Opowieści wolsztyńskie.doc

(121 KB) Pobierz

POTOP NA ZIEMI WOLSZTYŃSKIEJ

Minęło 300 lat od czasów, kiedy całą Polskę zalał potop szwedzki. Region wolsztyński ciężko przeżywał okres tej inwazji, bo był terenem ciężkich bitew między najeźdźcami a oddziałem Żegockiego.

Krzysztof Żegocki, ówczesny starosta babimojski, był jednym z Wielkopolan, którzy nie skapitulowali przed potęgą szwedzką i własną krwią pragnęli zmyć haniebną zdradę Radziwiłłów, Opalińskich i Radziejowskich. Na czele małej garstki odważnych rycerzy, w utarczkach podjazdowych zadawał wrogom ciężkie straty. Na doskonałą bazę wypadową nadawała się ziemia przemęcka pokryta w owych czasach więcej niż teraz lasami i bagnami.

Wyspa Konwaliowa była najdogodniejszym miejscem odpoczynku dla drużyny Żegockiego. Tutaj leczono ciężko rannych, tu wywiad przywoził wiadomości o wszelkich ruchach faktycznych Szwedów, tu powstawały plany zaskoczenia na wałęsające się większe i mniejsze oddziały szwedzkie. Pomoc dla oddziału Żegockiego, udzielana przez chłopów, drwali i smolarzy pozwoliła na czas ujść z zasadzki.

         Dzięki wiadomościom otrzymanym szczególnie od miejscowych drwali i smolarzy, Żegocki często likwidował doszczętnie małe oddziały szwedzkich rajtarów.

         Wśród wywiadowców najodważniejszym był smolarz imieniem Radomierz, który często brał udział w potyczkach, przyczyniając się do zwycięstwa Żegockiego. Szwedzi więc czuli się niepewnie. Toteż gdziekolwiek wyruszali w poszukiwaniu żywności, nie nocowali w żadnej osadzie, okopując się na polach lub w lasach (stąd niemało jest tutaj pozostałości okopów szwedzkich). Początkowo Szwedzi sądzili, że prowadzą walki z wielkim oddziałem. Kiedy jednak przekonali się, iż Żegocki ma nieliczną drużynę, postanowili ją za wszelką cenę zlikwidować. Zapowiedzieli w większych miejscowościach przyznanie nagrody w postaci 3 tysięcy talarów za wskazanie miejsca pobytu drużyny Żegockiego. Ogłoszenie to wywarło wręcz przeciwny skutek. Od tej chwili mieszkańcy wsi wolsztyńskich i kościańskich więcej niż poprzednio uważali na posunięcia Szwedów, donosząc w czas o wszystkim Żegockiemu. Szwedzi przekonali się, że nikt nie łakomi się na talary. Postanowili więc torturami zmusić Polaków do zdrady. Wielu chłopów wolało zginąć w okropnych męczarniach, aniżeli wydać Żegockiego w ręce wroga.

         Znalazł się tylko jeden, który podczas najokrutniejszych tortur załamał się i wskazał miejsce pobytu Żegockiego.

         Do Wielkopolski dochodziły wtedy wiadomości, że Szwedzi uciekają i wycofują się przed regularnym wojskiem polskim, którym dowodzi Stefan Czarniecki. Wiedzieli o tym najeźdźcy, okupujący powiat wolsztyński. Zasileni częścią załogi z Kościana, nie czekając na większe posiłki, postanowili zlikwidować oddział starosty babimojskiego, oddział, który z każdym dniem wzrastał. Z zachowaniem wszelkich środków ostrożności Szwedzi zjawili się w Przemęcie i szybko otoczyli jezioro swoim wojskiem. Żegocki zaskoczony nie mógł już ujść z matni. Zdawało się, że dla drużyny jego wybiła ostatnia godzina.

 Szwedzi rozłożeni obozem wokół jeziora zebrali chłopów, drwali i smolarzy z okolicy, zmuszając ich do budowy tratew, na których można by przeprawić się na wyspę.

 Radomierz i grupa smolarzy po krótkiej naradzie rozeszli się do wszystkich chłopskich oddziałów, budujących tratwy i nakłonili do ponacinania wiązań. Kiedy tratwy zostały już wykończone, rozkaprysiło się Jezioro Przemęckie.  

         Dość duże fale uniemożliwiły Szwedom przystąpienie do natychmiastowej akcji. Po dniu bezczynności zjawił się w obozie goniec szwedzki z załogi kościańskiej. W specjalnym liście dowódca Kościana wezwał swój oddział do natychmiastowego powrotu, ponieważ mieszczanie i chłopi okoliczni zbuntowali się.

„Dla dobra ogółu” – pisał komendant – „polecam swoim podwładnym najpóźniej dwa dni od chwili otrzymania listu znaleźć się w Kościanie. Podczas marszu należy zachować najdalej idącą ostrożność”. Prócz tego goniec przywiózł i drugi list, w którym dowódca Kościana donosił o innych klęskach armii szwedzkiej.

         Radomierz chcąc przyśpieszyć wyprawę Szwedów na Wyspę (w obawie, by tratwy nie rozsypały się przed ich użyciem) rozpuścił wiadomość, że w kierunku Przemętu zbliżają się olbrzymie oddziały żołnierzy polskich, które za dzień będą na miejscu. Wojowniczy dowódca Szwedów – Harman – zaniepokojony tymi wiadomościami postanowił wykorzystać wojska załogi kościańskiej. Nie czekając na uspokojenie jeziora, rozpoczął natarcie na wyspę. Po pewnym czasie wody jeziora wzburzyły się na dobre. Tratwy pomiatane rozhukanymi falami, nie wytrzymując ciężaru rajtarów szwedzkich, rozpadały się, topiąc wodza i wielką ilość żołnierzy.

Część rajtarów, brodząc w wodzie, szukając ratunku zawróciła do brzegu. Radomierz na czele chłopów, drwali i smolarzy zdążył rozbroić rajtarów pilnujących koni i czekał na rozbitków. Kiedy odległość między wracającymi Szwedami a oddziałem Radomierza zmalała, odezwały się muszkiety i zaświstały kamienie w powietrzu. Szwedzi widząc odwrót zamknięty, bez wystrzału poddali się Radomierzowi. Inni chwycili się pojedynczych kłód porozbijanych tratew i uniesieni przez fale, oddalali się w kierunku Olejnicy. Tutaj Jezioro Przemęckie przechodzi zwężone w cieśninę i łączy się z Jeziorem Olejnickim. Dostęp od cieśniny był zamknięty przez wielki głaz pod wodą, widoczny tylko wtedy, kiedy jezioro było spokojne. Szwedzi uderzając o głaz zostali postrącani z kłód. Według podania miało tam znaleźć śmierć w odmętach jeziora przeszło 100 rajtarów.

         Pod wieczór jezioro uspokoiło się. Żegocki niezwłocznie przeprawił się ze swoją drużyną z Wyspy Konwaliowej na brzeg, gdzie obozował Radomierz ze swoimi chłopami. Tutaj dowiedziawszy się od Szwedów wziętych do niewoli o buncie mieszczan i chłopów kościańskich – niezwłocznie wyruszył do Kościana. Wiele muszkietów i amunicji, którą Szwedzi mieli w Przemęcie wpadło w ręce Polaków. Oddział Żegockiego powiększony o przeszło stu ludzi, dobrze uzbrojonych, mógł śmiało wyruszyć w kierunku Kościana. Radomierz doskonale znający drogi do miasta, prowadził Żegockiego. Po drodze przyłączyły się drobne gromady chłopów, uzbrojone w kosy i widły. Powiększały one oddział Żegockiego, który tuż pod Kościanem liczył blisko 1000 ludzi. Po strasznej bitwie zajęto Kościan, a w nim szwedzki arsenał. Zdobytą bronią i amunicją uzbrajano chętnych do walki chłopów, wcielając ich do oddziału Radomierza, który w wielu potyczkach przyczynił się do pobicia wroga.

           Po wypędzeniu Szwedów z Polski Krzysztof Żegocki przedstawił królowi Januszowi Kazimierzowi zasługi Radomierza. Król nadał Radomierzowi szlachectwo, a wszystkich ludzi z jego oddziału mianował woźnymi kmieciami.Radomierz i wielu wolnych kmieciów powróciło do osady nad Jezioro Przemęckie. Osada wyrosła w dużą wieś. Dziś dla czci owego bohatera nazywa się Radomierz i należy do gromady Przemęt.

         Z biegiem czasu na głaz i topielisko Szwedów pod Olejnicą fale jeziora naniosły wiele piasku, wyłaniając małą wyspę, zwaną Mogiłą Szwedzką, na której dziś rośnie kilka brzóz.


 ZATOPIONA WIOSKA

 

Na zachód od Wolsztyna, niedaleko Obry, błyszczą w promieniach słońca i szumią tajemniczym szeptem fale Jeziora świętego.

 Dawniej, bardzo dawno, przed tysiącem lat, a może jeszcze dawniej, wznosiła się na tym miejscu wioska zamożna. Były tam pola urodzajne i łąki zielone i sześć pięknych chat, bo tylu mieszkało tam gospodarzy.

         Wtedy to, jednego razu wieczorem zaszedł do owej wioski pielgrzym – staruszek. Snadź, daleką przebył drogę, gdyż bardzo był utrudzony. A na domiar zziębnięty był i przemoknięty – jak to mówią do suchej nitki, jako, że jesień już była, słotna i zimna. Szukał więc miejsca, gdzieby mógł się ogrzać, posilić, osuszyć i wypocząć. Tak tedy zakołatał do pierwszej z brzegu chaty bogatej wdowy.

Wynoś się ! – krzyknęła gniewnie bogaczka.

 dla starych włóczęgów drzwi mojej chaty zamknięte !

Odszedł staruszek i powlókł się do chaty sąsiedniej zamożnego gospodarza. Ale zaledwie do drzwi zakołatał i wypowiedział swoją prośbę, usłyszał zaraz gniewną odpowiedź:

Wynoś się, dla takich starych włóczęgów nie ma miejsca w mojej chacie!

Poszedł staruszek dalej, do trzeciego gospodarza, do czwartego, piątego i szóstego. Ale wszędzie kołatał nadaremnie, wszędzie odtrącano go z tą samą odpowiedzią : „Wynoś się, stary włóczęgo !”

Odszedł staruszek, ledwie nogami powłócząc, ażeby opuścić wioskę niegościnną, ale trochę za wsią na małym wzgórzu, ujrzał lichą chałupkę ubogiej wdowy.

Może ludzie ubodzy będą miłosierniejsi – pomyślał, poszedł, do drzwi chałupki zakołatał.

Uboga wdowa otworzyła natychmiast, a zobaczywszy staruszka zziębniętego i utrudzonego daleką drogą, zaprosiła go do izby i przyjęła sercem otwartym.

Siadajcie dziaduniu. Niech zmoczone szatki obeschną. Ugotowałam właśnie trochę strawy, niewielkie to jadło, ale tym, co mam podzielę się z wami chętnie. A i snopek słomy się znajdzie, to się koło pieca prześpicie. Boć na taką słotę z chaty nie wypuszczę.

Staruszek posilił się skromną wieczerzą, wypoczął w cieple na słomie, i nazajutrz pokrzepiony, zanim w dalszą udał się drogę, serdecznie miłosiernej kobiecie podziękował.

Nie mam ja nic takiego – powiedział – czym mógłbym ci zapłacić za litościwe twoje serce. Ale pozostawię ci jedno życzenie: jaką robotę dziś rozpoczniesz niechaj ci się szczęśliwie i z korzyścią wiedzie aż do wieczora.

Potem pożegnał się z nią i poszedł swoją drogą. A biedaczka uśmiechnąwszy się tylko na życzenie staruszka, sięgnęła do skrzyni i wydobyła kawałek płótna, by sporządzić koszulinę dla swojego dzieciątka. Odmierzyła ile było potrzeba, patrzy i oczom własnym nie wierzy – ten kawałek płótna w oczach rośnie i wydłuża się. Mierzy dalej, płótno rozwija się i rozwija, ale końca płótna jak nie widać, tak nie widać.

Około południa cała izba zapełniła się płótnem aż po brzegi. Wyszła tedy z niekończącym się kawałkiem płótna z izby od sieni, z sieni na podwórko, z podwórka na łączkę, ciągnęło się i układało w wysoki wał płótno białe jak śnieg a miękkie jak puch. I wtedy dopiero, gdy słonko zaszło, i na niebie pierwsza gwiazda wieczorna zajaśniała, wdowa ujrzała koniec płótna. A płótna miała teraz takie mnóstwo, że stała się bogaczką.

Gospodarze z wioski przyglądali się temu cudowi, i na widok rosnących gór płótna uczuwali złość i chciwość. Ale największa złość i chciwość odezwała się w sercu bogatej wdowy, która pierwsza odpędziła od swej chaty staruszka. Nie namyślając się więc długo, pobiegła za nim. A dogoniwszy staruszka na drodze wśród lasu, jęła go prosić i namawiać, ażeby się wrócił i do domu jej wstąpił.  U mnie staruszku – mówiła – pożywisz się lepszą strawą, niż u tej biedaczki na wzgórzu za wsią. Dam ci mięsa i placka, i będziesz mógł się przespać w wygodnym łóżku pod pierzyną.

Staruszek spojrzał na nią uważnie i zrozumiał, dlaczego go tak zapraszała. Ujrzał, że było to miłosierdzie kłamane, że przemawia przez nią chciwość. A potem powiedział:

A któż mnie to wczoraj od swego domu odpędził ? Czemuż to wczoraj odmówiła mi przytułku ? Dziś już nie mogę wstąpić do ciebie, bo w dalszą muszę iść drogę. Ale jeśli twoja chęć ugoszczenia biednego jest szczera i w sercu twoim nie kryje się zazdrość i chciwość, natenczas będziesz nagrodzona tak, jak na to zasłużyłaś. To co zaczniesz robić dziś wieczorem, gdy pierwsza gwiazda zaświeci, niechaj się pomnoży do jutra rana.

To powiedziawszy, poszedł staruszek swoją drogą, a bogaczka powróciła do chaty. Przez cały dzień nie robiła nic innego, jak tylko myślała o zdobyciu największych skarbów złota.

Mnie tam głupiego płótna nie potrzeba, ja muszę mieć złoto, góry złota – powtarzała zawzięcie. I poszła do komory, gdzie miała ukryty garnek z pieniędzmi. Wzięła garnuszek, wyszła za obejście, siadła na kamieniu za sadzawką, ażeby tu zacząć liczenie pieniędzy. Ale ponieważ pieniądze długie lata leżały w kącie i od kurzu i wilgoci mocno poczerniały, przeto umyśliła przepłukać je wpierw i wymyć.

Wolę ja – pomyślała – ażeby mi asie rozmnożyły pieniądze czyste i świecące, niż brudne i czarne.

Tak pomyślawszy wysypała pieniądze na rozpostarty na ziemi fartuch. Potem zaczerpnęła garnkiem wody z sadzawki i zaczęła polewać pieniądze.

W tej chwili zaświeciła się na niebie gwiazda wieczorna - i stało się to, czego się bogaczka wcale nie spodziewała. Bo oto woda z garnka lała się teraz jakby z górskiego potoku. Wody przybywało coraz więcej i więcej, woda rosła szybko, zalała bogaczkę i całe jej gospodarstwo, zatopiła całą wioskę z sześciu nielitościwymi gospodarzami i kiedy rano słonko zajaśniało, z wioski nie pozostało już ani śladu. Na miejscu wioski szumiało głębokie podłużne jezioro. Ostała się tylko chatka za wsią, na wzgórzu, w której mieszkała uboga wdowa o sercu litościwym.

Wkrótce przybyli ludzie z całej okolicy i dziwili się bardzo wielkiej wodzie. A kiedy z ust ubogiej wdowy usłyszeli o staruszku – pielgrzymie, wtedy powiedzieli, że był to na pewno jaki wielki święty, który przekonał, ile dobroci i miłosierdzia mieści się w sercach ludzkich. I dla tego nowe jezioro zostało nazwane Jeziorem Świętym.

.

  O 3 PIĘKNYCH PANNACH Z OSŁONIA

W powiecie wolsztyńskim, leży niewielka  wioska Osłonin, otoczona wokoło jeziorami. Jedno z nich zwie się Jeziorem Świętym.Za dawnych czasów znajdowała się tu sławna karczma, w której bawiła się młodzież wiejska z całej okolicy: Kaszczora, Radomierza, Błotnicy, Moch czy Kębłowa, a nawet z Przedmieścia i Przemętu. Spotkać też tu można było najpiękniejsze panny wiejskie i największych w okolicy elegantów.

         Był właśnie koniec sierpnia. Pola opustoszały, zboża spoczywały już w stodołach i można było pomyśleć o odpoczynku i rozrywce. Młodzi zmówili się więc na zabawę do karczmy. Wybrali się tam i trzej dziarscy parobcy z Osłonina. Nazwy ich już nie pomnę, ale wedle chrztu zwali ich: Kuba, Pietrek i Walek. Szli sobie samotrzeć i gadali o tym i owym, a najwięcej o dziewuchach i ostatniej zabawie świętojańskiej.

Jak myślicie, kamraty – ozwał się Kuba – przyjdą te trzy nasze panny, czy nie przyjdą ?

A o których pannach gadasz ? Mało tego ziela na świecie ? – ozwał się Pietrek.

No, dyć o tych naszych, najładniejszych, co to ubierają się nie po wsiowemu i nie wiadomo skąd przychodzą.

A, już wiesz, jedna się nazywa Alina i mnie się podoba najlepiej – powiedział Pietrek.

A druga, Kalina, to moja – dorzucił Walek.

Wszystkie trzy bestyje są jak malowane, i nasze dziewuchy osłonińskie ani się umywają do nich – ozwał się Kuba – ale mnie w oko wpadła najmłodsza, Wanda.

Hale ! A któż to wie, która z nich najmłodsza, a która najstarsza ?

Masz recht, Pietrek – dorzucił Walek – mnie się widzi, że one bliźniaczki: włosy u wszystkich trzech kiejby len, oczy modrozielone niby nasze jeziora, a gęby – palce lizać, krew z mlekiem ! Kiejś, Waluś taki mądry, to rzeknij nam, skąd one są, postawię ci kwartę okowity – przygadał mu Kuba. To ty mi powiedz, a postawię garniec – odciął się Walek.

Po co się karmarzyć, tu trzeba skoczyć po rozum do głowy – wtrącił pojednawczo Pietrek – znam wszystkie nasze dziewuchy na trzy mile wkoło, a o tych trzech nic nie wiem. One są chyba jakieś miastowe. Dwa razy tańcowały z nami w karczmie, a zawsze nam przed północkiem gdzieś umknęły – przypomniał Walek. Teraz już nam nie umkną ! Chociażby tam pieruny biły, a wyśledzę, gdzie mieszkają – zaperzył się Kuba. I my nie inaczej myślimy, byle jeno były – dorzucili zgodnie. Zmierzch już zapadał. Karczma jaśniała z dala oświetlonymi oknami i dudniła tańcem i muzyką. Skrzypki zawodziły cienko:

Będziem jedli, będziem pili,

Będziemy się weselili.

A basy im wtórowały:

Jak Bóg da, jak Bóg da...

Już dochodzili do karczmy, gdy Kuba krzyknął nagle:

Biegnijmy, kamraty, panny nasze idą ! – i popędził jak szalony.

Były to istotnie owe nieznane dziewczyny. Szły drogą polną od Jeziora Świętego. Wyglądały niezwykle i jedna w drugą jak krople wody. Włosy jasne, rozpuszczone, a nad czołem u każdej wpięta lilia wodna. Oczy miały zielonkawe i duże, a suknie długie, z zielonej mory, powiązane błękitnymi szarfami.

Alina, Kalina, Wanda ! – krzyknęli parobcy.

Dziewczęta przywitały się radośnie i weszły razem ze swoimi kawalerami do karczmy.

Zabawa udała się nadspodziewanie. Obertasy szły jeden po drugim, po nich mazury, kujawiaki, krakowiaki. Tancerzom pot spływał z czoła, dziewczęta aż mdlały ze zmęczenia, ale nie ustawały w tańcach.

         Rej wodzili nasi znajomi: Kuba, Pietrek i Walek ze swymi zielono-modrymi pannami. Potem zaprosili je do bufetu na kwas chlebowy i lody.

         Zbliżała się północ i trzy piękne tanecznice zaczęły się niepokoić i coraz częściej zerkać ku drzwiom. Ale Kuba szepnął swym towarzyszom:

Uważajcie, kamraty, żeby nam nie umknęły !

Musimy już was pożegnać, mili kawalerowie, czas już nam do domu – ozwała się Alina.

I dziękujemy wam serdecznie za wesołą zabawę i gościnę.

Ale Kuba wystąpił do przodu i skłonił się grzecznie:

I my pannom grzecznie dziękujemy za tańce i zabawę, i dopraszamy się, by nam wolno było, wedle obyczaju, odprowadzić tanecznice do domu rodzinnego.

Alina i Kalina zmieszały się i spojrzały na Wandę.

Byliście dla nas dobrzy i gościnni, więc i nam zwodzić was się nie godzi. Musimy powiedzieć wam prawdę: nie jesteśmy zwykłymi dziewczynami, ale rusałkami, pannami wodnymi z Jeziora Świętego. Możecie nas odprowadzić do naszego pałacu, ale musicie być grzeczni i robić tylko to, co wam powiemy. Inaczej czeka was zguba. – Tu Wanda spojrzała uważnie na trzech kawalerów i uśmiechnęła się zalotnie:

Nie zabraknie wam odwagi ?

My się i samego diabła nie zlękniemy ! – odkrzyknęli zuchowato parobcy.

 Więc chodźmy ! – zawołały rusałki.

Gdy się zbliżali do Jeziora Świętego, północ była właśnie, a miesiąc w pełni ustroił powierzchnię wód w srebrną poświatę.  Rusałka Wanda dobyła różdżki czarodziejskiej i skinęła nią ponad tonią. I oto wody jeziora rozstąpiły się,               a środkiem ukazał się gościniec, na końcu którego widniał piękny pałac. Trzej parobcy oniemieli z zadziwienia, a rusałka rzekła z uśmiechem:

Prosimy was w gościnę, nie bójcie się, nic wam się złego nie stanie.

Kuba spojrzał na Pietrka i Walka i pierwszy ruszył za wodnicami. Po obu stronach drogi zwisały zwały wód jeziora, jakby odgrodzone szklaną ścianą, poza którą raz po raz zamajaczał wysmukły kształt ogromnego szczupaka lub wąsaty pysk suma. Czasem też zamigotały krwawo rubinowe ślepia karasi lub płoci.

Tak doszli do kryształowego pałacu, barwnego niby bańka mydlana. Otoczył ich wokoło rój rusałek i wodników w dziwacznych strojach. Wszyscy kłaniali się nisko przed rusałkami co widząc, trzej kawalerowie zdjęli również swe kapelusze i trzasnęli w ukłonie podkówkami, że aż echo się rozniosło.W sali pałacowej był już zastawiony stół, a na nim pełno jadła przedziwnego oraz kryształowe puchary z winem. Chłopcy osłonińscy niczego podobnego w życiu swym nie widzieli, a że byli już setnie wygłodniali, więc zabrali się do jadła i trunków, przyglądając się uważnie współbiesiadnikom.

Alina, Kalina i Wanda zabawiały swych gości rozmową. Po uczcie rozpoczęły się tańce rusałek i wodników, a były one tak barwne i odmienne od tych z karczmy osłonińskiej, że Kuba, Pietrek i Walek aż usta otworzyli z zadziwienia i uciechy. Bo zdało im się, że tancerze nie skaczą po ziemi, lecz pływają w powietrzu. Towarzyszyła im muzyka złożona z dzwonków, bębenków i fletów.

         Lecz o dziwo ! Rusałka Alina podeszła nagle do wodniackiej orkiestry i szepnęła kilka słów.

I oto buchnęła skoczna melodia najprawdziwszego mazura ! Parobcy porwali się z miejsc, poprosili do tańca swe nadobne rusałki i zawiedli tak siarczystego mazura, że zdawało się, cały pałac rusalny pryśnie za chwilę jak bańka mydlana.

         To był mazur pożegnalny. Trzy piękne wodnice odprowadziły swych tancerzy aż do brzegów jeziora, po czym pożegnały się z nimi.

- Żegnamy was, zacni kawalerowie, już na zawsze, bo nam wolno tylko co sto lat wychodzić trzykrotnie na ląd i zabawiać się z ludźmi. A to zostawiamy wam na pamiątkę waszego pobytu w naszym pałacu.

         To mówiąc rusałki pobiegły do parobków i nakładły im czegoś do kapeluszy, po czym dygnąwszy grzecznie, pobiegły w dół gościńcem do swego pałacu. Gdy się chłopcy obejrzeli, już jezioro zamknęło się, a fale pluskały o cholewki ich butów.

         Kuba, Pietrek i Walek spojrzeli po sobie markotnie.

Czyśmy to byli w tym zaczarowanym pałacu, czyśmy są tylko pijani ? – ozwał się Pietrek.

Jakie pijani ? – obruszył się Kuba.

Dyć tańczyliśmy z rusałkami w karczmie i w pałacu podwodnym, a one nasypały nam cosik do kapeluszy.

Prawda, coś nam one przecież dały – przypomniał sobie Pietrek i sięgnął do kapelusza.

Po chwili wybuchnął obruszony:

Kamraty ! Przecież to śmiecie i zeschłe liście ! Rusałki nas zaślepiły !

I u mnie w kapeluszu takie tylko śmiecie ! – wykrzyknął Walek. – Precz z tym do jeziora !

I obaj wysypali zawartość swych kapeluszy do wody.

A ja ta myślę, że mnie rusałka Wanda nie oszukała i zaniosę toto śmiecię do domu.

Nazajutrz Kuba patrzy, a tu w kapeluszu pełno złotych dukatów. Kupił sobie Kuba za nie piękną gospodarkę i dobrze mu się działo. Przyjaciele jego, Pietrek i Walek, nie mogli sobie darować, iż wyrzucili od jeziora śmieci ze swych kapeluszy.

Odtąd nikt już więcej we wsi Osłonin nie widział rusałek.

KRÓLEWNA Z WYSPY KONWALIOWEJ

Historia, którą chcę wam opowiedzieć, zdarzyła się dawno, dawno temu w Wielkopolsce. Oto w pewnej wsi żyła uboga rodzina. Ojciec kopał torf z pobliskich łąk, który po wysuszeniu świetnie nadawał się na opał. Ale cóż, praca była ciężka, a zarobek lichy. Tedy i matka ciężko w polu pracowała od świtu do nocy, aby wyżywić dwójkę maleńkich dzieciaków: płomiennowłosego Jasia – urwipołcia i psotnika – i złotowłosą Różę. Dzieciaki były bliźniakami, ogromnie ukochanymi przez rodziców, tedy jeno ptasiego mleka do szczęścia im brakowało. A szło im podówczas na piąty rok, gdy nagle we wsi gwałt wielki się podniósł:

Ludzie, ludzie, rozbójnicy na koniach od Leszna pędzą !

Kryj się kto może, bo nieszczęście nadciąga !

Na bułanym koniu herszt z pochodnią pędzi !

Gorze ! Palą chaty !

Uciekajmy !

Ratuj się, ratuj się kto może !

I stało się najgorsze... Chaty płonęły, a zbóje rabowali chłopski dobytek.

Pierwej konie i krowy pognano drogą, a potem i sprzęty grabiono i dobytek wszelki. Kto uciekł przed kijami – ocalał. Tymczasem zbóje uprowadzili na ostatek dziatwę wiejską, licząc na okup bogaty. I odjechali.

Boże, Boże, gdzie nasze dzieci najdroższe !?

Gdzieś tam one u zbójów, nieszczęsne !

Ani chybi sczezną i zmarnieją, mężu mój nieszczęsny...

Uspokój się niewiasto, po okup przyjdą, to odzyskamy nasze słoneczka...

Ale rozbójnicy już nigdy nie pokazali się we wsi. Rozpacz była straszliwa.

Tymczasem wojska księcia Wojmira, który rezydował na Wyspie Konwaliowej, dopadły któregoś dnia zbójów, srogo ukarały, a dziatwę wzięto na dwór książęcy. I tak rodzeństwo Jan i Róża trafili na wyspę.

A trzeba wam wiedzieć, że wyspa ta znajduje się w Wielkopolsce, niedaleko Przemętu, który wówczas był małą wsią, otoczoną zewsząd przez wody rozlane szeroko, łąki podmokłe i bagna nieprzebyte. Z tego też powodu wieś nazwę wzięła, gdyż dotrzeć tam można było „przez męty”. Ale wróćmy do naszej opowieści. Oto po paru latach Jaś mocno zachorzał i opuścił ten świat, natomiast Róża wyrosła na przepiękną pannę o długich złotych warkoczach.

Nie dziw tedy, że syn książęcy zapałał do niej wielką miłością. Ogłoszono zaręczyny, a wkrótce odbył się ślub. Róża była panią na Wyspie Konwaliowej. Przez te wszystkie lata poszukiwał jej biedny ojciec, który po śmierci swej żony został zupełnie sam. Któregoś dnia trafił do chaty rybaka nad brzegiem jeziora.

Pochwalony, dobry człowieku !

Pochwalony, starcze siwowłosy. Dokąd to drogi wiodą ?

 Dzieciątek moich szukam, przez zbójów uprowadzonych przed laty – Jasia płomiennowłosego, Róży złotowłosej.

Przez zbójów, powiadasz ? Tedy już dzieciaki na wieki przepadły. Biednyś ty...

Żona mi ze zgryzoty pomarła, a ja siły po świecie straciłem. Szmat drogi przeszedłem, ale nikt o moich skarbach nie słyszał. Tylko jeden leśny pustelnik wspominał, że dawno, dawno temu zbóje jakowiś tęgie lanie od księcia Wojmira z Wyspy Konwaliowej oberwali i może...

Z Wyspy Konwaliowej, powiadasz ?

No, i to wiem jeszcze, że dziatek kilkoro ocalało. Może i moje...

Biedny starcze ! Jak bardzo cię los dotknął ! Ale posłuchaj, oto na wyspie rządy sprawuje młody książę, który niedawno za żonę wziął złotowłosą Różę...

Różę... powiadasz ? ... Róża jej było, Róża...

Nie rób sobie żadnej nadziei, nadziei próżnej, ale powiadają, że...

Cóż powiadają !!?

 A no, że księżna pani nasza z chłopskiego rodu ...

Złotowłosa.

Oc...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin