedziałaby Greta (może właśnie byłaby to Greta), co ma z tym wspólnego Haussmann, to największy urbanista francuski XIX wieku, przebudował Paryż, wyrosłaś w jednej z kamienic, które polecił zbudować, dlaczego przyszedł ci do głowy Haussmann? Greta cierpiała na kompleks z powodu tego, że mieszkała w Genewie, mieście, które w porównaniu z Paryżem uważała za prowincjonalne, i może uznałaby jej zachowanie za prowokację. Doprawdy nie należało tego mówić w jadalni, gdzie odbywało się rodzinne święto, w tym solidnym domu o szerokich oknach wychodzących na jezioro, przy suto zastawionym stole, mogłaby zacząć mówić o pustyni, ale spytano by ją, co ma do rzeczy pustynia, mogłaby odpowiedzieć, że ma coś wspólnego na zasadzie przeciwieństwa, bo wy tutaj macie przed sobą wspaniałe jezioro pełne wody, a na środku jest nawet fontanna wyrzucająca wodę na wysokość stu metrów, moja babka natomiast miała wokół siebie piasek i w dzieciństwie, aby napełnić wodą dzbanek, musiała iść do studni w Al Karib, teraz przypomniałam sobie nawet nazwę, musiała przejść trzy kilometry po ciemku w jedną stronę i trzy kilometry w upale w drugą, z dzbankiem na głowie, nie macie pojęcia, czym jest naprawdę woda, bo macie jej za dużo.
Czy wolno było mówić takie rzeczy? Na czym miałaby polegać ich wina? Mogła pewnie powiedzieć, że przyszło jej do głowy wyrażenie krew z mlekiem, doprawdy potworne, jej zdaniem, ponie
waż, kiedy była mała, babka zabierała ją czasami wieczorem do obory, a ona przyglądała się zafascynowana białemu płynowi, jaki babka wyciskała z wymion kóz do cynowej miski, którą potem niosły uroczyście do domu niczym jakiś królewski dar, ale gdyby do tego białego płynu skapnęło kilka krop
li krwi, wydawałoby się jej to czymś potwornym, uciekłaby przerażona, nie mogła jednak tego powiedzieć, ponieważ to nie było wspomnienie, a jedynie produkt fantazji, wspomnienie fałszywe, ona nigdy nie była w tej oborze, i tak, uciekając przed fałszywym wspomnieniem, jestem teraz tutaj, pomyślała, w tej miłej rodzinie, która przyjęła mnie z otwartymi ramionami, proszę wszystkich o wybaczenie, moje słowa są pozbawione logiki, wszystko chyba przez to, że patrzyłam na moje trochę ciemniejsze dłonie
i wyrażenie krew z mlekiem zabrzmiało dla mnie doprawdy dziwnie, może potrzebuję trochę świeżego powietrza, w Genewie latem jest jeszcze bardziej gorąco niż w Paryżu, jest bardziej wilgotno, uroczystość bardzo mi się podobała, jesteście wszyscy bardzo mili, ale wygląda na to, że potrzebuję trochę świeżego powietrza, wiele lat temu, kiedy byliśmy zaręczeni, Michel chciał mi pokazać górskie pastwiska, pojechaliśmy autobusem, tym, który dojeżdża do ostatniej wsi, o ile dobrze pamiętam, nie leżą aż tak daleko, jeśli wezmę taksówkę, dotrę tam w pół godziny, w gruncie rzeczy pastwiska nie leżą nawet na wysokości tysiąca metrów, Michel poszedł już chyba uciąć sobie drzemkę, powiedzcie mu, żeby się nie martwił, wrócę przed kolacją.
★ ★ ★
Było bardzo gorąco. Zastanawiała się, jak to możliwe, żeby na wysokości tysiąca metrów było jeszcze bardziej gorąco niż w mieście. Być może miasto korzystało ze zbawiennego wpływu jeziora, to logiczne, że wielki zbiornik wody ochładza powietrze wokół. Ale może temperatura była taka sama jak w Genewie, może gorąco odczuwała tylko ona, chodziło o wewnętrzne odczucie gorąca, kiedy temperatura ciała, z powodów znanych jedynie ciału, staje się
o wiele wyższa niż temperatura otoczenia. Słońce prażyło na płaskowyżu, w dodatku nie było żadnych drzew, jedynie niekończące się łąki, a raczej płowy step, wiele lat temu, kiedy Michel przywiózł ją tutaj po raz pierwszy, była wiosna, płaskowyż pozieleniał po zimowych deszczach, niedawno się poznali, ona nie znała jeszcze Szwajcarii, oboje byli bardzo młodzi, Michel kończył medycynę, a zatem zdarzyło się to około piętnastu lat temu, ponieważ tamtego czerwca obronił pracę magisterską i wraz z dyplomem świętowali jej urodziny, dwadzieścia pięć lat. Przez chwilę myślała o czasie, o tym, czym on jest, ale trwało to nie więcej niż moment, ponieważ panorama żółtawej łąki przyciągnęła ponownie jej uwagę, po rżysku trudno było chodzić, prawdopodobnie trawa została ścięta w czerwcu, chłopi chcieli zrobić zapasy na zimę, pomyślała, że zieleń żółknie, a potem znów przyszedł jej do głowy kalendarz, miesiące, lata, daty, niemal czterdzieści lat, powiedziała głośno, to znaczy trzydzieści osiem, ale trzydzieści osiem to prawie czterdzieści, a wciąż jeszcze nie urodziłam dziecka. Zdała sobie sprawę, że wypowiedziała te słowa na głos, jak gdyby zwracała się do
nieistniejącej widowni na wypalonej żółtawej łące,
i na głos kontynuowała: dlaczego nigdy przedtem się nad tym nie zastanawiałam?, jak to możliwe, aby kobieta zamężna prawie od piętnastu lat nie urodziła jeszcze dziecka i nie zastanawiała się, dlaczego? Usiadła na ziemi, na kłującym rżysku. Gdyby się tak umówili z Michelem, miałoby to jakiś sens, ale nie wynikało to z ich woli, tak się po prostu stało, dziecko się nie pojawiło, koniec i kropka, a ona nigdy nie dociekała, jaka jest tego przyczyna, wydawało się to jej czymś normalnym, tak jak wydawało się jej czymś normalnym dorastanie w pięknym domu przy Grands Boulevards, jak gdyby to eleganckie paryskie mieszkanie było czymś najnaturalniejszym na świecie, a przecież tak nie było, nie ma czegoś takiego jak najnaturalniejsza rzecz na świecie, rzeczy istnieją, tak jak chcesz, pod warunkiem, że myślisz
o nich i pragniesz ich, wtedy możesz nimi pokierować, w przeciwnym wypadku żyją własnym życiem. Zgoda, pomyślała, ale w takim razie co kieruje wszystkim? Czy było coś, co kierowało od zewnątrz tym ogromnym oddechem, który wyczuwała wokół siebie?, trawą, która przemienia się w siano i która znów się zazieleni, kiedy nadejdzie wiosna, tym dusznym sierpniowym dniem, który dobiega końca, i starą babką z genewskiego domu, nagle poczuła, że bardzo ją kocha, a także ciotecznym dziadkiem z San Galio, który za dużo pije i czyta wiersze, pomyślała o jego poluzowanej muszce i czerwonych żyłkach na nosie i łzy napłynęły jej do oczu, nie wiedzieć czemu przyszło jej do głowy dziecko, które, prowadzone przez matkę za rękę, wraca z wiej-
skiego jarmarku, jarmark się skończył, jest niedziela wieczór i dziecko trzyma w ręce balonik, trzyma go z dumą niczym jakieś trofeum i nagle, prask, balonik flaczeje, coś go przekłuło, ale co takiego, może kolec z żywopłotu? Wydało się jej, że jest tym dzieckiem, które nagle widzi, że ma w ręku sflaczały balonik, ktoś mu go ukradł, ależ nie, balonik nie zniknął, tylko wypuszczono z niego powietrze. A więc tak to wygląda, czas był powietrzem, a ona pozwoliła mu ujść przez malutką dziurkę, której nawet nie zauważyła. Gdzie jednak jest ta dziurka?, nie potrafiła jej dostrzec. Pomyślała znowu o Michelu, o pierwszych latach, kiedy spędzał całe dnie w laboratorium, wracał wieczorem bardzo późno, śmiertelnie zmęczony, miło było czekać aż do północy i jeść ugotowane naprędce spaghetti, Michel prowadził badania nad lekarstwem mającym uratować dzieci przed straszliwą chorobą i to było wspaniałe, ale po co ratować abstrakcyjne dzieci, skoro wśród potencjalnie uratowanych nie było ich dziecka? Tamte wieczory powróciły wyraźne we wspomnieniu, cicho nastawiane nokturny Chopina, Michel proponował czasami płytę z muzyką berberyj- ską, powiadał, że rytm bębenków pozwala mu zapomnieć o zmęczeniu i lęku, ale ona nie znosiła tych bębenków, potem szli do łóżka w małym mieszkanku, którego okna wychodziły na pusty paryski plac,
i kochali się namiętną miłością, ale z tej miłości nie narodziło się dziecko.
I dlaczego zadawała sobie pytanie: dlaczego właśnie teraz, w tym miejscu, które nie jest jej, na jałowym płaskowyżu, gdzie panuje sierpniowy upał?
Być może dlatego, że Greta, młodsza od niej o dwa lata, zdążyła już wyprodukować dwójkę cudownych dzieci? Pomyślała dokładnie tak: wyprodukować, i zaraz ogarnęły ją wyrzuty sumienia, wydało się to jej czymś nieprzyzwoitym, ale jednocześnie wyczuła, że jest w tym jakaś głęboka prawda, że jest to prawda ciała, ponieważ ciało produkuje i reprodukuje siebie samo, zostaje przekazane, wraz z krążącymi w nim życiodajnymi płynami, kiedy amnio- tyczny płyn żywi malutkiego świadka, który został obdarzony zdolnością przekazywania ciała. Woda. Wydało jej się, że pojęła, iż wszystko zależy od wody,
i nie mogła się nie zastanowić, czy jej ciału brakuje wody, czy ona też nie może uwolnić się od losu jej narodu, który od wieków walczył z pustynią, stawiając opór piaskowi pokrywającemu wszystko, później jednak musiał poddać się i odejść gdzie indziej, teraz zaś, tam, gdzie żyli jej przodkowie, studnie zostały zasypane, nie było niczego prócz wydm, wiedziała o tym. Ogarnęła ją panika, jej niepewne spojrzenie przesunęło się po żółtej równinie, na której horyzoncie zaczęło zachodzić czerwone słońce. I w tym momencie ujrzała konie.
To było stado około dziesięciu koni, może więcej, niemal wszystkie szarej maści, niektóre srokate. Trochę na przedzie, z wygiętą szyją, w pozie, jak gdyby był przywódcą stada, stał czarny ogier, grzebał kopytem w ziemi i rżał. Nie były daleko, nie więcej niż dwieście, trzysta metrów, ale wcześniej ich nie zauważyła i dopiero kiedy na nie spojrzała,
wydało się jej, że również one na nią patrzą, wówczas ogier głośno zarżał, jak gdyby patrzenie na sie...
ChomikKulturalny