BAŚNIE POLSKIE
Wybór: Iwona Białkowska
Kazimierz Władysław Wójcicki
Szklana góra
Na wysokiej szklanej górze stał zamek cały złoty, a przed zamkiem była jabłoń, a na jabłoni złote jabłka. Kto by złote jabłko urwał, wszedłby do złotego zamku, a w srebrnej jednej komnacie ukryta była królewna zaklęta, dziwnej urody. A miała skarby niezrachowane, piwnice pełne drogich kamieni i w izbach zamku skrzynie ze złotem.
Wielu się zbiegało rycerzy od dawna, lecz na próżno siłowali, by się wedrzeć na górę. Na koniu ostro podkutym niejeden darł się daremnie i z poło-
wy stromej góry z ciężkim szwankiem spadał. Łamali ręce, nogi i karki.
Piękna królewna z jednego okna patrzyła z żalem, jak próżno tacy rycerze dorodni na dzielnych koniach darli się na górę! Widok królewny zagrzewał serca. Zbiegali się zewsząd ze czterech stron świata, a biedna dziewica już lat siedem daremnie wyglądała zbawcy!
Niemało leżało trupów rycerzy i koni wokoło szklanej góry; wielu konających, z połamanymi żebrami, boleśnie stękało. Był to cmentarz prawdziwy.
Już rok siódmy za trzy doby miał się skończyć, gdy w złotej zbroi rycerz nadjechał pod stromą górę. Rozpędził konia, wdarł się w pół góry z podziwem wszystkich, którzy patrzali, i wrócił szczęśliwie. Nazajutrz równo ze świtem znowu, gdy mu się pierwsza udała próba, rozpędza swego rumaka, stąpa po górze, jako po ziemi, iskry z podkowy błyskają; patrzą zdziwieni wszyscy rycerze - już blisko wierzchołka góry. Niedługo spojrzą znowu, aż on stoi pod jabłonią. Wtem się wielki zrywa sokół, zaszumiał skrzydłem szerokim i uderzył konia w oczy. Rumak parska, nozdrza wzdyma i najeża gęstą grzywę; stanął dęba wystraszony, nogi mu się oślizgują, pada nazad i z rycerzem porysował szklaną górę; a z rumaka i rycerza zostały jeno kości, co brzęczały w zbitej zbroi jako suchy groch w pęcherzu. , Siódmy rok się jutro kończył, aż nadchodzi żak urodny, młody, silny i wysoki. Patrzy, jak rycerzy wielu łamie karki nadaremnie; podchodzi pod śliską górę i bez konia się gramoli. Już od roku słyszał, będąc w domu jeszcze, o królewnie, co zaklęta w złotym zamku siedzi, na wierzchołku góry szklanej. Poszedł przeto do lasu, zabił rysia i pazury ostre, długie przyprawił sobie na ręce i do dwóch nóg umocował.
Taką bronią opatrzony, darł się śmiało na garb szklany; słońce było na zachodzie, żak w połowie drogi ustał, zmęczony ledwie oddycha, pragnienie spiekło mu wargi! Czarna chmura nadpłynęła, próżno błaga i zaklina, by choć kroplę uroniła. Na próżno otwierał usta! Chmura czarna przepłynęła, ani rosą nie zwilżyła warg spieczonych jak skorupy.
Pokaleczył krwawo nogi, rękoma się jeno trzyma. Słońce zaszło - patrzy w górę; aby dojrzał jej wierzchołka, musiał tak zadzierać głowę, że mu barania czapka spadła. Spojrzy na dół, jaka przepaść! Tam śmierć pewna i niechybna! Z przegniłych trupów smród wielki zaduszał oddech czysty, były to szczątki zuchwałej młodzi, co się darli jak on tutaj.Już mrok ciemny, gwiazdy blado oświecały szklaną górę, a żak młody, jak przykuty, na skrwawionych rękach wisi. Wyżej drzeć się już nie może, bo wyczerpał wszystkie siły; sam nie wiedząc, co począć, wy ciągniony czeka śmierci. Nagle sen skleił oczy, zapomina, kędy leży, strudzony smacznie usypia; lecz choć we śnie, ostre szpony tak głęboko W szkło zapoił, że przespał się do północy, nie zleciawszy z onej góry.
Złotej jabłonki pilnował sokół, co rzucił z koniem rycerza; zawsze w nocy jak czujny strażnik oblatał górę wokoło. Zaledwie księżyc wyszedł zza chmury,
uniósł się z jabłoni i krążąc w powietrzu, zobaczył żaka.
Łakomy ścierwu, pewny, że trup świeży, spuszcza się nagle i siada. Lecz żak już nie spał, dojrzał sokoła i postanowił z jego pomocą uratować się z tej góry.
Sokół zapuścił szpony ostre w ciało. Żak wytrzymał ból mężnie i uchwycił za nogi ptaka; ten przestraszony uniósł go wysoko nad zamek i począł krążyć wokoło wysokiej wieży. Żak krzepko się trzymał, patrzał na lśniący zamek, co przy bladych promieniach miesiąca świecił jak mdła lampa; patrzał na okna wysokie, migające różnobarwną ozdobą, a na ganku siedziała śliczna królewna, zatopiona w myślach, dumając nad swoją dolą. Widząc, że blisko leci jabłoni, dobył zza pasa kozika i odciął nogi sokołowi. Ptak zerwał się z bólu wyżej i znikł w obłokach, a młodzieniec spadł na szerokie gałęzie jabłonki.
Wtedy odrzucił nogi sokole, ugrzęzłe wraz z szponami w ciele, a skórkę złotego przyłożywszy jabłka do ran skaleczałych, wnet wygoił wszystkie. Nabrawszy pełne kieszenie złotych jabłek, wchodzi śmiało do zamku. Przy bramie zatrzymuje go smok wielki, lecz zaledwie rzucił nań jabłko, smok skoczył w fosę i zniknął. Zaraz się wielka otworzyła brama, zobaczył podwórzec pełen kwiatów i drzew ślicznych; a na wysokim ganku siedziała zaklęta piękna królewna wraz z dworem swoim. Ujrzawszy dorodnego młodzieńca, zbiegła ku niemu, witając w nim rada pana i męża. Wszystkie
mu skarby oddała, a żak młody został wielkim i bogatym panem; na ziemię wszakże już nie powrócił, bo wielki sokół, co był strażnikiem i zamku tego, i samej królewny, mógł tylko zamek i skarby na skrzydłach swoich na ziemię przenieść. Lecz kiedy nogi postradał, w pobliskim lesie na szklanej górze znaleziono jego zwłoki.
Gdy raz z królewną a żoną swoją chodził po ogrodzie zamku, spojrzy na dół i widzi z podziwem, że się mnóstwo ludzi zbiera.. Świsnął więc w piszczałkę srebrną, a jaskółka, co służyła za posłańca w złotym zamku, nadleciała.
- Idź się dowiedz, co nowego! - rzekł do małej ptaszyny.
I jaskółka szybko leci, wkrótce wraca i powiada:
- Krew z sokoła ożywiła martwych zwłoki, wszyscy, co polegli pod tą górą, wdzierając się na nią zuchwale, wstali dziś jakoby ze snu, dosiadają rzeźko konie, a lud cały, dziwem zdjęty, patrzy na cud niesłychany.
Lucjan Siemieński
Królowa Bałtyku
W głębinie wód Bałtyku wznosił się za dawnych czasów pałac królowej Juraty. Ściany tego pałacu były z czystego bursztynu, progi ze złota, dach z łuski rybiej, a okna z diamentów. Razu jednego rozesłała królowa wszystkich szczupaków z listami do najznakomitszych bogiń Jury, prosząc do siebie na gody i wspólną poradę. Nadszedł dzień wyznaczony i zaproszone boginie przybyły: wtenczas królowa, otoczona przydwornym orszakiem, ukazała się w sali, uprzejmym ukłonem powitała gości i zasiadłszy na bursztynowym tronie, tak mówić zaczęła:
- Miłe przyjaciółki i towarzyszki moje! Wiecie dobrze, iż wszechwładny mój ojciec Praamżimas, pan nieba, ziemi i morza, mojej opiece i władzy poruczył te wody i wszystkich mieszkańców w nich będących; same byłyście świadkami moich łagodnych i szczęśliwych rządów. Żaden najmniejszy robaczek, żadna najdrobniejsza rybka nie miały przyczyny skarżyć się i narzekać, wszyscy żyli w pokoju i zgodzie; nikt się na życie drugiego targnąć nie odważył. Teraz zaś jeden nikczemny rybak, Castilis, znad brzegów moich posiadłości, tam gdzie rzeka Święta hołd memu królestwu płaci, jeden nikczemny śmiertelnik ośmiela się naruszyć spokójność niewinnych moich poddanych, imać w sieci i na śmierć skazywać, gdy ja, sama, do własnego stołu ani jednej nie śmiem ułowić rybki - fląderki nawet, które tak lubię, po jednej połowie zjadam, a drugą do wody wpuszczam. Takiej śmiałości nie można puścić bezkarnie: oto gotowe czekają nas łodzie, płyńmy nad brzegi Świętej, bo właśnie o tej porze zwykł on zarzucać sieci. Naszymi pląsy i śpiewy zwabimy go na dno morza, udusimy w uściskach i oczy żwirem zasypiem.
Rzekła i natychmiast sto łodzi bursztynowych pożeglowało dokonać okrutnej zemsty.
, Płyną, słońce pogodnie świeci; morze ciche -a echo już roznosi po wybrzeżu słowa pieśni: Bieda ci, rybaku młody! Stanąwszy boginie blisko ujścia rzeki postrzegły rybaka, jak siedząc na brzegu, rozwijał sieci. Zajęty pracą, nic nie zauważył, lecz gdy go urocze doszły śpiewy, zwrócił wzrok na wodę i ujrzał sto łodzi bursztynowych i sto przecudnych dziewic, a wszystkim przewodniczyła z koroną na głowie, z bursztynowym berłem w ręku królowa morza. Dźwięk coraz milszy się rozlega; otaczają go morskie panny i swymi wdzięki do siebie wabić poczną:
O, rybaku piękny, miody,
Porzuć pracę, chodź do lodzi:
U nas wieczne tany, gody,
Nasz śpiew troskę twą osłodzi.
My obdarzym boskim stanem,
Skoro z nami mieszkać będziesz:
Śród nas będziesz morza panem,
I naszym kochankiem będziesz.
Słyszy to rybak i ujęty zdradliwą ponętą już chce się rzucić w objęcia bogini, gdy królowa skinieniem berła każe się uciszyć towarzyszkom i tak do zadumanego rzecze:
- Stój, niebaczny! Zbrodnia twa wielka i godna kary, jednak ci przebaczę pod jednym warunkiem. Spodobała mi się twoja uroda; kochaj mnie, a będziesz szczęśliwy. Lecz jeślibyś wzgardził miłością Juraty, wtedy zaśpiewam ci taką piosenkę, iż wnet będziesz w mej mocy, a za dotknięciem mego berła zginiesz na wieki.
Młodzieniec wyznał i zaprzysiągł jej wieczną miłość.
Królowa na to:
-Teraz już jesteś moim; nie zbliżaj się do nas, bo zginąłbyś. Za to co wieczór będę przypływać do ciebie i na tej górze, która odtąd od twego imienia zwać się będzie Castity, zawsze zobaczę się z tobą.
Po czym zniknęła królowa z całym orszakiem.
Rok już minął, jak co wieczora królowa Jurata przyjeżdżała na brzeg i na górze widywała się z kochankiem; lecz Perkun*, dowiedziawszy się o tej schadzce, rozgniewał się mocno, że bogini poważyła się ukochać śmiertelnika. A gdy jednego roku wróciła królowa do swego pałacu, spuścił z nieba piorun, który rozproszywszy morskie bałwany, uderzył w mieszkanie królowej, samą zabił i bursztynowy pałac na drobne roztrzaskał cząstki. Rybaka zaś Praamżimas przykuł na dnie morza do skały i położył przed nim trupa jego kochanki, na którego wiecznie patrząc, przymuszony jest opłakiwać swoje nieszczęście. Dlatego to teraz, gdy wicher morski zburzy fale, słychać jęk z daleka - to jęk biednego rybaka; a woda wyrzuca kawałki bursztynu - to są szczątki pałacu królowej Bałtyku.
Henryk Sienkiewicz
Za górami, za morzami, w dalekiej krainie Kaf rów, przy kolebce małej księżniczki zebrały się dobre wróżki ze swą królewną na czele.
I gdy, otoczywszy księżniczkę, patrzyły na uśpioną twarzyczkę dzieciny, królowa ich rzekła:
- Niechaj każda z was obdarzy ją jakim cennym darem wedle swej możności i chęci!
Na to pierwsza wróżka, pochylając się nad uśpioną, wypowiedziała następujące słowa:
- Ja daję ci czar piękności i mocą swoją sprawię, że kto ujrzy twarz twoją, pomyśli, iż ujrzał cudny kwiat wiosenny.
- Ja - rzekła druga - dam ci oczy przezrocze i głębokie jak toń wodna.
- Ja dam ci powiewną i wysmukłą postać młodej palmy - odezwała się trzecia.
- A ja - mówiła czwarta - dam ci wielki skarb złoty, dotychczas w ziemi ukryty.
Królowa zamyśliła się przez chwilę, po czym, zwróciwszy się do wróżek, tak zaczęła mówić:
- Piękność ludzi i kwiatów więdnie. Urocze oczy gasną wraz z młodością, a i w młodości często zaćmiewają się łzami. Wicher łamie palmy, a wiatr pochyla wysmukłe postaci. Złota kto nie rozdziela między ludźmi, ten budzi ich nienawiść, a kto je rozdzieli temu pustka zostaje w skrzyni. Przeto nietrwałe są wasze dary.
- Cóż jest trwałego w człowieku? I czymże tyją obdarzysz, o królowo nasza? - pytały wróżki.
A na to królowa:
-Ja jej dam dobroć. Słońce jest wspaniałe i jasne, ale gdyby nie ogrzewało ziemi, byłoby tylko martwo świecącą bryłą. Dobroć serca jest tym, czym ciepło słońca: ona daje życie. Piękność bez dobroci jest jako kwiat bez woni albo jak świątynia bez bóstwa. Oczy mogą podziwiać taką świątynię, ale dusza nie znajdzie w niej ukojenia. Bogactwo bez dobroci jest piastunką samolubstwa. Nawet miłość bez dobroci jest tylko ogniem, który pali i niszczy. Wiedzcie, że wasze dary mijają, a dobroć trwa; jest ona jak źródło, z którego im więcej wody wyczerpiesz, tym
więcej ci jej napłynie. Więc dobroć - to jedyny skarb niewyczerpany.
To rzekłszy królowa wróżek pochyliła się nad śpiącą dzieciną i dotknąwszy rękami jej serca, rzekła:
- Bądź dobrą!
Bolesław Prus
O uśpionej pannie
i zaklętych skarbach na dnie potoku
W dawnych czasach... po kamieniach płynęła woda. Teraz ona pokazuje się tylko na wiosnę albo po wielkim deszczu. I był strumień w tym miejscu.
Na dnie potoku leżał jeden spory kamień, jakby nim kto dziurę zatykał. W rzeczy samej była tam dziura, właściwie nawet okno do podziemiów, gdzie są zachowane wielkie skarby, jakich na całym świecie by nie znalazł. A między tymi majątkami, na szczerozłotym łóżku śpi panna, może nawet jaka hrabini, bardzo śliczności i bogato odziana.
Ta zaś panna śpi przez taki interes, że jej ktoś wbił złotą szpilkę w głowę, może ze zbytków, a może i z nienawiści; Bóg ich tam wie. Tak śpi i nie ocknie się, dopóki jej kto szpilki z głowy nie wyciągnie i potem się z nią nie ożeni. Ale to rzecz ciężka i nawet niebezpieczna, bo tam w podziemiach pilnują skarbów i samej panny różne straszydła. Dlatego najśmielszy człowiek, choćby mu się i jak podobała panna, a jeszcze lepiej jej majętności, wejść do podziemi nie miał odwagi, ażeby go co nie ujadło...
O tej pannie i o tych majątkach wiedzieli ludzie od dawna takim sposobem, że dwa razy do roku, na Wielkanoc i na Święty Jan, usuwał się kamień, co leżał na dnie potoku, i jeżeli kto stał wtedy nad wodą, mógł zajrzeć do otchłani i widzieć tamtejsze dziwy.
Jednej Wielkanocy przyszedł do zamku młody kowal z Zasławia. Stanął nad potokiem i myśli:
„Nie mogłyby się to mnie pokazać skarby?... Zaraz bym wlazł do nich, choćby przez naj ciaśniej szą dziurę, naładowałbym kieszenie i już nie potrzebowałbym dymać miechem".
Ledwie tak pomyślał, aż naraz - usuwa się kamień, a kowal widzi wory pieniędzy, misy ze szczerego złota i tyle drogiej odzieży jak na jarmarku.
Ale najpierw wpadła mu przed oczy śpiąca panna, taka śliczna, że kowal stanął słupem. Spała sobie i tylko jej łzy płynęły, a co która upadła - czy na jej koszulę, czy na łóżko, czy na podłogę - zaraz zamieniała się w klejnot. Spała i wzdychała z bólu od szpilki; a co westchnęła, to na drzewach nad potokiem zaszeleściły liście nad jej strapieniem.Już kowal chciał wejść do podziemiów; ale że czas przeszedł, więc znowu kamień zamknął się, aż zabulgotało w potoku.
Od tego dnia mój kowal nie mógł sobie miejsca znaleźć na świecie. Robota leciała mu z ręki. Gdzie nie spojrzał, widział potok jak szybę, a za nią pannę, której łzy płynęły. Aż pomizerniał, bo go coś ciągle trzymało za serce rozpalonymi obcęgami. Zwyczajnie zamroczyło go.
Kiedy już całkiem nie mógł wytrzymać z tęsknoty poszedł do jednej baby, co znała się na ziołach, dał jej srebrnego rubla i spytał o radę.
- Ano - mówi baba - nie ma tu inszej rady, tylko musisz doczekać do Świętego Jana i kiedy się kamień odłoży, musisz leźć w otchłań. Byłeś pannie wyjął szpilkę z głowy, obudzi się, ożenisz się z nią i będziesz wielki pan, jakiego świat nie widział. Tylko wtedy o mnie nie zapomnij, że ci dobrze poradziłam. I to spamiętaj: kiedy cię strachy otoczą, a zaczniesz się bać, zaraz się przeżegnaj i umykaj w imię boskie... Cała sztuka w tym, żebyś się nie zląkł; złe nie ima się odważnego człowieka.
- A powiedzcież mi - mówił kowal - jak poznać, że człowieka strach zdejmuje?...
- Takiś ty?... - mówi baba. - No, to już idź do otchłani, a jak wrócisz, o mnie pamiętaj!
Dwa miesiące chodził kowal do potoku, a na tydzień przed Świętym Janem wcale się stąd nie ruszył, tylko czekał. I doczekał. W samo południe kamień odsunął się, a mój kowal z siekierą w garści skoczył w jamę.
Co się tam koło niego nie działo, włosy na głowie stają. Otoczyły go przecie takie poczwary, że inny umarłby od samego ich wejrzenia. Były nietoperze
wielkie jak psy, ale tylko wachlowały nad nim skrzydliskami. To zastąpiła mu drogę ropucha duża jak kamień, to wąż zaplątał mu się między nogi, a kiedy kowal ciapnął go, wąż zaczął płakać ludzkim głosem. Były wilki takie na niego zajadłe, że co im piana padła z pyska, to buchnęła płomieniem, a w opoce wypalała dziury.
Wszystkie te potwory siadały mu na plecach, chwytały go za surdut, za rękawy, ale żaden nie śmiał go skrzywdzić. Bo wiedzieli, że się kowal nie boi, zaś przed odważnym złe umyka jak cień przed człowiekiem.
- Zginiesz tu, kowalu!... - wołały strachy, ale on tylko ściskał siekierę w garści i tak im odpowiadał, że wstyd powtórzyć...
Dobrał się nareszcie kowal do złotego łóżka, gdzie już nawet poczwary nie miały dostępu, ino stanęły wokoło kłapiąc zębami. On zaraz zobaczył w głowie panny złotą szpilkę, szarpnął i wyciągnął do połowy...
Aż krew trysnęła... Wtem panna łapie go rękawami za surdut i woła z wielkim płaczem:
- Czego mi ból robisz człowieku!...
Wtedy dopiero kowal się zląkł... Zatrząsł się i ręce mu opadły. Strachom tego tylko było trzeba. Który miał największy pysk, skoczył na kowala i tak go kłapnął, że krew trysnęła przez okno i poplamiła kamienie.
Od tej pory kamień zatkał okno do podziemiów, że go już nikt znaleźć nie może. Potok wysechł, a panna została w otchłani na pół rozbudzona. Płacze teraz już tak głośno, że ją czasem i pastuchy słyszą na łąkach, i będzie płakać wiek wieków.
Stanisław Wasylewski
Skarbnik
co się w górach pokazuje a dawnych czasów w kopalni miedzi w Tarnowskich Górach otrzymał pewien młody [górnik trudne zlecenie od sztygara. Długo dumał, jak dać sobie radę z jakimś trudnym blokiem kruszcu, przy czym uczuł głód.
- Może mi po śniadaniu lepsza myśl przyjdzie -i zaczął się posilać. Wtedy widzi małą myszkę, która przystanęła i świdruje go oczkami. Rzucił jej kąsek. Zjadła chętnie i nie odchodzi. Więc dał jej znowu.
- No, a teraz koniec, więcej nie mam, ale przyjdź, myszko, jutro.
Nagle myszka zniknęła, a przed górnikiem stanął malutki krasnoludek, życzliwie uśmiechnięty.
-Ty mi pomogłeś, teraz ja ci pomogę - i poradził mu, jak wywiercić otwory w złożu rudy miedzianej, aby wybuch był skuteczny.
- Przy samym wybuchu już ci pomóc nie mogę, pamiętaj jeno, aby robota była dziś skończona. Szczęść Boże!
Wziął się górnik z towarzyszami na pazury do roboty. I dobrze się stało, bo ledwie skończyli, zawaliła się z hukiem cała obudowa, a oni uniknęli niechybnej śmierci.
- Jest wprawdzie u was, śmiertelnych, przysłowie: „Mówiły jaskółki, niedobre spółki", ale spróbuję. Będziesz się odtąd dzielił ze mną na pół swym zarobkiem - powiedział nazajutrz krasnoludek--skarbnik do młodego górnika.
Było się czym dzielić, bo urobek miał wspaniały. Sztygarzy wy dziwić się nie mogli jego szczęściu, sprytowi i żwawej robocie. Sumiennie dotrzymywał umowy, składając połowę zarobku na umówionym miejscu. Razu pewnego, licząc, pomylił się o piętaka. Oddaje go tedy Skarbnikowi przy najbliższym widzeniu, a ten:
- No wiesz, pierwszy raz zdarza mi się spotkać człowieka, który sumiennie dotrzymuje swych zobowiązań. Wobec tego wynagrodzę cię...
Skinął Skarbnik ręką i bryła węgla zmieniła się w sztaby złota.
-To twoje, a pamiętaj używać pieniędzy tylko na rzeczy godziwe; choćby grosz, poświęcony krzywdzie ludzkiej, pozbawi cię natychmiast bogactwa. Szczęść Boże!
Górnik dotrzymał słowa i żył długo w dobrobycie.
Baśnie o rycerzach
Eliza Orzeszkowa
O rycerzu miłującym
Bywają na świecie ludzie nader silni, od wszelakiego zła silniejsi, którzy gdyby największa przeszkoda na ich drodze stanęła, jak piórko z drogi ją zmiotą, taka w nich moc! Ajaka to moc! Skąd w nich ta moc? Zgadnijcie! Nie zgadujecie? Słuchajcie tedy; opowiem. ... Było raz zdarzenie takie:
Legł pośród drogi, którą ludzie chadzali, jeździli, kamień takiej wielkości okrutnej, że ni przejść, ni przejechać bezpiecznie nikomu nijak nie dawał.
Jednym się o niego u wozów koła potrzaskały, insi przez niego doświadczyli upadków śmiertelnych, insi jeszcze z daleka objeżdżać go zmuszonymi byli. Ile od tego srogiego głazu poszło po ludziach frasunków i smutków, ile zgryzot przecierpianych, robót nie spełnionych, utrat poniesionych - nie zliczyć!
Skąd ten głaz wziął się? Nie wiadomo. Ziemia go zapewne sama na strapienie człowiecze wydała, boć wszyscy wiedzą, że karmicielką będąc, macierz ta nasza zarówno i trapicielką dziatkom swym być, a ku ich trapieniu potwory srogie wydawać z siebie umie. O umie!
Ale przebrała się raz cierpliwość ludzka, kto żyw, do kupy zbiegł się i hejże wszyscy razem przeciw wspólnemu nieprzyjacielowi!
Jako gałęzie przestępu dokoła pnia dębowego, tak ramiona co najsilniejsze dokoła głazu się oplotły i hej! ho! w górę! silniej! wyżej! Jeszcze raz! Jeszcze, jeszcze raz i dziesięć, i sto razy!
Nic! Jak tkwił, tak tkwi w ziemi świętej, spośród mchu brunatnego, co go obrasta, białe zęby wyszczerzając - z pośmiewiskiem.
Tedy stanęli ludzie biedni w zasmęceniu wielkim, ręce poopuszczali i cisza głucha na nich spadła. Nic nie mówią, nic nie zamierzają, zęby tylko ścisnęli i z nogami, jakby w ziemię przez nieszczęście wkopanymi, stoją. Oj, oj. Czy kto nie widział, tego, jak nieszczęście wkopuje w ziemię nogi ludzkie! A zdarza się też, że i całego człowieka, z sercem żywym, do niej zakopie. Bo kto nieszczęśliwy jest, ten jakby pod ziemią był. Żyw niby, a martwy i głucha cisza dookoła go oblatuje.
Wtem, widzą, ktościś na koniu drogą nadjeżdża, a że droga leśną była, więc co wybłyśnie spośród drzew promień słoneczny, to mu w hełmie wysokim niby gwiazdę złotą, niby diament tęczą świecący zapali.
Pan, nie pan; rycerz, nie rycerz! Chybać rycerz, bo hełm ma nad głową i odzież gdzieniegdzie od stali pobłyskującą. Oblicze zaś rycerza jaśniało od piękności takiej, takiej jakiejściś anielskiej albo niebieskiej, że gdy przybliżył się i konia powstrzymał, ludzie wnet ufność ku niemu poczuwszy, o biedzie swej rozpowiadać mu zaczęli, a narzekać rozpowiadając.
- Tak i tak, jaśnie wielmożny panie - rozpowiadają - takie i takie zdarzyło się nieszczęście.
Patrzą, aż na jasne oblicze rycerza najmilsza dobroć występuje i z konia zsiadać on zamierza.
- Ja wam - mówi - kamień ten z drogi odrzucę. Oni na to z podziwem:
- Gdzieżby jaśnie wielmożny pan dla nas taką fatygę ponosił!
A on im na to z uśmiechem cudnym:
- Dlatego jestem na świat posłany, aby cierpiących i ukrzywdzonych ratować!
Oni znów na to z wątpliwością:
- Nie wystarczy tu siła, by największa.
A on im na to z oczyma błyszczącymi jak gwiazdy: , - Moje wystarczą, boje biorę z miłującego serca.
Tu głaz okrutny rękoma opasał, wstrząsnął nim tak, że aż ziemia stęknęła, aż oblicze własne zalało mu się zdrojem potu i z ziemi go wyrwawszy, w las daleko odrzucił. Tylko w powietrzu zagrzmiało od runięcia głazu na świerki i sosny, które jak trzciny łamały się pod nim z trzaskiem niewypowiedzianym.
I ucichło. Droga przed ludźmi leżała równa, gładka, a po twarzach ludzkich skrzydło anielskie pisało litery radości.
Rycerz znowu na koń wsiadł i pięknie ukłoniwszy się, pojechał dalej, cierpiących i ukrzywdzonych ratować.
Silnyż był, silnyż! A skąd w nim była ta olbrzymowa moc?
- Z serca miłującego - mówił.
Ot, w sercu miłującym, widać, tkwi ta moc olbrzymia, co największe zło przemóc zdoła.
Jan Kasprowicz
O śpiących rycerzach
w Tatrach
Przewędrowałem w życiu wiele świata, góry widziałem niebotyczne, pokryte nie tającymi nigdy lodami, widywałem rzeki tak szerokie, że trzeba całej niemal godziny, aby łodzią przepłynąć z jednego brzegu na drugi, siadywałem po dpłinach tak cudnych, że ziemia wydawała się rajem, patrzyłem na tęcze, które tworzą się w rozbitej na drobne pyły fali ogromnych wodospadów, a przecież tęsknota moja nigdzie nie znajdowała takiego ukojenia jak w naszych Tatrach.
Urok posiadają niewypowiedziany te nagie, granitowe szczyty, te ciemne lasy świerkowe, od wieków ludzką nie tknięte siekierą, te kępy kosodrzewiny, rosnące na zielonych upłazach, te szumne, głośne siklawice, czyli potoki, po stromych spadające głazach, te turnie w przedziwne poszarpane kształty, te bujne trawy, te stada pasące się latem po halach, ci bacowie i juhasi, to jest pasterze i pastuszkowie, strzegący owiec po murawach lub pod wieczór spędzający je do ogrodzisk.
Słońce tu świeci promieniściej, wichry szaleją potężniej, mgły przelewają się kłębami tak potwornymi, że zdarza się nieraz, jakby chciały te wszystkie góry naokoło przygnieść, zmiażdżyć wilgotnym ciężarem.
A przy tym pełno tu jest opowieści, których człowiek rad by słuchał bez końca, tak są piękne i tak głęboką myśl nieraz ukrywają w sobie. Zapewne nie ja sam, lecz także wielu innych wędrowców po górach lubi najbardziej Dolinę Kościeliska.
Przed laty zawitawszy do niej po raz pierwszy, stanąłem na moście, rzuconym przez potok, i przyglądałem się rycerzowi wykutemu w szarej skale. W szyszaku na głowie, ze skrzydłami u ramion, z mieczem w ręku, pochylił się ten kamienny bohater i śpi.
Zadumawszy się nad tą postacią, zanim spostrzegł, kiedy za mną stanął długowłosy, osiwiały góral i rzeki:
- Przypatrujecie się panie, tej postaci, a pewno nie wiecie, co oznacza. Wykuli ją tu na pamiątkę, że w tych skaliskach, w wielkiej niby kościół pieczarze, uśpione leży wojsko. Podobnoś polskie, a przywędrowało tu od Krakowa czy gdzieś od Poznania i Gniezna. Przewodził mu król znamienity, przesławny; od naszych dziadów i pradziadów mamy wieści, że nazywał się Chrobry. Za naszej pamięci nikt tego wojska tu nie ujrzał, bośmy jeszcze niegodni, lecz przed wiekami był tu we wsi Kościeliskach czy też Zakopanem mały chłopaczek, który na lato wyganiał stado ojcowskie do tej doliny na pastwisko. Owce szczypały sobie trawę, pilnował ich biały, piękny pies owczarski, a chłopiec, że był zręczny i niesłaby, wspinał się po tych skałach, zrywał szarotki i dzwonki, czasem i korzeń goryczkowy, dobry na leki, spod ziemi wygrzebał, przeróżne też napotykał jaskinie, do których przed nim nikt jeszcze nie dotarł.
Pewnego razu zabłąkał się w ustroń nieznaną, niedostępną, w strasznie czarne urwiska, oślizgłe od wody śniegowej, strzelające ku niebu spośród gęstwi kosodrzewiny, siwych świerków, drobnych żwirów i takich złomów kamienistych, że i sto koni nie ruszyłoby ich z miejsca. Rozejrzał się naokoło. Wszędy pustosz; ani śladu ścieżynki, którą przed chwilą przebył. Z początku przeraził się, ale po chwili pomyślał:
„Kiedym tu doszedł, to i wrócę, jak nie tą, to inną drogą".
I aby dodać sobie odwagi, a może i z uciechy, że z tej wyżyny ujrzał całą dolinę, wartkim przeciętą
potokiem, a poza nią wszerz i wzdłuż wszystkie niemal szczyty, jakie są w Tatrach, huknął na góry, na lasy, huknął raz i drugi. Odezwało mu się echo. Huknął po raz trzeci i skamieniał. Zdało mu się, że słyszy organy, które jakby grały wewnątrz turni. Bywał nieraz w kościele w niedalekim Chochołowie albo i w Czarnym Dunajcu - w Zakopanem świątynia Boża wówczas jeszcze nie istniała - ale równie potężnej muzyki nigdy jeszcze nie słyszał. Mury rozwaliłyby się od takiego głosu; chyba na dziesięciu albo na stu zagrano mu organach. W. tej samej chwili rozstąpiły się głaźne ściany, z przeraźliwym rozwarły się trzaskiem i łomotem, i przed oczami pastuszka niewidzialne wyrosło zjawisko: olbrzym, cały zakuty w zbroję, z szyszakiem na głowie, ze skrzydłami u ramion, szerokim mieczem w dłoni. Stanął ten rycerz w słońcu, jak w złocie, i zawołał:
- Kto ośmiela się budzić nas ze snu wiekowego? Czy nadszedł już czas?
Ale chłopiec, oniemiały z przerażenia, odpowiedzi żadnej dać nie mógł, bo też i pytania tego jeszcze nie rozumiał. Rycerz zaś, spostrzegłszy jego przestrach, powiada:
- Nie lękaj się; nic złego ci nie uczynię, bom nie zbójnik, tylko wojownik, który krew przelewał za ojczyznę, a potem razem z towarzyszami przyszedł w te skały na sen wiekowy, aby się zbudzić do życia, gdy ludzie staną się tak dobrzy, jak ty - bo widzę, żeś jest dobry - gdy nabiorą takiej wiary i mądrości, że już nie będą mogli znieść jarzma, co ich gniecie. A gdy do tego dojdzie, wówczas zjawi się taki drugi chłopaczek, jak ty, wybrany z tysiąca albo i z miliona, bo musi być najgodniejszy, zapuka do bramy złocistej i wielkim zawoła głosem:
„Wstańcie, rycerze, ze snu wiekowego, wstańcie i spłyńcie w doliny pomiędzy ludzi, którzy stali się już dobrzy i mądrzy, i wielką mają wiarę, a pod panowaniem złego żadnym sposobem żyć już nie chcą dłużej! Wstańcie, rycerze skrzydlaci, podobni do aniołów z nieba!"
My to usłyszymy i uwierzymy, gdyż skłamać - on nie skłamie! Rumaki nasze zeprzemy ostrogami i z dobytym mieczem w dłoni popędzimy w świat jak wicher, jak burza. Zerwie się naokoło szum ogromny. Świerki jak rżysko łamać się będą pod kopytami naszych wierzchowców; wielkie głazy polecą ze szczytów jak drobne kamyki. Potoki i jeziora podniosą się ze swych łożysk i lejów, mgły się zakłębią tak, że świata spod nich widać nie będzie. Całe niebo i ziemia zatrzęsie się od grzmotów; błyskawice krzyżować się będą jak miecze ongi zastępów niebieskich, co walczyły z szatanami, pioruny walić będą bez ustanku, przestrach pójdzie po wszystkim, co żyje, lecz potem nastanie spokój. Gromy ucichną, potoki i jeziora ułożą się w błękity, mgły w srebrną przemienia się rosę, błyszczącą na trawach i kwiatach, i iglicach świerkowych, złote na niebie zajaśnieje słońce, a ludzie, zbawieni z niewoli, pieśni radosne zaśpiewają i dziękować będą niebiosom za cudowne zwycięstwo. Tak mówił rycerz. A pastuszek słuchał tego jakby dziwa: upadł przed nim na kolana i rzecze:
- Udam się między ludzi, pójdę, choćby na krańce świata i obwieszczę im, com słyszał. A chciałbym
też zdobyć taką wiarę i taką mądrość, iżbym ich mógł tej wielkiej wiary i tej wielkiej mądrości potrzebnej do wyzwolenia nauczyć.
Podniósł go wojownik z ziemi i rzekł:
- Dostąpisz jeszcze tej łaski, że zobaczysz nas wszystkich razem, abyś do ludzi, braci swoich, zawołał: „Wierzcie mi, bracia moi, bom zbrojnych mężów tych na własne widział oczy".
I z tymi słowy powiódł go do jaskini napełnionej światłością. A jaskinia była tak rozległa, że kilka godzin nie wystarczy, aby ją przejść, stokroć obszerniejsza niż ona grota w Kobylim Wierchu na Spiżu, pod Białą. Ściany powyżłabiane w najdziwniejsze kształty, ni to kwiaty, ni to drzewa, ni to ściekające fale, ni to figury przecudne. Z góry zwieszały się jakby w kamień obrócone złotogłowia, co to ich pełno rośnie w Tatrach, albo paprocie przeróżne i inne zioła; z ziemi wyrastały żółte, przejrzyste niby alabaster, głaźne pnie jakby jakichś świerków odartych z gałęzi, a tak dźwięczące, że kiedy rycerz, co wędrował z pastuszkiem, dotknął się ich przypadkowo, to po całej jaskini rozległo się najgłośniejsze brzmienie organów.
Przebyli kilka krużganków, natrafili na kaplice, na ołtarze ze złocistego głazu, na skamieniałe wodotryski, na błękitne jeziora i stawy, a w niektórych miejscach jakby na nagrobki, rozrzucone po cmentarzysku, aż wreszcie wkroczyli do sali tak wielkiej, że jej okiem nie wymierzysz.
I tutaj ów pastuszek, już ośmielony, ujrzał przed sobą obraz, jakiego ani przedtem, ani potem nigdy w życiu nie oglądał. Nieprzeliczone rzędy rycerzy w hełmach i zbrojach pozłocistych, ze skrzydłami u ramion, z szerokimi mieczami w ręku, na pięknych siedziały rumakach, przyodzianych kosztownymi kobiercami i skórami z lampartów, lwów i tygrysów. Na łbach konie te miały pęki białych piór, a podkowy ze złota.
Na widok rycerza-wartownika przeszło drżenie po szeregach, konie zaparskały, a ona zbrojna husaria poprawiła się na siodłach wysadzanych turkusami; nie odezwał się jednak żaden głos, tylko wszyscy, z wodzem królewskim na czele, pytające w przybyłych wlepili spojrzenie. A gdy rycerz krótkie rzucił hasło: „Jeszcze nie!", od razu bojowe hufy te skamieniały: przytulone do karków końskich na nowo zasnęły i śpią tak od wieków.
Za się z chłopaczkiem stało się tak:
Rycerz, nim zasnął, kazał mu tą samą drogą wrócić na świat.
- Nigdy już tutaj - powiedział - nie będziesz, miejsca tego nie szukaj, bo go nie znajdziesz.
Z trzaskiem zawarła się za pastuszkiem złocista brama, zapadła się od razu w ziemię, skały się spoiły, owinięte kosodrzewiną i świerkami, i błyszczały na nich dalej szarotki i dzwonki.
Zszedłszy ku stadu, które pasło się, strzeżone przez pięknego, białego psa owczarka, pastuszek przemyśliwał nad tym, co widział i słyszał, i naprzód wiadomość o wszystkim dał ojcu, że musi iść między ludzi i uczyć ich wielkiej wiary i wielkiej mądrości, aby wszystko spełniło się, tak jak mu rycerz
Turkus- minerał barwy niebieskiej, należy do ozdobnych kamieni półszlachetnych.
o tej świętej godzinie wyzwolenia wyprorokował. A ten, ponieważ dobry człowiek był, powiada:
- Snadź jesteś w łaskach u Boga, boś na własne oczy oglądał i na własne uszy posłyszał, co my tylko ze starodawnej znamy opowieści. Ale jakże ty ludzi będziesz uczył wielkiej wiary i wielkiej mądrości, kiedyś sam...
radar6