Brown Ben - Złodzieje piasku.docx

(436 KB) Pobierz

Złodzieje piasku

BEN BROWN

Przekład

SŁAWOMIR KĘDZIERSKI


 

Geraldine


 

Przeżywamy więcej przez rok niż większość ludzi przez całe życie.

Daniel L. Lowenstein, korespondent wojenny

Część 1

1

Irak po wyzwoleniu, sierpień 2004

Danny Lowenstein miał przeczucie, że dziś umrze.

Przewidywanie własnej śmierci nie było dla niego niczym nowym: takie myśli idą w parze z pracą w terenie. Najważniejsze to nie brać ich zbyt poważnie. W przeciwnym razie nigdy rano nie wstałby z łóżka.

Przeklinał słońce, które ledwie się pojawiło na porannym niebie Iraku. Z asfaltu już unosił się męczący żar i wkrótce temperatura osiągnie absurdalne pięćdziesiąt stopni Celsjusza. Nie ośmielał się przeliczyć ich na Fahrenheita. Kiedy stanął na stacji benzynowej i spojrzał na drogę do Iskandariji, powietrze nad nią drgało. Zastanawiał się przez chwilę, czy nawierzchnia może mu wyparować przed nosem.

Na razie był jeszcze świeży. Wysprejował się taką ilością dezodorantu, że niemal się nim udusił, ale skóra czuła się dobrze pod kupioną na Heathrow lnianą koszulą i ukochanymi drelichowymi spodniami. Były w pseudowojskowym stylu, z dodatkowymi kieszeniami na udach, wypchanymi notesem, kolekcją długopisów, małym dyktafonem – kolejny nabytek z lotniska – amerykańskim paszportem i akredytacją prasową, kilkoma zgniecionymi dolarami i gumą do żucia niezbędną, kiedy dzień zacznie go dołować.

Wiedział, że skóra – teraz tak przyjemnie czysta i sucha – wkrótce będzie mokra od potu. Małe strumyczki pełzną dolinką między łopatkami w kierunku talii, gdzie napotkają mocno zaciśnięty pasek i utworzą irytujące jeziorko. Świeże ubranie zacznie się kleić do ciała jak lepka ścierka. Porządny poranny prysznic w hotelu okaże się zbędny i Danny będzie się zastanawiał, po co w ogóle się wysilał – równie dobrze mógłby włożyć to, co miał na sobie poprzedniego dnia. O zmierzchu nie zostanie w nim już ani odrobina energii, z jaką się obudził.

– Boże, czasami nienawidzę tego kraju – powiedział do Mohammeda, który słuchał go jednym uchem.

– Nie mów takich rzeczy, panie Danny. Myślę, że będzie ci nas brakowało.

– Będzie mi brakowało ciebie, Mohammedzie, ale niczego więcej.

– Nie znajdziesz takiego tematu. Nigdzie na świecie. Sam mi to mówiłeś.

– Tak, wiem, nasz Wietnam i to wszystko, ale niech niebiosa mają wasz kraj w opiece, jeżeli staliście się tylko tym… tematem. Jestem już taki…

– Zmęczony?

– Nie, nie zmęczony. Wykończony. Przepraszam, jeśli zrzędzę.

Kłopot z kobietą?

– Można tak powiedzieć. I ten upał, ta wojna i to… Rozejrzyj się tylko.

Machnął ręką w stronę długiego szeregu smętnych sklepików tuż za ich plecami. W wielu sprzedawano anteny satelitarne, lodówki i cały inny sprzęt elektryczny, który napłynął tu po wyzwoleniu. Pozrywane przewody energetyczne wisiały wokół nich szyderczo. Na drodze z przodu samochody przepychały się między sobą wśród kakofonii klaksonów, na które najczęściej nikt nie zwracał uwagi. Danny’emu wydawało się, że ruch uliczny, jak wszystko, staje się coraz gorszy.

– Pamiętam dzień, w którym dostałem pierwszą iracką wizę. Dziewiętnasty kwietnia 1990. Nigdy na niczym mi bardziej nie zależało. A teraz? Po dwóch wojnach w Zatoce i spieprzonej okupacji nie sądzę, żebym się zmartwił, gdybym tu nie wrócił.

Mohammed stał obok niego i obserwował otoczenie – bez zniechęcenia Danny’ego, ale czujnym wzrokiem oficera wywiadu. Patrzył badawczo na twarze, sprawdzał samochody, oceniał młodych policjantów za workami z piaskiem – czy to rzeczywiście policjanci, czy idealnie przebrani powstańcy? Nic nie było takie, jak się wydawało.

Chłopak ze stacji wetknął wylot węża do baku.

– Nie mogę uwierzyć, że wieczorem zapomniałeś zatankować – powiedział Danny.

– Już mówiłem, były urodziny Farrah.

Danny poczuł się paskudnie. Powinien wysłać jej prezent. O innych dzieciakach Mohammeda pamiętał.

– Mimo wszystko, do jasnej cholery.

Nie cierpiał, kiedy coś się nie układało. Miał wtedy poczucie, jakby ktoś przeklął cały materiał, cały dzień. Spojrzał na zegarek. Już się spóźniali na randkę z Abu Mukhtarem.

– Jak długo będziemy tam jechać?

– Dwadzieścia minut, może dwadzieścia pięć.

– Mam nadzieję, że zdołasz znaleźć to całe Al-Talha czy jak to nazywają. Tego nawet nie ma na mapie.

– Co za problem? Spytamy ludzi.

Z reguły Danny lubił mieć „samochód pościgowy”, drugi wóz jadący z tyłu – takie zabezpieczenie w razie awarii na wertepach. Dzisiaj Saad, który zawsze go prowadził, dostał rozstroju żołądka, a przynajmniej tak twierdził. W każdym razie musieli jechać sami.

Najpierw samochód pościgowy, a teraz benzyna. Złe znaki, pomyślał Danny.

Czujne oczy Mohammeda wciąż poszukiwały czegoś, co byłoby odmienne albo tu nie pasowało. Tak właśnie teraz żył, nawet na swojej ulicy w Karadzie, zawsze obserwując.

– Pewny, że chce tam jechać? – zapytał Danny’ego po raz trzeci tego ranka. – Ryzykuje pan życie.

– Pewnie, że pewny. Ryzykuję za każdym razem, kiedy opuszczam Bagdad albo nawet hotel. Czasem czuję się jak uwięziony.

– Nie, nie, panie Danny! Wyzwolony!

Mohammed był zagorzałym zwolennikiem interwencji, ujmującym w swoim optymizmie. Po prostu spójrz na to z tej strony, nalegał: jesteśmy maltretowanym dzieckiem, a maltretowane dzieci mogą być niewdzięczne. Potrzebują tylko czasu i miłości przybranych rodziców. Wy, Amerykanie, musicie zostać tu, jak długo chcecie! Danny odpowiadał, że wcale nie uważa tych tutaj za „swoich” Amerykanów.

– Kiedy stary był u władzy, mogłem przynajmniej chodzić ulicami, w dzień i w nocy, i nikt nie wrzuciłby mnie do samochodu, a potem nie obciął mi głowy w Internecie – oznajmił.

– No to dlaczego tam jedziemy?

– Bo przypuszczam, że to jest warte ryzyka. Mam murowane gwarancje.

Teraz Mohammed zareagował cynicznie.

– Wiesz, panie Danny, co w moim kraju mówią o takich gwarancjach? Mur jest zawsze pełen dziur po pociskach. Nie chcę umierać.

– Ja też, idioto. – Serdecznie objął go ramieniem.

– Pan nie ma rodziny – odparł Mohammed. – A ja… żona, pięcioro dzieci. Nic nie może mi się stać. – Mimo to, gdy wychodził z domu, już zwyczajowo całował wszystkich, na wypadek gdyby nie wrócił.

– I nic się nie stanie, przyjacielu, nic się nie stanie.

– Może sam powinieneś mieć kilkoro własnych dzieci, panie Danielu.

Danny pomyślał o wszystkich szczęśliwych chwilach, które spędził z rodziną Mohammeda. Ostatnia wizyta była rzadką wyprawą do Iraku, który desperacko starał się zachować pozory normalności. Mohammed piekł na ruszcie masgoufa i smakowicie pachnący rybą dym rozchodził się dookoła, kiedy jego żona Sabeen skrapiała potrawę sokiem cytrynowym. Wkrótce stół uginał się pod nieustannie pojawiającymi się jej ulubionymi daniami: zupą fasolada, baba ghanoush, sałatą z bakłażana, falafelem, pitą i humusem, zapijanymi po kolei morderczym arakiem. Zanim zaczęli jeść, Mohammed usiadł na czerwonym, plastikowym krześle ogrodowym, a pociechy właziły na niego do momentu, kiedy nogi krzesła załamały się i wszyscy zwalili się na trawę w jednym wielkim, rozchichotanym stosie. Potem Danny zabawiał całą piątkę dzieci, a zwłaszcza Farrah – sześcioletnią, najmłodszą i najbardziej uroczą. Pod drzewem cytrynowym trzymał ją za ręce i obracał się z nią tak, że fruwała jak samolot, zataczając oszałamiające kręgi. Piszczała z zachwytu, a wszyscy bili brawo.

A teraz, niepokojąc się wyjazdem do Al-Talhy, zapomniał o jej urodzinach. Powinien zdobyć dla niej coś naprawdę szczególnego.

Za każdym razem, kiedy Danny przylatywał do Bagdadu, nie tylko zasypywał prezentami Mohammeda, Sabeen i dzieci, ale przywoził też stare numery „Lancetu” i „British Medical Journal”. Mohammed dosłownie je pochłaniał. Nieprawdopodobne, ale dawniej był pediatrą; odbywał staż na Great Ormond Street. Zrezygnował z medycyny tylko dlatego, że prasa zagraniczna płaciła mu dziesięć razy więcej niż szpital, a jego rodzina bardzo potrzebowała pieniędzy. Kolejny triumf okupacji, powtarzał Danny każdemu, kto chciał go słuchać.

Pierwszą rzeczą, jaką ludzie zauważali w Mohammedzie, to jego pechowe podobieństwo do obalonego dyktatora – był starszy i tęższy, ale miał takie same rozbiegane oczy i charakterystyczne wąsy. Kiedy wyznaczono nagrodę za głowę Saddama, obcy podchodzili do niego i śmiali się: „Amerykanie, znaleźliśmy go, chcemy nagrodę! Śmierć despocie!” Mohammed uśmiechał się, ale żart stał się męczący; poza tym uważał, że zasługuje na więcej szacunku.

Teraz odszedł od dystrybutora, jego duży brzuch kołysał się pogodnie. Pogawędził trochę z paroma kupcami i próżnującymi, bezrobotnymi mężczyznami, którzy rozmawiając, przesuwali palcami paciorki różańców. Usiłował wczuć się w czekające na nich miejsce i wyciągnąć jakiekolwiek informacje o Abu Muchtarze i jego chłopcach. Oczywiście, mogło to narazić ich tylko na jeszcze większe niebezpieczeństwo, sygnalizując głodnym wilkom, że smaczne mięso kieruje się w ich stronę. W Iraku z każdym wykonywanym ruchem wiązały się różne za i przeciw, a śmierć czaiła się za każdym rogiem.

Kilkoro brudnych dzieci ulicy sprzedawało z tac papierosy i napoje gazowane. Wiadomo było, że takie dzieciaki przekazują słowo o pojawieniu się „obcokrajowców”, dlatego Mohammed miał na nie oko. Obok koza obwąchiwała stertę gnijących odpadków. Słupy latarni leżały połamane, a w ogrodzenie wczepiło się trochę plastikowych worków; przypominały zbiegłych więźniów zaplątanych w drut kolczasty. W pobliżu leżał spalony pojazd, osmalony i wypatroszony; na całej szerokości ulicy stała wielka kałuża. Cuchnęła tak, jakby przy bliższym spojrzeniu miała okazać się otwartym ściekiem.

Danny wspiął się z powrotem do pajero i zerknął na swoje odbicie w lusterku. Wyglądał na tak zmarnowanego, jak się czuł. Na skroniach siwizna szybko postępowała, wokół oczu mnożyły się zmarszczki. Niemal słyszał pytania szeptane przez dwudziestu z hakiem dziennikarzy akredytowanych w Bagdadzie, ludzi o połowę od niego młodszych, z innego pokolenia – czy Lowenstein rzeczywiście nadal jest takim „pistoletem” jak dawniej, czy po prostu kolejnym „weteranem” po terminie przydatności do użycia? Jasne, zdobył Pulitzera, ale to było lata temu, prawda? Bośnia – kto w ogóle pamięta, o co chodziło w tamtej wojnie? Ciążyły mu wątpliwości. Wciąż czuł rekrucki brak pewności siebie, wykańczającą potrzebę wykazania się jak wtedy, kiedy przed ćwierćwieczem po raz pierwszy wyruszył w drogę.

Mógłby podzielić się wywiadem przeprowadzonym z Abu Muchtarem ze swoimi kumplami – ćpunami wojny, ale miał żelazną zasadę: trzymać się z dala od tłumu, aby się od niego odróżniać, nawet jeżeli „tłum” składał się z najstarszych przyjaciół. Oczywiście, mogła to być pułapka i dlatego w Iraku konsekwentnie nie umawiał się z nieznanymi ludźmi. Z drugiej strony, pomysł, by w tym okresie spotkać się z jakimkolwiek przywódcą powstańców – nawet średnio ważnym – wprost odurzał. Abu Muchtar nie był gwiazdą terrorystów jak Al-Zarkawi – prawdę mówiąc, nie słyszał o nim prawie nikt poza specami z amerykańskiego wywiadu wojskowego. Mimo to jednak, według Asmata Mahmouda, Muchtar miał żarliwe przekonania, którymi chciałby się podzielić ze światem. Danny mógłby zapisać je na ostro, podkręcając napięcie tak, żeby tekst spodobał się nawet najbardziej zblazowanemu czytelnikowi, znudzonemu ciągłymi walkami i ogłupionemu wojną. Mój Boże, pomyślał, skoro ja mam tego powyżej uszu, to co dopiero oni. Poglądy Muchtara, bez względu na to jak nieciekawe, ostatecznie znajdą się na pierwszych stronach. Ułożył już sobie w głowie najważniejszy fragment tekstu „…powiedział mi w czasie tajnego, niebezpiecznego spotkania w samym sercu bandyckiego rejonu Iskandariji, na południe od Bagdadu…” Teraz chodziło o dopisanie reszty. Bez trudu mógłby sprzedać wywiad swojej starej gazecie „New York Timesowi” albo przerobić go na bardziej ogólny, rozwlekły tekst dla magazynu „Rolling Stone” czy „Vanity Fair”. I doda przynajmniej parę stron wspomnień, które usiłował skończyć.

Ale mimo wszystko złe przeczucia wróciły. Mohammed rozbudził je na nowo.

– No więc jak, panie Danny, jedziemy?

Czemu wciąż musi pytać? I bez tego niezdecydowanie przyprawiało Danny’ego o mdłości. Nawet w tej chwili mógłby wszystko odwołać, wystarczyło jedno słowo. Pamiętał wszystkie momenty w swojej karierze, kiedy stawał w obliczu podobnego dylematu i za każdym razem wybierał trudniejszą drogę. Było ich dwadzieścia z hakiem. Nie mógł się rozluźnić, a już na pewno pozwolić sobie na zapuszczenie korzeni czy posiadanie dzieci. Wziął głęboki wdech.

– Oczywiście, jedziemy!

– W porządku! – Mohammed uśmiechnął się nieszczerze szerokim saddamopodobnym uśmiechem.

Mężczyźni w stojącej kilkaset metrów dalej przerdzewiałej biało-pomarańczowej taksówce przyglądali się im przez lornetki z całkowicie zdecydowaną nienawiścią, nieskażoną niczym tak błahym jak wątpliwości.

Trzy kilometry dalej skręcają na węższą drogę. Danny zastanawia się, czy to jeden ze „szczurzych szlaków”, jak lubili określać je Amerykanie. W najnowszym materiale zasugerował, że nieprzyjaciel zostanie zniszczony, gdy tylko ktoś opracuje dobrą metodę tępienia szkodników.

Koła wzbijają chmury kurzu.

Spokojne drogi. Danny’emu wydaje się, że podróżuje nimi od początku swojej dziennikarskiej kariery i zastanawia się, co go na nich czeka – życiowy materiał czy koniec życia.

Mały, wyliniały pies wyłania się nie wiadomo skąd i zaczyna przebiegać drogę. Paskudnie kuleje.

– Uważaj! – Danny wrzeszczy na Mohammeda, który prowadzi ostro, szybko i zauważa kundla w ostatniej chwili. Próba ominięcia nieszczęsnego zwierzaka jest mało zdecydowana. Łupnięcie, słaby chrzęst i jadą dalej. – Musiałeś to zrobić? – Danny nie może zmusić się, by spojrzeć do tyłu na ciało, na kolejne zwłoki w kraju pełnym zwłok. Czy życie stało się tak tanie, że jego ratowanie nie jest warte lekkiego ruchu nadgarstka? Jeszcze więcej złej karmy, kolejny pech w tym dniu. Najpierw samochód pościgowy, potem benzyna, teraz pies. – Kurwa mać! – mruczy pod nosem.

Samochód ociera podwoziem o kamienie. Tym razem Mohammed klnie głośno; wyrzuca z siebie niezrozumiałe arabskie przekleństwa.

Danny dostrzega przed nimi samochód. Toyota z charakterystycznym białym dachem. Wstrząs, jakby ktoś walnął go mocno w twarz. Wie, co to za auto, poznałby je na kilometr. Dwóch mężczyzn – dziennikarz w środku, ktoś jeszcze – kierowca – klęczy na ziemi i zmienia koło. Bardzo mało czasu, by pomyśleć. Czy Asmat Mahmoud dwa razy puścił w obieg tę historię? Czy zagadkowy Abu Muchtar w rzeczywistości jest medialną dziwką?

– Nie wierzę! Władowali się w nasz pierdolony wywiad!

W pierwszym odruchu Danny chce przejechać bez zatrzymania, ale nie może ich zignorować. Wychyla się przez okno i rozmawia. Jadowite słowa, wzajemna złość. Paskudny nastrój robi się o wiele, wiele gorszy, ale kiedy Danny powiedział już swoje, udaje mu się uspokoić.

– W każdym razie jadę dalej – kończy dyskusję. – A co z wami? Okej?

Pytanie jest starannie przemyślane. Rzucając zdawkowe zdanie, Danny wyraźnie daje znać, że nie interesuje go żaden zawierany w ostatniej chwili układ w sprawie materiału i chce tylko się upewnić, co czeka go dalej.

Ćpun wojny nic nie mówi, odpowiada… właściwie jak? Jakiś niejasny gest: potwierdzenie czy jedynie brak czegoś – powstrzymującej go dłoni, przenikliwego okrzyku: „Jezu Chryste, Danny, nie! Właśnie nas ostrzelano! Nie jedź tam, ani metra dalej!”

Cokolwiek to było, największym błędem, jaki Danny popełnia w czasie swojej wspaniałej kariery, jest uznanie, że to oznacza „tak”. Zanim jakieś dalsze komplikacje zdołają popsuć mu materiał, odwraca się do Mohammeda:

Jala! Jala! -I Mohammed posłusznie dodaje gazu.

Mimo wszystko wątpliwości przyprawiają Danny’ego o zawrót głowy. W młodości nigdy nie dotknęła go klątwa niezdecydowania. Jego ówczesne życie było jak zaczarowane – kuloodporne, niewrażliwe na wybuchy, niepoddające się śmierci. Niektórzy mogli mieć przerąbane, ale nie on. Przyjaciele ginęli – jak żołnierze polegli na polu walki – aż w końcu odnosił wrażenie, że częściej uczestniczył w pogrzebach niż w ślubach. Ale to oni ginęli i zawsze to on przy mównicy kościoła w ich rodzinnym mieście czytał fragmenty Biblii i wygłaszał wzruszające przemówienia, przemyślane słowa pociechy dla rodziców, partnera lub partnerki, ocierał ostatnią łzę, kiedy opuszczano trumnę do grobu. Danny zdawał się przyjemnie odporny na śmierć, zupełnie jakby stanowiła dla niego rytuał, który obserwuje, ale w nim nie uczestniczy. Udowodniła mu to Czeczenia. Wbrew wszelkim przeciwnościom ocalał, choć nie bez szwanku. Poczuł tam dotyk śmierci, jej zimne palce na swojej twarzy, kiedy stał i patrzył, jak z dobrego przyjaciela wypływa życie. Zawsze spodziewał się, że pewnego dnia bogowie go ukarzą. Może jakaś jego cząstka uważała, że powinni.

Ale teraz, kiedy ponownie się rozpędzają, czuje na twarzy podmuch gorącego powietrza wdzierającego się przez otwarte okno, zapach drzew eukaliptusowych, i znowu to samo: odjazd, czad, narkotyk. Równie dobrze mógłby dać sobie w żyłę. Nie, nie jestem zmęczony, wyczerpany, nie zamierzam się ustatkować. I tak na marginesie, jeszcze wcale nie jestem skończony.

Nieopodal młody iracki pastuch wędruje bez celu ze swoimi chudymi, brudnymi owcami. Kilka z nich odłączyło się od stada i teraz biegną spłoszone wzdłuż drogi. Jak niektórzy dziennikarze, myśli Danny, przerażeni samą myślą, że oderwali się od grupy.

A potem na tej najbardziej pustej z dróg są tylko oni. Nie ma już owiec ani pastuchów. Przypominają mu się słowa instruktorów na kursie Wrogiego Środowiska w Walsingham Manor, gdzie falujące wzgórza Norfolk przekształcono w symulowaną strefę walk: „Po prostu zadaj sobie pytanie: gdzie są ci wszyscy ludzie? Jeżeli zwęszyli niebezpieczeństwo, ty też powinieneś. A jeżeli nic nie jedzie z przeciwnej strony, powinieneś się zastanowić dlaczego”.

Ale materiał go wciąga, zresztą jak zawsze. Trzeba pojechać tylko trochę dalej drogą, za most. Zawsze jest to tylko trochę dalej.

Już niecały kilometr. Przełknij ślinę, Danny, odetchnij głęboko. Wyluzuj! Baw się dobrze!

Kiedy wyjeżdżają zza zakrętu, widzi kilkaset metrów przed sobą zardzewiałe beczki po benzynie przegradzające wąską drogę. Wokół nich kręcą się powstańcy, w sumie sześciu, z twarzami przesłoniętymi różnokolorowymi kefijami – pomarańczowymi, czerwonymi i czarnymi. Wielkie okulary przeciwsłoneczne zasłaniają im oczy. Są uzbrojeni w groźnie wyglądający zbiór pistoletów i AK47.

Mohammed wdepnął hamulec.

– Kim oni są?

– Nie przejmuj się. Po prostu zasrana blokada drogowa. – Danny stara się, by obaj czuli się lepiej. Jest znawcą blokad drogowych: od Sarajewa przez Somalię do Sierra Leone, dobrze zorganizowanych, uprzejmych, a także zachlanych, pełnych chaosu czy też wręcz cholernie niebezpiecznych, obsadzonych jedenastoletnimi afrykańskimi dzieciakami nawalonymi trawką, z oczami szaleńców, które mówią: zabicie białasa może być niezłym ubawem, kiedy wariujesz z nudów.

– Blokady, mógłbym napisać o nich książkę – wzdycha.

Gdy pada pierwszy strzał, oczywiście uświadamia sobie, że nie mógłby. Pocisk dziurawi przednią oponę i pajero opada gwałtownie z jednej strony, jak okulały koń. Danny ma desperacką nadzieję, że ludzie w kefijach tylko usiłują ich nastraszyć.

– Cholera! Nie rozumieją, że jesteśmy tu wyłącznie dlatego, że ich przywódca chce z nami rozmawiać?

Widzi, jak inny mężczyzna unosi kałasznikowa, celując teraz trochę wyżej, prosto w nich. Wszystko dzieje się tak szybko, zbyt szybko, a jednocześnie w zwolnionym tempie.

– O kurwa! Do tyłu, Mohammed! Zwiewajmy. Do tyłu, już!

Korpulentna postać kierowcy ani drgnie. Sparaliżowało go przerażenie i nie słucha głosu swojego pana.

– Mohammed, do tyłu! Zrobisz wreszcie, co ci mówię, i ruszysz, kurwa, do tyłu?!

Gdy Danny krzyczy, w przednią szybę trafia seria. Odruchowo kuli się, tak jak robił wcześniej – za każdym razem, kiedy śmierć, według własnego uznania, zwróciła uwagę na co innego.

Ma właśnie wrzasnąć kolejne rozkazy, ale widzi, że Mohammed został odrzucony na oparcie fotela, krew rozprzestrzenia się równomiernie dwoma wyraźnymi plamami na idealnie czystej białej diszdaszy – jedna pośrodku mostka, druga nieco bardziej w lewo. Oczy – oczy Saddama, jak wszyscy żartowali – są szeroko otwarte, szerzej niż Danny u kogokolwiek widział, zwrócone ku górze i oskarżycielskie; usta uchylone, jakby chciały wypowiedzieć ostatnie słowo.

– O kurwa, nie, dobry Boże, nie! Ja pierdolę, nie, pierdolę, nie! – Wypowiedź Daniela L. Lowensteina, mistrza reportażu, zredukowana do monotonnego rytmu przekleństw.

Zsuwa się z fotela w miejsce na nogi, zwijając się jak płód w macicy. Wie, że to zła strategia. W Walshingam wbijano mu do głowy jako jedną z surwiwalowych mądrości, że pociski przebijają nadwozie równie łatwo jak ludzką skórę. Między seriami ognia z broni maszynowej słyszy mrożące krew w żyłach krzyki powstańców: Allah akbar!

Gdyby tylko było trochę spokoju i ciszy, myśli Danny. Gdyby zatrzymał się, żeby porozmawiać z tymi z toyoty, a nie wdawał się w rozważania. Gdyby w ogóle nie jechał tą drogą. Gdyby go ostrzeżono, co ich czeka. Gdyby wsłuchał się w swoje złe przeczucia i niewypowiedziane lęki Mohammeda. Gdyby nie zwrócił uwagi na bezwartościowe zapewnienia Asmata Mahmouda w Bagdadzie. Gdyby tylko „ustatkował się”, jak go namawiano, miał dzieci i został z nimi w domu – szczęśliwą gromadką małych Danielów i Danieli. Gdyby nigdy nie został korespondentem wojennym. Gdyby tylko nigdy nie został jakimkolwiek dziennikarzem…

Strzały i krzyki milkną na chwilę – minutę, może zaledwie trzydzieści sekund – ale dla Danny’ego to wieczność. Nie może jej wykorzystać, bo jest obezwładniony strachem i niezdecydowaniem jak Mohammed. Biedny Mohammed. Pięcioro dzieci bez ojca, żona bez męża, dziennikarz bez przyjaciela. „Nic nie może mi się stać”. Farrah wiruje pod drzewem cytrynowym, Sabeen dekoruje masgoufa. Danny nie potrafi się zmusić, by spojrzeć na Mohammeda.

Patrzy na podrapany plastik i ślady błota na dole drzwi pasażera. Błoto z jego szczęśliwych butów kupionych w Silvermans przy Mile End Road przed pierwszą wojną w Zatoce w 1991 roku. Przeżył to i każde następne piekło, w jakim się znalazł, jak więc mógłby je zmienić na inną parę, mimo że podeszwy chodziły po masowych grobach, przez pełne chorób obozy dla uchodźców, nie wspominając o obrzydliwych szpitalach Trzeciego Świata? Bóg jeden wie, jakie niebezpieczne bakterie zamieszkiwały te znoszone, gumowe protektory, ale za każdym razem kiedy taksówka dostarczała go bezpiecznie z powrotem do mieszkania, czule odkładał je z powrotem do pudełka, by czekały na następny raz, przekonany, że to one zachowały go przy życiu. Niektórzy czczą krzyż, Danny czcił swoje szczęśliwe buty. Wciąż będzie je miał na nogach, kiedy znajdą jego zwłoki – chociaż jeżeli zginie, z całą pewnością dadzą świadectwo, że katastrofalnie zawiodły. Koledzy pożartują sobie gruboskórnie: „Nie takie znowu szczęśl...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin