Anna Jörgensdotter - Córki gór.rtf

(1187 KB) Pobierz

Anna Jörgensdotter

Córki gór

Przełożyła Alicja Rosenau

Być może właśnie w czasie próby piękny kwiat w jasnych kolorach wplata się w deseń naszego życia.

Tygodnik , nr 11,1940

Nie mogę być sam na sam z tym,
Co ciągle rzuca mi się do gardła.

Stina Aronson

Hush now,
Don’t explain

Billie Holiday

Wrzesień 1938

To może się zacząć od bajki. „Był sobie raz…” Może się zacząć od tego, że Karin podkręciła pełgający płomyk lampy naftowej.

A teraz posłuchaj, mówi. W jej głosie jest tyle śmiechu, że Sofia też czuje w sobie banieczki chichotu, ona też, chociaż jest taka zmęczona.

Był sobie raz, mówi Karin, pewien bardzo mały chłopiec… może książę… który miał na imię… Milton!

I teraz śmiech wybucha w Sofii.

Ale to prawda, mówi Karin, udając niewiniątko. On się naprawdę nazywał Milton, ale nie był takim księciem, jakim widzieli go inni ludzie w królestwie, był tylko małym zalęknionym i biednym chłopcem. A prawdziwym księciem mógł się stać dopiero wtedy, kiedy… dowiedzie swojej odwagi… poprzez… Karin zastanawia się, ma przebiegłą minę… Poprzez wyznanie miłości śnieżnej księżniczce Sofii!

Sofia zasłania dłonią usta, chichot musi teraz przeciskać się między palcami, wymykać bokami. Bardzo się boi, że obudzi mamę. Sen mamy jest cienki jak jedwab albo jak bardzo kruche szkło. Sofia ucisza Karin, ale niezbyt surowo, a Karin odrywa jej palce od ust.

Och, czy zechce pani za mnie wyjść, najdroższa, najłaskawsza panno Steen?

Sofia się śmieje. Przestań!

Przestać?, mówi ze zdziwieniem Karin Milton. Nie mogę wszak przestać, gdyż tak bardzo pannę miłuję.

Karin posyła w powietrze całusy.

Sofia odwraca głowę, łatwiej jest wytrzymać, kiedy nie patrzy na siostrę.

Księżniczka Sofia, mówi dalej Karin, była najprawdziwszą, autentyczną księżniczką. A biedny Milton… no cóż, on nigdy nie zostałby prawdziwym mężczyzną, gdyby nie…

Nie możesz tak mówić o Miltonie, protestuje Sofia.

Ale to tylko bajka, bagatelizuje Karin.

Musimy już spać.

Ech, a nie mogłybyśmy nie spać dzisiejszej nocy? Może wyjdziemy na dwór? Kto wie, co się dzieje w naszym Norrby, kiedy człowiek myśli, że wszyscy śpią…

Karin, mówi Sofia nieco surowiej, musimy spać.

Och, ale nudna piła z ciebie.

Mama przecież ma taki lekki sen, przecież wiesz.

Ale to raczej nie nasza wina.

Karin z westchnieniem wślizguje się do łóżka. Jej ciało jest miękkie i ciepłe, Sofia chce ją objąć, ale Karin odwraca się, naburmuszona. Przez dłuższą chwilę jest cicho. Potem rozlega się jej śmiech.

A tak w ogóle to on mi się dzisiaj oświadczył. Max.

Sofia przełyka ślinę. Chce udawać, że śpi.

Słyszałaś, co powiedziałam?

Mmm.

Oświadczył się!

Przecież już to robił tyle razy.

Wiem. Właściwie to głupie. Wszyscy wiedzą, że będziemy razem przez całe życie, więc nie rozumiem, po co ten pośpiech. Poza tym chciałabym, żeby to był podwójny ślub. Byłoby cudownie, Sofio, to byłoby prawdziwe przyjęcie.

Sofia wzdycha.

Ja nigdy nie wyjdę za mąż.

Nie martw się. Przecież będziecie parą, tylko Milton jest trochę opieszały… Max też tak mówi. I tchórzliwy.

Tak, tak, mówi Sofia. Śpij już.

Karin wstrząsa poduszkę, kładzie się najpierw na plecach, potem na boku. Odwraca poduszkę. Wzdycha. Postękuje. Odwraca się jeszcze raz. Sofia znów prawie chichocze. Co ona wyprawia, ta Karin. Śpij wreszcie!

Karin uspokaja się, przysuwa się bliżej do Sofii; bardzo, bardzo blisko. Odsuwa pasmo włosów z ucha Sofii, nachyla się tuż nad nim.

Tym razem, Sofio, powiedziałam „tak”.

I

Jest noc 29 września 1938 roku i dom panny Filipsson stoi w płomieniach.

Niech to diabli, ogień jest naprawdę piękny, myśli Otto w samym środku działań ratunkowych. Podaje wiaderka wody w łańcuchu ludzi. Hej raz! Hej raz! Hej raz! Zgrane głosy mężczyzn, ich ruchy. Ale ta odrobina wody nie da rady ogniowi. Przypomina sobie, jak wcześniej tego samego dnia robił przed stodołą sztuczki na rowerze; chciał rozbawić siostry w białych bluzkach i czerwonych spódnicach; krowy porykiwały, dzień był jasny, świeciło słońce po dwóch dniach szarego nieba. I Karin się śmiała. Emilia uśmiechała się i klaskała. Sofia marudziła trochę, jak zwykle: Uważaj, żebyś się nie wywalił.

Cholera, płomienie prawie sięgają nieba. Właściwie trudno powiedzieć, jaki kolor ma ogień, a niebo ma tę samą trudną do nazwania barwę. Perta gdzieś na przedzie potrząsa głową, ten ruch rozchodzi się po ludziach, ktoś dodaje wzruszenie ramion, które też się przenosi, dociera do Ottona, ale Edwin, który stoi najbliżej, przy samym ogniu, pracuje dalej, rzuca tylko do tyłu jakieś przekleństwo w stronę Perty. Otto próbuje przechwycić spojrzenie Edwina, chce mu pokazać wzruszenie ramion, chce pokazać, że też jeszcze by chciał, ale już nie ma sensu. Chce mieć spojrzenie, które mówi, że już jest za późno, musisz to zrozumieć, braciszku, tutaj nikt nie zostanie bohaterem. Ale Edwin nie patrzy w jego stronę. Patrzy na Pertę i potrząsa głową z innego powodu – i Otto czuje, jakby skóra go paliła… jak gdyby był… tchórzem. Jakby się nie wysilał! Potem on znów uparcie spogląda w ogień, Edwin. Podchodzi Svarten i kładzie dłoń na jego ramieniu. Janne Önnebrandt staje kilka kroków za nimi, Otto widzi, że coś powiedział. Chodź już, Edwinie, domyśla się Otto.

Wtedy Edwin rzuca wiaderko z wodą na ziemię. Rzuca je tak, że ochlapuje Svartena i Önnebrandta. Strząsa z siebie dłoń Svartena.

Posłuchaj, nie traktuj tego osobiście, mówi Önnebrandt, kiedy Edwin odchodzi szybkim krokiem.

Edwin mija wozy strażackie i ambulans wjeżdżające do ogrodu panny Filipsson.

Dlaczego, do jasnej cholery, przyjeżdżają dopiero teraz, mówi Otto, który właśnie dogonił brata. Ale też nic by nie… To wcale nie twoja wina.

Wie, że to Edwin wyciągnął ciało. Svarten mu o tym opowiedział, kiedy przyszedł na miejsce. Jak ciało się tliło, a wtedy on, Edwin, nakrył swoją skórzaną kurtką jej, Malvy Filipsson, twarz. To musiało być okropne. Otto myśli, że chciałby i nie chciałby się tam wtedy znaleźć.

Słuchaj, braciszku, chodźmy już do domu. Zrobiliśmy, co się dało.

Ale Edwin nie odpowiada. Idzie tak szybko, że Otto ledwie za nim nadąża.

Przecież już wcześniej mało brakowało, mówi Otto do starszego brata. Kurnik, pamiętasz chyba. Była nieostrożna. Pamiętasz, jak paliła. To przecież niczyja wina.

Zamknij się wreszcie, mówi Edwin.

Pierwszy raz Edwin podnosi głos na Ottona. W ogóle pierwszy raz Otto słyszy Edwina mówiącego podniesionym głosem.

Pozwala bratu się oddalić.

Wzrusza ramionami, kiedy widzi, że Edwin puszcza się biegiem, ale nie do domu, tylko w stronę lasu i góry.

Mówi, jakby ktoś stał obok: Co w niego wstąpiło. Hmm, dodaje jeszcze, potrząsając głową.

W tle słychać syreny. Widzi plecy brata. Czuje, jak jego ciało przebiega dreszcz złości, ale szybko go przezwycięża i rusza do domu, zostawiając za sobą spalony dom panny Filipsson.

Po podwórzu biega Silver, na przemian szczeka i wyje. Fredrik Steen budzi się na dźwięk szczekania – a może to raczej coś mu się przyśniło, coś jakby szczekało w jego śnie. Szczekanie przechodzi w dziwny trzask; zastanawia się, czy to się bierze z jego głowy, a wtedy widzi przez okno płomienie strzelające w niebo i chwiejnym krokiem idzie do kuchni.

Tym razem to szopa?, pyta żonę, która siedzi nieruchomo przy kuchennym stole, z rękami na kolanach.

To cały dom, odpowiada Aina drżącym głosem. I panna Filipsson też.

O, do czorta, mówi Fredrik. Ale tego można się było spodziewać.

Sofia zerka na matkę, która kiwa głową; dłonie ma splecione; Sofia wie, że modli się za duszę panny Filipsson. Malva Filipsson wiodła grzeszne życie. Co do tego wszyscy są zgodni, choć nie ma na to konkretnych dowodów i choć jej grzech nie został wyraźnie zdefiniowany.

Byłoby lepiej, gdyby przeprowadziła się z powrotem do Uppsali, mamrocze matka. Albo przynajmniej zachowała pracę. A najlepiej, jakby w ogóle tu nie przyjeżdżała.

Ogień trzyma się w obrębie ogrodzenia. Ziemia jest wilgotna. Nie ma jak się przenieść. Zresztą nie ma powodu, żeby przenosić się na sąsiednie zagrody, Perty i Svartena.

To Svarten najdłużej przygląda się pożarowi – aż do chwili, kiedy strażacy zrobili swoje i pozostało jedynie uporczywe migotanie żaru w głębi drewnianych bali. Przynajmniej tak mu się wydaje. To niesamowite, że dom może tak po prostu zniknąć. Choć z drugiej strony wcale nie, nie ma w tym nic dziwnego. W lesie są stare szałasy. Było ich o wiele więcej, świadczą o tym sterty nadpalonych desek i kamienne podmurówki. Ale że to idzie tak szybko…

Svarten pamięta, jak to było, kiedy ona się tu wprowadziła, ta Filipsson. Odziedziczyła dom po śmierci ciotki Elisabeth, którą nazywano Elis, bo czasem chodziła w spodniach z szelkami, miała jakiegoś guza w piersi i zaledwie tydzień po jej śmierci zjawiła się bratanica. Ludzie złościli się na hodowlę pszczół Elis – ale nie on, nie Svarten oczywiście, on się nie wkurza na zwykłych ludzi, na niezwykłych też nie, on tylko klnie i pluje na tych zamożnych, którzy nieuczciwie się bogacą, którzy chcą decydować, jak inni mają żyć. Gorzałkę zabraniają pędzić, ale wyrzucić kogoś z roboty, bo ze dwa razy pospał trochę dłużej albo się na coś wkurzył, przed tym się nie cofają. Svarten ma zwykle dobry nastrój. Śpiewa. Na pewno mógłby dojść do czegoś w śpiewie, gdyby tylko chciał. Ale potem ludzie nie dają człowiekowi żyć, aż w końcu odechciewa się śpiewania. Lepiej więc bronić swojego. Nie chodzi tu o jakąś tarczę czy coś w rodzaju granicy, trzeba tylko wiedzieć, gdzie się jest samemu, a gdzie są inni ludzie.

Panny Filipsson nigdy tak naprawdę nie poznał, chyba nikomu to się nie udało. Kiedy zlikwidowała ule i zaczęła hodować kury, ludzie też nie byli zadowoleni.

Precz, o tęskna słabości z piersi mej, śpiewa Svarten, choć jest noc i wszędzie panuje cisza, albo właśnie dlatego.

Na drzewach, stojących na baczność przy schodkach do sieni, zamontował głośniki. To była cholerna robota, żeby je tam umieścić, ale teraz w każdziutką sobotę płynie stamtąd muzyka. Skrzypcowa polka, walc z Mory; Svarten lubi te pieśni, ich melodie są tylko z pozoru proste, odwrotnie niż bywa z jazzem, pozornie skomplikowanym. Czasami nachodzi go ochota, żeby włączyć muzykę w środku nocy w tygodniu, ale to tylko taka myśl, nie ma ochoty nikogo prowokować; jeśli się chce robić coś wyjątkowego, to po to, żeby sprawiać innym radość albo spowodować jakieś zmiany. Albo kiedy człowiek po prostu musi.

Jeśli chodzi o Malvę, to mogło się wydawać, że ona się popisuje.

Człowiek wcale nie musi paradować w cytrynowożółtym szlafroku (Emilia od Steenów nazywała go „kimonem”), cienkim jak z jedwabiu, po całym ogrodzie. Nie musi palić długich papierosów, w dodatku w lufce, jak jakaś damulka, w samym środku Norrby. Przejęła też po ciotce przyjaźń z Sarą Andersson, żoną Szalonego Frassego; ona i Elis były dość blisko, często się spotykały, były jak matka i córka, ale przyjaźń nie pomoże na mrok w duszy.

A tam, on nie z tych, co się wtrącają. Plotami niech się zajmują baby, dość mielą ozorami, aż za bardzo. Sara Andersson założyła mały ogródek, miała w nim prawie same białe i różowe kwiaty; pojedyncze plamy fioletu. Ona i panna Filipsson były zatrudnione w Zakładach Wełnianych, ale żadna z nich nie zabawiła tam długo. Malva siedziała przeważnie w domu, nikt nie wiedział dlaczego. Wszyscy mówili, że powinna częściej wychodzić do ludzi. Gawędzić. Opowiadać coś o sobie. Niekoniecznie zaraz o podróżach do Afryki czy innych wielkich rzeczach. Mogła przynajmniej od czasu do czasu poprosić o pomoc, ale nie, nigdy, nawet Svartena, choć jej okna wyglądały jak wyglądały, potem, kiedy spalił się kurnik, też nic z tym nie zrobiła. A kury miała dorodne, rasa skańska o nakrapianych złocistożółtych piórach i jasnoczerwonych grzebieniach. Ktoś powiedział złośliwie, że dobrane do jej koszuli nocnej, ale to nie całkiem prawda, jej szlafrok był o wiele jaśniejszy.

Na początku chyba nikomu nic nie przeszkadzało.

Dopiero potem… Tamta straszna noc z dziesiątego na jedenastego września… To chyba będzie już siedem lat? Kiedy Sara Andersson weszła w nurt Lillån. To było głupie miejsce, żeby się utopić. Szeroka i płytka część Jädraån? Ale kawałek dalej prąd staje się rwący, a ciało, które mu się nie opiera, łatwo daje się unieść, zwłaszcza po ciemku. Lasse z Nerigård to było co innego, on wpadł prosto w wir, a ciała pewnie nigdy by nie znaleziono, gdyby on, Svarten, nie miał tamtego przeczucia: Poszukajcie poniżej Nydammen, gdzie rzeka robi zakole. Z czegoś takiego też mógłby mieć trochę grosza. Ale przecież, do diabła, nie potrzebuje pieniędzy. Przeznaczyłby je na wódkę, a z tym jakoś sobie radzą we wsi, kiedy jednemu się kończy, drugi ma trochę na zbyciu; nigdy nie opłaca się skąpić, wszystko dostaje się z powrotem. Svarten nie myśli tu o niebie czy piekle, ale o tym ziemskim życiu.

Kiedy odeszła Sara Andersson, ona była nieznośnie samotna, Malva Filipsson. Prawie nie dało się na nią patrzeć. Chociaż on, Svarten, próbował nawiązać kontakt, owszem. To była taka straszna historia, tamto z synem Sary i całą resztą, a miało być jeszcze gorzej. Ale ona go nie zauważała. Pewnie była zbyt wytworna. Miała hortensje, które rosły po obu stronach żwirowanej ścieżki do domu, jarzyły się ostrym błękitem tak samo jak jej samotność, odcinały się od innych ogródków w Norrby, ich spokojnych dzwonków i orlików.

Potem znalazło się kilku chłopców ze wsi, oczywiście żaden z młodych Anderssonów czy Steenów, którzy zaczęli się paskudnie zachowywać. Zwłaszcza synowie Önnebrandta, Jompa i Krister. Byli jeszcze mali, nie ma co nazywać tego agresją, coś takiego może się przyczepić na całe życie, takie tam zwykłe psikusy, właściwie można je porównać z tamtą historią, kiedy Ingbritt Karlsson raz zawołała za panną Filipsson „kurwa”, choć raczej „kujwa”, miała wtedy ze trzy, może cztery lata, oczywiście trochę inaczej wygląda, kiedy takie rzeczy wołają chłopcy, ale panna Filipsson chyba jednak przesadziła, kiedy po tym zaczęła jeszcze rzadziej wychodzić z domu.

Bóg jeden wie, jak jej się udawało związać koniec z końcem przez ostatnie lata. Krążyły plotki, że dostawała klejnoty od książąt, czy może to byli szejkowie. Krążyły plotki o mężczyznach, którzy zachodzili do niej nocami, ale nikt nie powiedział niczego otwarcie. A Svarten Granlund nigdy by nie pisnął ani słowa na ten temat. On nie jest taki.

Pogorzelisko będzie się dymiło przez całą noc, o ile nie spadnie deszcz, wygląda jak dziura w krajobrazie, ale leży na uboczu, a nie na środku, jak dom Önnebrandtów, nie był też specjalnie duży. Svarten widzi, że coś się rusza w krzakach po drugiej stronie, patrzy w tamtym kierunku, to chyba znowu ta dziewczynka, wzdycha, ale to równie dobrze może być kot, zresztą wszystko jedno, on nie zamierza się wtrącać.

Ale to jednak jest straszne, mówi Aina i wyswobadza palce z cichej modlitwy. Mówcie, co chcecie, ale śmierć jest zbyt okropną karą.

I ty niby jesteś religijna, Fredrik uśmiecha się szyderczo. Czy śmierć nie jest karą za to, że nie przestrzegało się wszystkich praw i nakazów Boga?

Prawdę mówiąc, to Fredrik narzekał o wiele bardziej niż Aina na poczynania panny Filipsson. Ale to można wyjaśnić tym, że pani Steen jest równie małomówna, jak jej najstarszy syn, Edwin.

Właśnie Otto, najmłodszy, wpada do kuchni.

Edwin wyciągnął ciało, mówi zdyszany, a potem poszedł na górę.

Jest takim samym wariatem jak Frasse, mówi Fredrik. A na razie dostał tylko klucz do chałupy. Znów się uśmiecha, chce się roześmiać, dumny ze swojego żartu, ale Sofia rzuca mu takie spojrzenie, że rezygnuje.

A gdzie jest Karin?, pyta. Chciałby wziąć ją na kolana. Przydałoby się wyjść do drewutni, sięgnąć do tajnej skrytki, w stercie polan; inaczej nie będzie mógł zasnąć.

Poszła spać, odpowiada Aina. Zawsze potem jest taka zmęczona.

Sofia chce zapytać Ottona, czy Edwin poszedł do chaty, jak się zachowywał, czy naprawdę powinien być sam po czymś takim. Nawet jeśli nikt nie znał dobrze panny Filipsson, to jednak nie jest taka najzwyklejsza w świecie rzecz, wyciągnąć martwe zniekształcone ciało. Przy słowie „zniekształcony” przechodzi ją zimny dreszcz.

Biedny Edwin, myśli.

Edwin da sobie radę, mówi mama, jakby słyszała myśli Sofii. Sofia uśmiecha się do niej, ale spojrzenie mamy jest skierowane na Ottona, podsuwa mu półmisek żytnich podpłomyków, potem masło.

A Emilia? Też śpi?, pyta Otto, zabierając się do jedzenia.

Jest na dworze. Szła w stronę domu. Bóg wie po co. Nie widziałeś jej?

Nie, mówi Otto. Ale jest ciemno jak w kominie.

Wygląda, jakby niebo przejęło kolor, mówi Sofia i pokazuje za okno.

I rzeczywiście. Niebo jarzy się czerwienią i złotem, z kilkoma smugami czerni, które powoli bledną i znikają.

Właśnie, Emilia biegnie w stronę domu panny Filipsson, biegnie i biegnie, ale tam nie dociera, przez całą noc aż do rana Emilia biegnie jak przez wodę. Śpiesz się, Emilio. Widzi płomienie. Słyszy krzyki. Podchodzi tak blisko, aż widzi, że nikogo tam nie ma, nikt nie udziela pomocy. Jest noc i ogień, a Emilia biegnie, biegnie, kiedy nagle jakaś dłoń dotyka jej ramienia.

Emilio! Obudź się!

Otwiera oczy i widzi przed sobą Sofię. Stoi z ramionami skrzyżowanymi na piersiach, wygląda na rozzłoszczoną, ale i przestraszoną.

Minęła ósma, a Edwin jeszcze nie wrócił do domu.

Emilia czuje, że jej poduszka jest mokra. Chce być teraz sama, chce, żeby Sofia sobie poszła, ale ona wciąż stoi i patrzy na nią nagląco, jakby Emilia wiedziała coś o Edwinie, czego Sofia nie wie.

I musiałam ugotować śniadanie i pozmywać potem… A mamę znów bolą palce.

Dobra, dobra, mówi Emilia i wygrzebuje się z łóżka. Mogłaś mnie przecież obudzić, myśli.

Kiedy ty właściwie wróciłaś?, pyta Sofia. I co tam robiłaś tak długo?

Chciałam pomóc, odpowiada Emilia.

Przecież było za późno. Zresztą od samego początku. A co ty mogłaś tam zrobić, jak myślisz?

Sofia nie czeka na odpowiedź, pierwsza idzie na dół. Emilia powoli się ubiera i schodzi do kuchni. Wie, że nie ma sensu, żeby tam wchodziła i mówiła dzień dobry, mama i Sofia i tak myślą tylko o Edwinie. Co ty tam robiłaś, kiedy i tak się nie opłacało? Dlaczego biegłaś, kiedy wiedziałaś, że nie zdążysz?

Właśnie, myśli Emilia. Nie będę sobie nimi zawracała głowy. Bo one i tak nie zrozumieją.

Wychodzi na podwórze, gdzie Silver śpi z pyskiem opartym na łapie. Emilia bierze rower, prowadzi go przez furtkę, a kiedy jest na drodze, widzi Edwina, jak schodzi w dół zboczem od chaty Szalonego Frassego. Ma zapadnięte oczy, jest nieogolony i wymięty.

Spałeś tam na górze?, pyta Emilia przede wszystkim po to, żeby móc jechać dalej i nie stać dłużej w jego milczeniu.

Tak. Tak było.

Oni odchodzą od zmysłów, nikomu nie przyszło do głowy, że mógłbyś się ukrywać sto metrów od domu.

Ty też tak zrobiłaś, kiedy uciekłaś, mówi Edwin. Mógłby się uśmiechnąć przy tych słowach, to byłby taki ich wspólny żarcik. Mógłby szturchnąć ją lekko, jak to robią inni starsi bracia, ale on tylko stoi i się gapi, a ona chce jechać dalej.

Bardzo było okropne, to z ciałem? To dlatego nie wróciłeś do domu?

Edwin patrzy na nią, jakby wszystkie jego uczucia zebrały się w tym spojrzeniu i chciały już, natychmiast, z niego wystrzelić, tak szybko, żeby nie można było się dowiedzieć, o co chodzi.

A ty?, pyta. Kiedy ty poszłaś do domu? Stałaś do końca, aż przestało się dymić, prawda?

Ech, mówi Emilia. Nikt z nas specjalnie nie przepadał za panną Filipsson, nie musimy niczego udawać.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin