Peake Mervyn - TYTUS GROAN - TOM 1 - POWIEŚĆGOTYCKA.rtf

(2224 KB) Pobierz

Mervyn Peake

TYTUS GROAN

TOM 1

 

Gormenghast, to znaczy właściwe zbiorowisko kamie­nia, sam w sobie odznaczałby się niejaką okazałością archi­tektury, gdyby można było zignorować domieszkę owych nędznych domostw, które roiły się jak zaraza wokół ze­wnętrznych murów. Rozciągały się one po pochyłości zie­mi, każde na poły na swym sąsiedzie, dopóki, powstrzy­mane przez wały zamkowe, najbliższe z owych lepianek nie uchwyciły się potężnych murów, przyssawszy się do nich jak pijawki. Według starodawnego prawa, domo­stwom owym zezwolono na tę chłodną zażyłość z górującą ponad nimi warownią. O każdej porze roku na ich nie­równe dachy padały cienie nadwerężonych czasem przy­pór, wyszczerbionych i wyniosłych wieżyczek, i najogrom- niejszy z nich, cień Wieży Krzemieni. Wieża owa, nie­równo upstrzona czarnym bluszczem, wznosiła się jak okaleczały palec z pięści węźlastych budowli i wskazywała blużnierczo ku niebu. Nocą sowy czyniły z niej rozbrzmie­wające echem gardło; w dzień stała niema, rzucając długi cień.

Mieszkańcy owych zewnętrznych siedlisk rzadko obco- wali z tymi, którzy zamieszkiwali wewnątrz murów, oprócz chwili, gdy w pierwszy poranek czerwcowy każdego roku cała ludność glinianych lepianek miała prawo wstępu na teren zamku, by przedstawić drewniane rzeźby, nad któ­rymi pracowali w ciągu roku. Rzeźby owe, pomalowane 'w dziwne kolory, wyobrażały zazwyczaj ludzi lub zwie­rzęta, potraktowane w osobliwy, bardzo stylizowany spo­sób. Rywalizacja, by przedstawić najlepszą, rzecz, była ostra i zajadła. Cała namiętność tych ludzi, gdy wygasły już dni miłości, skierowała się ku wytwarzaniu drewnia­nych rzeźb, a w gmatwaninie chat u podnóża zewnętrz­nych murów żyło ze dwudziestu utalentowanych rzemieśl­

ników, którzy jako czołowi rzeźbiarze chlubili się miejscem pośród cieni.

W pewnym miejscu po wewnętrznej stronie Zewnętrz­nych Murów, kilka stóp od ziemi, ogromne kamienie, z których zbudowano mur, wystawały tworząc potężny wy­stęp ciągnący się od wschodu ku zachodowi przez dwie­ście lub trzysta stóp. Owe sterczące kamienie pomalowa­no na biało, i na nich to właśnie w pierwszy czerwcowy poranek każdego roku ustawiano rzeźby, by ocenił je hra­bia Groan. Prace uznane za najdoskonalsze, a nie było ich nigdy więcej niż trzy, kierowano następnie do Sali Kolo­rowych Rzeźb.

Stojąc nieruchomo w ciągu dnia, owe barwnie przed­mioty, których fantastyczne cienie przesuwały się i wy­dłużały na murze z godziny na godzinę w miarę ruchu słońca, wydzielały pomimo barw coś w rodzaju ciemności. Powietrze pomiędzy nimi nabrzmiewało zazdrością i po­gardą. Rzemieślnicy stali wokół jak żebracy, ich rodziny zbijały się w milczące grupki. Byli niezdarni i przedwcze­śnie postarzali. Żadnego blasku.

Rzeźby, które nie dostąpiły wyboru, palono tego samego wieczoru na dziedzińcu pod zachodnim balkonem Lorda Groan, który zwykł stać tam podczas palenia milcząco po­chylając głowę jakby z bólem, następnie zaś, gdy gong we­wnątrz uderzył po trzykroć, wynoszono na światło księży­ca trzy rzeźby, które uniknęły płomieni. Stawiano je na balustradzie balkonu przed oczy tłumu na dole, a Lord Groan wywoływał ich twórców. Gdy ci ustawili się tuż poniżej miejsca, gdzie stał, hrabia zrzucał im tradycyjne zwoje pergaminu, które, jak to stwierdzały pisemnie, da­wały tym ludziom prawo spacerowania po blankach ponad ich. domostwami co drugi miesiąc przy pełni księżyca. W takie właśnie noce z okna w południowej ścianie Gor- menghast można było śledzić malutkie postaci w świetle księżyca, które dzięki swym zdolnościom zdobyły ten tak upragniony zaszczyt, błądzące wzdłuż murów.

Z wyjątkiem dnia rzeźb oraz swobody dozwolonej je­dynie najwybitniejszym nie było żadnej innej okazji, by ci, którzy mieszkali wewnątrz murów, poznali ludzi „z ze­wnątrz”, ani też nie interesowali oni świata „wewnętrzne­go”, jako zanurzeni w cień wielkich murów.

Byli ludźmi niemal zapomnianymi: plemieniem, o któ-?j rym przypominano sobie ze zdziwieniem lub z 'poczuciem ] zderzeczywistości jakby powracającego snu. Jedynie dzień rzeźb wyprowadzał ich na światło dzienne i budził wspo­mnienia dawnych czasów. Bowiem ceremonia odbywała się zawsze, dokąd sięgał pamięcią nawet Nettel, osiemdziesię­cioletni starzec mieszkający w wieży ponad rdzewiejącą zbrojownią. Niezliczone rzeźby obróciły się w popiół zgod­nie z prawem, lecz te wybrane nadal przechowywano w Sali Kolorowych Rzeźb.

W sali tej, biegnącej wzdłuż górnego piętra północnego skrzydła, panował kustosz, Rottcodd, który, ponieważ nikt nie odwiedzał pomieszczenia, większą część życia spał w hamaku umieszczonym w odleglejszym jej krańcu. Nie słyszano jednak, by pomimo drzemki wypuścił z dłoni miotełkę z piór; miotełkę, z pomocą której wykonywał jedną z dwóch regularnych prac, niezbędnych w tej dłu­giej i cichej sali, mianowicie strzepywał kurz z Koloro­wych Rzeźb.

Prace te niewiele go interesowały jako piękne przed­mioty, lecz jednak wbrew sobie przywiązał się w jakiś bli­ski sposób do paru rzeźb. Był bardziej dokładny przy od­kurzaniu Szmaragdowego Konia. Czamo-oliwkowa GłoWa, stojąca naprzeciwko, oraz Cętkowany Rekin miały szcze­gólne względy. Nie było jednakże rzeźby, na której mogła­by się uzbierać warstwa kurzu.

Wkraczając o siódmej godzinie, latem czy zimą, rok po roku, Rottcodd zdejmował surdut i wsuwał przez głowę długi szary chałat, który spływał mu bezkształtnie do ko­stek. Miał zwyczaj, zatknąwszy miotełkę z piór pod pa­chę, rozglądać się bystro ponad okularami po długiej sali. Czaszkę miał ciemną i małą jak pordzewiała kula z musz­kietu, a jego oczy za połyskiwaniem okularów były bliźnia­czymi miniaturami głowy. Wszystkie trzy poruszały się bezustannie, jakby chcąc zadośćuczynić za czas spędzany we śnie, głowa kiwała się mechanicznie z boku na bok, gdy pan Rottcodd kroczył, oczy zaś, ,jakby naśladując ro­dzinne strony, do których przynależały, rozglądały się tu i tam na niczym się nie zatrzymując. Rozejrzawszy się szyb­ko ponad okularami tuż po wejściu i powtórzywszy tę czyn­ność rozglądając się po północnym skrzydle po spowiciu

się w chałat, Rottcodd miał zwyczaj wysuwać miotełką \x piór spod lewej pachy i wzniósłszy tę broń, sunął bez fzwłoki ku najbliższym rzeźbom po prawej stronie. Sala pg znajdująca się na najwyższym piętrze północnego skrzy­dła, nie była właściwie salą, a przypominała raczej pod­dasze. Jedyne okno znajdowało się w jej odległym końcu, ¡naprzeciwko drzwi, przez które wchodził Rottcodd z gór­nych części budynku. Dawało ono niewiele światła. Okien­nice były niezmiennie opuszczone. Salę Kolorowych Rzeźb oświetlało w dzień i w nocy siedem wielkich kandelabrów zawieszonych u sufitu w odstępach dziewięciu stóp. Nie dopuszczano, by świece zgasły lub choćby skwierczały, a Rottcodd osobiście doglądał ich wymiany przed udaniem się na spoczynek o dziewiątej wieczór. Zapas białych świec znajdował się w niewielkim ciemnym przedpokoju za drzwiami sali, gdzie trzymano również w pogotowiu cha­łat Rottcodda, ogromną, pobielałą od kurzu księgę odwie­dzin oraz drabinę. Nie było tam krzeseł ani stołów, ani żadnych mebli poza hamakiem przy oknie, gdzie sypiał pan Rottcodd. Podłoga z desek była biała od kurzu, który, tak pracowicie strzepywany z rzeźb, nie znalazł innego miejsca i uzbierał się grubo jak popiół, gromadząc się szcze­gólnie w czterech rogach sali.

Machnąwszy przy pierwszej rzeźbie po prawej stronie, Rottcodd posuwał się mechanicznie wzdłuż długiego sze­regu barwy, zatrzymując się na chwilę przed każdą rzeź­bą, przebiegając po niej oczyma i kiwając znacząco głową, zanim użył swej miotełki z piór. Rottcodd nie był żonaty. Pewna powściągliwość z jego strony, a nawet nerwowość, stawały się oczywiste przy pierwszym spotkaniu, a panie ogromnie się go bały. Wiódł więc żywot idealny, samotnie spędzając dnie i noce na długim poddaszu. Jednak od cza­su do czasu, z jakiegoś powodu, zjawiał się niespodziewa­nie służący lub ktoś z rodziny i zaskakiwał go pytaniem dotyczącym rytuału, potem zaś kurz znowu osiadał w sali i na duszy pana Rottcodda.

O              czym dumał, leżąc w hamaku z ciemną podłużną gło­wą wtuloną w zgięcie ramienia? O czym śnił, godzina po godzinie, rok po roku? Trudno przypuszczać, by snuły mu się jakieś wielkie myśli lub — pomimo rzeźb, których barwne szeregi wznosiły się ponad kurzem w zwężającej

się perspektywie niby gościniec dla cesarza — by Rottcodd próbował wykorzystać swe osamotnienie; raczej cieszył się samotnością dla Niej Samej, gdzieś w głębi lękając się Intruza.

Pewnego parnego popołudnia istotnie przybył gość, by przeszkodzić Rottcoddowi, gdy ten spoczywał głęboko w ha­maku, gdyż sjestę przerwało mu poszczękiwanie klamki, co najwidoczniej zastosowano w miejsce powszechniejsze­go zwyczaju pukania do drzwi. Dźwięk rozbrzmiał wzdłuż długiej sali, po czym osiadł w drobnym pyle na deskach podłogi. Światło słoneczne wciskało się pomiędzy wąskie szczeliny okiennicy. Nawet w takie gorące, duszne i nie­zdrowe popołudnie okiennice były opuszczone, a światło świec napełniało salę dziwacznym blaskiem. Na dźwięk po­brzękiwania klamką Rottcodd usiadł gwałtownie. Wąskie wiązki pełnego pyłków światła, przeciskając się przez okiennice, przekreślały jego ciemną głowę blaskiem ze­wnętrznego świata. Gdy pochylił się nad hamakiem, blaskv zawirował mu na barkach, a oczy przemknęły po drzwiach, wciąż powracając po szybkich i stromych wędrówkach do poruszeń klamki. Pochwyciwszy miotełkę z piór w prawą rękę, Rottcodd zaczął posuwać się wzdłuż barwnej alei, a jego stopy przy każdym kroku wzbijały obłoczki kurzu. Gdy wreszcie dotarł do drzwi, klamka przestała drgać: Opuściwszy się nagle na kolana, umieścił prawe oko przy dziurce od klucza, a opanowawszy wahania głowy i błą­dzenie lewego oka (które wciąż próbowało przemykać po pionowej powierzchni drzwi), dzięki skupieniu mógł do­strzec, w odległości trzech cali od swego oka przy dziurce, oko nie będące jego okiem, które było nie tylko odmien­nego koloru niż jego własne żelazno-marmurowe, ale znaj­dowało się, co jest bardziej przekonywające, po drugiej stronie drzwi. To trzecie oko, które wykonywało te same czynności co oko Rottcodda, należało do Flaya, małomów­nego służącego Sepulchrave’a, hrabiego Gormenghast. Rzad­ko się zdarzało w zamku, by Flay znajdował się o cztery pokoje w kierunku poziomym lub o jedno piętro w kie­runku pionowym oddalony od jego wysokości. Jego odda­lenie się od boku pana było zupełnie nienormalne, a jed­nak w to duszne letnie popołudnie oko pana Flaya znaj­dowało się najwidoczniej po zewnętrznej stronie dziurki

od klucza w Sali Kolorowych Rzeźb, a cała reszta pana Flaya najprawdopodobniej mu towarzyszyła. Rozpoznaw­szy się nawzajem, oczy wycofały się równocześnie, a mo­siężna gałka znowu ' szczęknęła uchwycona przez dłoń gościa. Rottcodd przekręcił klucz w zamku i drzwi otwo­rzyły się z wolna.

Pan Flay wypełnił sobą drzwi, gdy-HfcSTzał się stojąc, z założonymi ramionami-i spoglądając bez wyrazu na niż­szego mężczyznę przed sobą. Nie wyglądało na to, by tak koścista twarz jak jego mogła wydać normalny głos, raczej należałoby przypuszczać, że zamiast dźwięków wydobędzie się coś bardziej kruchego, bardziej starożytnego, bardziej suchego, może coś w rodzaju drzazgi czy odprysku kamie­nia. Jednakże szorstkie, wargi rozchyliły się. — To ja — powiedział i postąpił krok do pokoju, a stawy kolanowe trzaśks^ mu przy tym. Jego przejściu przez pokój — a właściwie przejściu przez życie —- towarzyszyły te trza­ski, co krok jeden, które można by porównać do łamania suchych gałązek.

Widząc, że to istotnie on, Rottcodd skinął ku niemu dłonią z rozdrażnieniem, by wszedł dalej, po czym zamknął za nim drzwi.

Konwersacja nigdy nie była mocną stroną pana Flaya, więc czas jakiś spoglądał posępnie przed siebie, a potem, co Rottcoddowi wydawało się wiecznością, Uniósł kościsty palec i podrapał się za uchem. Następnie wypowiedział drugą uwagę: gg Jeszcze tutaj, co? — powiedział, a głos z trudem wydobywał mu się z twarzy.

Czując przypuszczalnie, że nie ma potrzeby odpowiadać na takie pytanie, Rottcodd wzruszył ramionami i przebiegł oczyma po suficie.

Pan Flay wziął się w garść i ciągnął: — Powiedziałem, jeszcze tutaj, co, Rottcodd? —* Wpatrywał się z goryczą w rzeźbę Szmaragdowego Konia. — Jeszcze pan jest tu­taj, co?

r >=* Jestem tutaj niezmiennie — powiedział Rott­codd, zniżając połyskujące okulary i przebiegając oczy­ma po obliczu pana Flaya. — Dzień po dniu, niezmien­nie. Upalna pogoda. Nadzwyczaj duszno. Czy chciał pan czegoś?

Niczego — powiedział Flay i zwrócił się ku Rott-

coddowi jakby z groźbą. — Nie chcę niczego. — Wytarł dłonie | biodra, gdzie ciemne sukno świeciło jak jedwab.

Rottcodd strzepnął popiół z butów miotełką z piór i przechylił podłużną głowę. — Ach — powiedział obo­jętnie.

              Mówi pan „ach” — powiedział Flay, odwracając się tyłem do Rottcodda i poczynając kroczyć wzdłuż kolorowej alei — ale powiaaain panu, że to więcej niż „ach”.

              Oczywiście — rzekł Rottcodd. — Znacznie więcej, jak sądzę. Ale nie mogę zrozumieć. Jestem kustoszem. — To mówiąc wyprostował ciało na całą wysokość i w kurzu wspiął się na palce.

              Czym? — powiedział Flay, szamocząc się ponad nim, gdyż zawrócił. — Kustoszem?

              Tak jest — powiedział Rottcodd potrząsając głową.

W gardle Flaya rozległ się ostry dźwięk. Dla Rottcodda

oznaczało to zupełny brak zrozumienia i zirytowało go, że ten człowiek wtargnął na jego terytorium.

              Kustoszem — powiedział Flay po chwili upiornej ci­szy. — Powiem panu coś. Wiem coś. Ha?

              Tak? — powiedział Rottcodd.

i — Powiem panu — powiedział Flay. — Lecz najpierw, jaki dzień dzisiaj? Jaki miesiąc i jaki rok? Proszę odpo­wiedzieć.

Rottcodda zdziwiło to pytanie, lecz zaczynało to intry­gować. Było oczywiste, że chudzielec coś zamyślał, więc odpowiedział. — Jest ósmy dzień ósmego^aojesiąca, roku nie jestem pewien. Lecz dlaczego?

Prawie niedosłyszalnym głosem Flay powtórzył: .— ósmy dzień ósmego miesiąca. — Oczy miał niemal prze*v. zroczyste, jakby w krainie brzydkich wzgórz dwa odbija­jące niebo jeziora pośród dzikich skał. — Niech pan po­dejdzie — powiedział — niech pan podejdzie bliżej, Rott­codd, powiem panu. Nie rozumie pan Gormenghast, tego, co się dzieje w Gormenghast — rzeczy, które się dzieją — nie, nie. To pod panem jest wszystko, pod tym północnym skrzydłem. Czym są te rzeczy tutaj? Te drewniane przed­mioty? Teraz bezużyteczne. Niech je pan przechowuje, ale bezużyteczne. Wszystko jest w ruchu. Zamek jest w ruchu. Dziś, pierwszy raz od lat jest sam, jego wysokość. Nie w zasięgu mego wzroku. — Flay wbił zęby w dłoń. —<

W sypialni jej wysokości, tam jest. Jego wysokość nie po­siada się z radości: nie chce mnie, nie pozwala mi zoba­czyć Nowego. Nowego. Zjawił się. Jest na dole. Nie wi­działem go. — Flay wbił zęby w kostkę drugiej dłoni jak gdyby chcąc zrównoważyć doznanie. — Nikt nie był w środku. Oczywiście. Będę następny. Ptaki ustawiły się na poręczy łóżka. Kruki, szpaki, wszystkie nicponie i biały gawron. Jest pustułka; szponji wbite w poduszkę. Pani kar­mi je skórkami od chleba. Ziarnem i skórkami od chleba. Ledwie spojrzała na nowo narodzonego. Dziedzica Gor- menghast. Nie patrzy na niego. Ale pan wpatruje się w nie­go. Widziałem przez kratę. Potrzebuje mnie. Nie pozwala mi wejść. Słucha pan?

Pan Rottcodd z pewnością słuchał. Po pierwsze, nigdy nfe słyszał, by pan Flay kiedykolwiek przedtem mówił tak dużo, a po wtóre, wiadomość, że narodził się syn w daw­nym i historycznym rodzie Groan, była przecież nie lada kąskiem dla kustosza mieszkającego samotnie na górnym piętrze odludnego północnego skrzydła. Było to coś, czym mógł zająć myśli na jakiś czas. Prawdą było, jak to za­znaczył pan Flay, że on, Rottcodd, nie mógł czuć puisu zamku leżąc w swym hamaku, a ściśle rzecz biorąc, Rott­codd nawet nie podejrzewał, że spodziewano się dziedzica. Jego posiłki przychodziły maleńką windą poprzez ciemność z pomieszczeń służby wiele pięter poniżej, a on sam spał w nocy w nrv.edpokoju, w wyniku czego był zupełnie od­cięty od świata i wszystkich wydarzeń. Flay przyniósł mu prawdziwą nowinę. Pomimo to nie podobało mu się, że mu przeszkodzono, nawet przynosząc informację o takiej do­niosłości. W jego podłużnej głowie krążyło pytanie doty­czące zjawienia się pana Flaya. Dlaczegóż Flay, który w zwykłym biegu rzeczy nie uniósłby brwi, by zauważyć jego obecność, zadał sobie trud wspięcia się do tej tak obcej mu części zamku? I narzucania rozmowy tak niepo­zornej osobistości, jaką był. Z właściwym sobie pośpiechem przebiegł oczyma po postaci pana Flaya i sam siebie za­dziwił mówiąc nagle: — Czemu mogę przypisać pańską obecność, panie Flay?

              Co? — powiedział Flay —; co? — Spojrzał z góry na Rottcodda, a jego wzrok stał się szklisty.

W gruncie rzeczy pan Flay dziwił się sam sobie. Rze­

czywiście, pomyślał, czeniu trudził się, by powiedzieć Rott- coddowi nowinę, która dla niego znaczyła tak wiele? Dla­czego właśnie Rottcoddowi? Nadal przyglądał się kustoszo­wi, a im dłużej stał i zastanawiał się, tym oczywistsze stawało się, że pytanie, które mu zadano, było co najmniej niepokojąco trafne.

Człowieczek przed nim zadał proste i szczere pytanie. Zabił mu klina. Zrobił kilka chwiejnych kroków w kie­runku Rottcodda, a następnie, wepchnąwszy ręce w kie­szenie spodni, odwrócił się wolno na pięcie.

              Ach — powiedział wreszcie. — Wiem, co masz na myśli, Rottcodd — wiem, co masz na myśli.

Rottcodd marzył o powrocie do hamaka i rozkoszowa­niu się ponownie zbytkiem samotności, lecz na dźwięk tej uwagi oczy jego podążyły jeszcze szybciej ku twarzy go­ścia. Pan Flay powiedział, że wie, co Rottcodd ma na myśli. Czy rzeczywiście? Nadzwyczaj interesujące. Co, nawiasem mówiąc, mial na myśli? O czymże to dokładnie wiedział pan Flay? Strzepnął nie istniejący pyłek z pozłacanej gło­wy driady.

              Interesują pana narodziny na dole? — zapytał.

Flay stał przez chwilę, jak gdyby nie dosłyszał, lecz

wkrótce stało się oczywiste, że był jak rażony piorunem. — Interesują! — wykrzyknął głębokim, chrapliwym głosem. — Interesują! To dziecko to Groan. Prawdziwy. Groan płci męskiej. Wezwanie do Zmiany! Żadnych zmian, Rottcodd. Żadnych zmian!

              Ach — powiedział Rottcodd. — Widzę, o co chodzi, panie Flay. Ale jego wysokość nie jest umierający?

              Nie — powiedział pan Flay — nie był umierający, lecz zęby rosnąl — i długimi, powolnymi krokami, jak cza­pla, podszedł do drewnianych okiennic, a kurz za nim wzbił się w górę. Gdy opadł, Rottcodd mógł dostrzec jego kan­ciastą, pergaminową głowę wspartą o framugę okna.

Pan Flay nie mógł być całkowicie zadowolony z odpo­wiedzi na pytanie Rottcodda dotyczące przyczyny jego po­jawienia się w Sali Kolorowych Rzeźb. Gdy stał tak przy oknie, pytanie powracało raz po raz. Dlaczego Rottcodd? Dlaczego u licha Rottcodd? A jednak wiedział, że gdy tyl­ko usłyszał o narodzinach dziedzica, a jeg...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin