Bobrowski Johannes - Litewskie klawikordy.doc

(473 KB) Pobierz
JOHANNES BOBROWSKI

Johannes Bobrowski

Litewskie klawikordy

Litauische claviere

tłumaczenie: Anna Linke

ROZDZIAŁ I

Długi, cienki, strzeliście wyprostowany, szczudłowate nogi, krok jednak nader krótki, przy tym zastanawiająco wymachuje ramieniem, lewym, dla odprężenia to machanie, a znów kapelusz w prawicy, twarz długa, aczkolwiek nikt nie mógłby powiedzieć, co ma wyrażać, roztargnienie, obojętność: Gawehn wychodzi na ulicę z otwartego bocznego portalu. Jasne przedpołudnie. Za nim we drzwiach staje inspicjent Szwillus, by w ślad za odchodzącą długą postacią koncertmistrza rzucić swe zwykłe spostrzeżenia: Ten nic nie widzi, nie słyszy, smyczek w garść, nuty przed nos – i świat się dokoła skończył, artysta, jak po próbie, tak do domu.

Gawehn, koncertmistrz – czy jak go dotychczas nazywają, pierwszy skrzypek, jako dawną głowę kwartetu smyczkowego, cieszącego się zresztą wówczas dobrą opinią – doszedł już do przecznicy. Nazywa się Bulwar Filozofów i prowadzi obok fabryki celulozy. Lepiej by było znów skręcić, robi się głośno, oto wrota fabryki, jak już dziś było głośno w Teatrze Miejskim. „Kowal z Marienburga”, opera, smyczkuje się swoją partię.

Profesor Voigt zapomniał zeszyty w sali konferencyjnej. Zauważa to, bo zmiarkował: jakoś za lekko. Nie przestraszył się, ulga, lżej człowiekowi, i teraz wiadomo już, dlaczego, więc z tą ulgą dalej, i z tyloma kartkami po kieszeniach, szczęściem, bo na nich jest wszystko, czego właśnie człowiekowi potrzeba, a niemało tego, notatki etymologiczne, listy nazwisk, powypisywane cytaty. Nosi się ubranie niczym szafę: zmienić je to pewnego rodzaju inwentaryzacja: przeglądanie wszystkich szpargałów, ewentualnie ponowne układanie: wybrane kłaść osobno celem odpisu, o, coś w tym rodzaju. Tak, to ulga: te pełne kieszenie niosą człowieka.

Pan Gawehn, rzecze Voigt. Dawno już zauważył pana pierwszego skrzypka i steruje ku niemu skrzydlatymi kroki.

Pan Voigt, powiada Gawehn, podchwytuje wytworny ton uczonego, któremu rangi i tytuły muszą się zdawać żenujące, ma się rozumieć. Czym mogę służyć?

Opera, mówi Voigt i ma w ręku długą białą kartkę, dwa razy doklejoną, jak łatwo dostrzec. Ale takie delikatne pismo, ledwie je widać na tej bieli.

A więc, opera, podejmuje Gawehn z przechyloną głową, jakby słyszał jakieś głosy.

Tedy razem przed siebie ulicą. Ulica szeroka. A na niej rozsiadł się targ garncarski, dziś, przy sobocie. Więc garnki, kamionkowe gary, dzbanki, wazy, doniczki, miski, misy, zielono lub brązowo polewane, lecz kruche, oczywiście, inaczej z nimi trzeba niż z końmi czy z kartoflami, zatem spokojny targ, ruchy odmierzone, bo ostrożne, a przez to i krzyku mało, spokojniejsza mowa, wymiana słów spokojnie prowadzona.

Ludzie zaś w każdym razie, dziewczęta i żony garncarzy, warci uwagi. Nawet i mężczyźni. Nie handlarze; wiejscy rzemieślnicy, co sami swój towar odbiorcy dostarczają, mowa nieco ubarwiona terminologią fachową, z leciutkim przy tym uśmiechem, jak malarze prezentują swoje obrazy, kiedy zbieracz nie tyle te obrazy widzi, ile powierzchnię ściany w domu, którą ma jeszcze wolną. Czyli że ten tu towar jest dla kobiet: garnki na ogórki, na marmoladę, na smalec, przeważnie. Za cenę, o której da się pogadać, wedle własnego czy cudzego doświadczenia; chustka nasunięta na czoło – u żon garncarzy, kapelusz nasunięty na czoło – u kupujących, przeciw jaskrawości światła, bo ma się ku południowi.

A owo światło czepia się ścianek garnków, na jakiejś wazie z zieloną pęcherzykowatą polewą, na niebieskim dzbanku w grochy. Także na domach, na żółtawo spłowiałych fasadach, na równo powcinanych oknach, które wyglądają jak puste. Światło przedpołudnia, światło jedenastej godziny, prusząca żółtość, jeszcze bez popołudniowego znużenia, ale sobotnie.

Panie Gawehn, mówi profesor Voigt, nie mogę się od tego uwolnić!

Bardzo wierzę, odpowiada pierwszy skrzypek Gawehn. A ten arkusz, bo Voigt porusza właśnie swoją kartą, tym długim, dwukrotnie sztukowanym papierem – ten arkusz zawiera pański tekst? Ostatnie słowa brzmią jednak lekkim powątpiewaniem.

Ależ nie! Profesor Voigt kiwa przecząco wolną lewą ręką, a także kartką. To pomysł, akt pierwszy aż do trzeciego, całkiem dyletancki, jak może pan sobie wyobrazić, co najwyżej może trochę szkolony na doświadczeniu artystycznym mego czcigodnego kolegi Storosta, ale…

Ale co dalej, doprawdy?

Wszyscy jesteśmy i będziemy laikami, powiada łagodnie Gawehn.

I może jednak odrobinkę za łagodnie, bo Voigt odrzekł: No, no… Ale wygładza swoją kartkę i kładąc na lewym przedramieniu coś na niej kreśli.

Przede wszystkim tytuł, referuje Voigt, może w ogóle całkiem po prostu: Piewca swego ludu.

A więc baryton, wtrąca Gawehn. Voigt myślał wprawdzie o tenorze, ze względu na młodzieńczy wiek bohatera, który trzeba przecie pokazać, ale dojrzały mężczyzna potem – to przekonywające. Mniej więcej czternaście osób, chór, naturalnie, jedność akcji niemożliwa, poucza o tym rzut oka na biografię: Lasdinehlen, więc wieś, Królewiec, więc miasto, Stołupiany, więc miasteczko, Tolmingkehmen, więc wieś.

Naturalnie, mówiło się o tym już dawniej, kiedy niekiedy. Gawehn dłubał już przy czymś w rodzaju uwertury, opracowywał związki z pieśniami ludowymi, popularne melodie, oparte na tercji lub górnej dominancie, trzysylabowy wstęp, zmiana taktu i zmiana tonacji; ma już jedną arię gotową, opartą na wyjątku z listu: Ach, gdybym jeszcze mógł robić barometry! Piękna skarga starości, że ręce się trzęsą, że stały się drżące w zawziętej biurkowej czy ambonowej wojnie z urzędnikiem Ruhigiem o nadzór urzędu królewskiego nad gruntami kościelnymi. A teraz wpadł mu do głowy głodowy duet dwu studentów o wikcie bezpłatnym i dachu nad głową w fundacji, w izbie C, pomysł go napadł po prostu, tutaj, w słońcu, na ulicy, właśnie w miejscu, gdzie się targ garnków skończył, a zaczyna się targ nabiałowy, trochę już wyprzedany o tej porze, ale jeszcze hałaśliwy i obdzielony niezgorzej tutejszym szeroko rozsławionym serem, no i nam wpada też do głowy:

O cóż tu idzie właściwie?

O pewną operę, oczywiście.

Bardzo mi się to dziwnie układało, oznajmia Voigt. I teraz moglibyśmy niewątpliwie posłuchać, ale słuchanie zatrzymuje nas, więc pokrótce powiemy, że idzie o Chrystiana Donalitiusa w tej operze, o litewskiego poetę, a zatem lepiej: o Kristijonasa Duonelaitisa, proboszcza w Tolmingkehmen sprzed dwustu lat, mechanika, szlifierza soczewek, konstruktora termometrów i barometrów, budowniczego trzech klawikordów (jeden klawesyn, dwa fortepiany), który pisywał idylle litewskim heksametrem przed Klopstockiem, lecz według tej samej zasady: akcentowanie jednakich zgłosek i tak dalej, ale przecież inaczej, mianowicie o ludziach, chłopach małorolnych i dziewkach, i o wiejskich robotach, idylle bez pasterzy i pasterek, z miłości, jużeśmy powiedzieli, do kogo. I mogłoby się zapragnąć znów je poczytać. Później, bo właśnie powiada Voigt: Pozwoli mi pan coś zaproponować, panie Gawehn? Może proponować ten profesor, to, o czym zaraz powie: jest starym kawalerem, zatem wedle utartych pojęć człowiekiem wolnym, może więc skierować swą propozycję do tego koncertmistrza, bo Gawehn jest wdowcem od lat i sam sobie gotuje, tylko praczka przychodzi, natomiast Voigt pozwolił sobie na gospodynię, która nie mieszka w jego domu.

Zjemy u mnie, jeżeli pan się zgadza. Oto więc propozycja, a dalej tak: o drugiej kolejka, wspomniałem panu już kiedyś o nauczycielu szkolnym Poczce. Pojedziemy do niego.

Krótki sprzeciw ze strony Gawehna, nie z powodu wycieczki – dziś wieczorem ma przedstawienie, ale Voigt właśnie dorzuca: on w każdym razie czeka na moją wizytę – lecz z powodu posiłku. Wartka obrona ze strony Voigta i szybka zgoda. A więc obiad, po krótkiej drodze przez targ jarzyn, który się już rzeczywiście opróżnia, a o targu rybnym świadczą jeszcze tylko pozmiatane na kupę papiery, parę zwiniętych rogóżek, kilka porozrzucanych desek od skrzyń, teraz mijamy kilka uderzająco ładnych domów, właściwie nie przyglądając się im prawie, rzuciwszy okiem na zegar ratuszowy, do wylotu ulicy, drugi dom przed kościołem, jesteśmy na miejscu. Wąskie schody, białe z niebieskimi listwami. Mieszkanie Voigta, książki i książki.

Panie Voigt, powiada Gawehn, o tym nauczycielu Poczce słyszałem: zbiera pieśni, ma już przecież tysiąc przeszło, zbiór Juszki…

Tysiąc albo i dwa tysiące, lud pieśniarzy ci Litwini, Juszka zbierał we własnej parafii, troszkę dokoła, Poczka zbiera tutaj, ciekawe zresztą: siedzi na samej granicy dialektów w swojej wsi, między tylżyckim a ragneckim litewskim.

Właśnie, do tego zmierzałem. Gawehn mówi powoli, z namysłem, zna tych panów professores et doctores, filologów, etnologów, etnografów, porównawczych legendoznawców, etymologów tudzież Towarzystwo Niemiecko-Litewskie, a z drugiej strony zna owe litewskie pieśni, dainos, które są jak gdyby poza wszelkim kryterium, tak rozbrajające w swych jawnych nieprawidłowościach, a przecie wytrzymują każde kryterium. Gawehn powiada ostrożnie: To podobno Litwin, jak mi mówiono, ten pan Poczka. I dla porządku dodaje: w Wilkiszkach.

Oczywiście, mówi Voigt, zresztą tu urodzony, przy ulicy Wałowej, ale sam pan wie, jak to jest: potężne dzieje, aż po Morze Czarne, Vytautas Wielki[1], a co do Jagiełły to w ogóle historię polską mają tylko za „ablegierka” litewskiej, przynajmniej wtedy; zna pan to, i gorąco kochane, i pielęgnowane – zamierzchłe, właśnie.

Te stowarzyszenia, powiada Gawehn, Vytautasa, tautininkowie.

No, tak, jak u nas: Luisenbund, Vaterländischer Frauenverein. Voigt daje pierwszeństwo paniom, choć mógłby wyliczyć całkiem inne stowarzyszenia czy coś w tym rodzaju owego roku 1936, a tych wymienionych właściwie wcale już nie ma na terenach Rzeszy, tylko jeszcze w przyznanej Litwie połaci kłajpedzkiej, która, jak podaje leżąca koło serwetki gazeta: pozbawiona jest dotychczas opieki Rzeszy.

Voigt odsuwa tę gazetę na bok, po prostu odrzuca ją, przysuwa talerz, wchodzi Maria, z męża Krönert, wnosi zupę: zielona fasola z baraniną.

Lubię do tego trochę kminku, zauważa Voigt zgryźliwie, ale to znaczy tylko, że się zamyślił, więc Maria mówi, zsunąwszy nieco na swe wesołe oczy krótkorzęse powieki: Wiem przecież, wszystkiego dodałam.

Dopiero potem, odpowiada Gawehn, ale trzeba to już gotować razem. Tak, lepiej pachnie, rzecze Maria.

Nic więcej.

A zatem opera. I nauczyciel Poczka, ów litewski zbieracz pieśni, co ma uczyć dzieci z Wilkiszek i Moczyszek, Maszurmatów i Kerkutwetów mowy, której i tak połowa używa w domu, ale tylko w domu, szkoła jest niemieckojęzyczna, jak kościół, jest szkołą kościelną; musi współpracować, o czym wie już zresztą od Voigta, i jest – objaśnia Voigt – nie takim Litwinem, lecz takim: mianowicie nie z tautininków.

Mam na myśli jego poglądy, dodaje Voigt, narodowe naturalnie, jak należy, pielęgnowanie ludowości, lingwista z zamiłowania.

Gawehn nie jest przekonany. Zna ów ton z towarzystwa Niemiecko-Litewskiego, mającego już historię, grzeczną filologiczną historią z ubiegłego stulecia; korzeniami tkwi we wcześniejszym i jeszcze dawniej wstecz, ale obecnie istnieje już tylko w głowach i zapatrywaniach profesora Voigta, profesora Starosta, profesora Kurszata, tajnego radcy Bezzenbergera i innych panów lub w ich pismach, jeżeli sami tymczasem poumierali, to właściwie nie ma prawie znaczenia. I zna już ciąg dalszy, który nieuniknienie nastąpi, niczym fartuch, którym się ci panowie do tego interesu przepasują, chociaż interes to może zbyt obelżywe słowo dla owych zamiłowań, a więc: ginąca nieodwracalnie kultura ludowa, której szkoda, wypierana od południa i północy, wymierająca, a bardzo piękna mowa, przebogata poezja ludowa, już Goethe i Herder… – wszystko to wie. Lud dobroduszny, a gwałtowny, któremu przypisuje się pewien fatalizm w każdym ludoznawczym artykule, w programach szkolnych, w kwartalnikach, staropruskich przeglądach miesięcznych, sprawozdaniach z zebrań Towarzystwa Historycznego Prussia – Gawehn to wszystko wie – i nie dowierza.

Ale czyż się tak mówi tutaj, w tym pokoju, przed tymi książkami, w obliczu tych obrazów: Rambinas albo Engelsberg, albo Schlossberg, wyraźnie rozpoznawalne, a na pierwszym planie zawsze siedzące, śpiewające lub tańczące postacie młodych ludzi w barwnych, pięknie stonowanych strojach: Giseviusa, zasłużonego malarza, którego portret wisi między podobiznami zasłużonego Rezy i zasłużonego Passarge, przez co znów się ląduje przy Duonelaitlisie, gdyż obydwaj tłumaczyli go na bardzo dobrą niemczyznę, a w każdym razie z miłością – ale nie tylko przy nim.

Pojedźmy tam, myśli Gawehn, i zobaczmy sami. A głośno dodaje: Dobra fasola.

A Voigt, o czym też przez ten czas myślał? O operze, naturalnie. Voigt mówi z uprzejmym naciskiem: Tak.

Weszła Maria, nie pulchna, długonoga piękność, od jakich przysłowiowo roi się po obu brzegach Niemna – raczej nadbałtycko sucha, nieco estońska, można powiedzieć, o kościstych i spadzistych, lecz silnych ramionach, z płaską piersią i wypukłym brzuchem. Jak to określa ludowa pogwarka: „Można na niej blaszankę nafty postawić” – zwyczajna pogwarka, nie specjalnie o Marii Krönert.

Tak, już czas, panie Gawehn.

Profesor Voigt wstaje, chowa jeszcze parę karteczek po rozmaitych kieszeniach, ład w nich panuje wzorowy. Dwukrotnie sztukowany, wspomniany już arkusz znalazł miejsce, zwinięty, w kieszeni kamizelki. Voigt staje przed barometrem, wiszącym między dwoma oknami, puka dwa, trzy razy w szkło, lecz barometr jak pokazywał, tak pokazuje: Pogoda. Więc jeszcze kapelusz z szerokim rondem, a teraz jeszcze laska.

Pokój został opuszczony. Tylko co siedzieli w nim jeszcze ludzie, wprawdzie nie chodzili za dużo, nie przemierzali go przecież, ale siedzieli tu, na porządnych krzesłach, ze swymi rozmowami i rozważaniami. I teraz odeszła też Maria Krönert, nawet kuchnia jest opuszczona, porządna, w spiżarce stoi kamionkowy garnek z pieczonymi drobnymi śledziami, zamarynowanymi w occie, z liściem laurowym i pieprzem, piwo jest przyniesione i ustawione w pogotowiu, tuż przy drzwiach. Mieszkanie zostało opuszczone. Story pozaciągane. Zamknięte.

Ale wszystko jest dalej. Książki. Stół. Dywaniki ze skrawków kryją deski podłogi. Zeszywała je matka Voigta, żona skarbnika gminnego, w Moritzkehmen, wtedy, w posiadłości starosty Koppa. Chłopiec miał zdolności, zwrócił na siebie uwagę inspektora szkolnego, proboszcza Connora, nauczyciel Tromnau przywozi go do miasta; uczy się bezpłatnie, potem zostaje stypendystą z pełnym wiktem, a w Królewcu mająca sto pięćdziesiąt lat fundacja dla litewskich młodzieńców pozwala mu studiować, naturalnie, teologię. Mimo że nie jest Litwinem, już od paru dziesiątków lat nie całkiem tak jest, ale nazwisko pozostało. Studium śladami zasłużonego Rezy, który był z Karwait, na Mierzei Kurońskiej, wsi, zasypanej przez ruchome piaski, pod którymi zniknęła, potem znów się wynurzyła, można jeszcze rozpoznać miejsca, gdzie były gospodarstwa, gdzie stały pale, płoty lub krzyże nagrobne: gleba jest nieco ciemniejsza, brązowawa.

A zatem owo mieszkanie zostało opuszczone, czyli jest puste. Miejsce zabaw bez dzieci, pajęczyna bez pająka, coś z obu tych rzeczy. Pomieszczenie zostało opuszczone, jest puste. A ci, którzy je opuścili, Voigt i gość jego Gawehn, stoją na placu.

Zeszli po schodach. Na dolnej kondygnacji, zatem pod mezzaninem, zatem na parterze, mieści się knajpa, z tych lepszych, co prawda, obchodzony jest jakiś jubileusz służbowy, jak się to mówi, no i świętują, co łatwo stwierdzić sądząc ze śpiewów. I z gry na pianinie? Klawiatura stołowa, brzękliwy ton, trzy pedały, których cięgła są urwane, czyli że używa się ich daremnie. A co grano?

Tu się musimy zastanowić. Albowiem Voigt i Gawehn stoją już na przystanku kolejki, spotkanie z tym jubileuszem mają już za sobą. Zastanówmy się, przypomnijmy sobie, jeszcze cztery minuty do odejścia kolejki.

Przyszli przez plac Fletchera, kolejka stała przed niemieckim urzędem celnym, dwa wagony. Voigt zawołał do konduktora przez pół placu: Czy pan już gwizdał, panie Steiner? A Steiner odkrzyknął: Tak! No to znów Voigt: Dawno? Steiner: Tylko co! A z prawej strony, od gospody Berga, nadszedł pan Laupichler, pompy i rury, a w pociągu siedzieli także: Krauledat ze Związku Nauczycielstwa z małżonką oraz Winkler, artykuły spożywcze, napoje alkoholowe, również ze swą panią, i Krauledat pozdrowił Voigta tytułując go „kolegą”, zaś Winkler uniósł ramię z dłonią na płask ku wchodzącym, i rzekł: Piękna pogoda.

Ale pytaliśmy, co tam grano przedtem. I kto grał?

Elizat, białowłosy, znów taki długi, kościsty dawny kapelmistrz, zwany tak dotychczas. Grał po cztery pięćdziesiąt za godzinę, wtórując do śpiewu: „Tam, gdzie fale zalewu”, tudzież „Ciągnęło dzikich łabędzi pięć” i „Anulka z Tharau” – swojskie, jak to mówią, piosenki, a gdy się zrobiło na chwilę wesoło: „Co za dziw, jakież to dziwy!”, ale do tego przyśpiewywał właściwy tekst: „O tai divai”, co się nie wszystkim podobało, a gdy powrócił przytulny nastrój z pieśnią „Młodości czas”, Elizat, stary i znużony, wpadł znowu w litewską pieśń „Kur bega Szeszupe”, co ostatecznie nie było takie najgorsze, bo ta rzeczka, Szeszupa, płynie po niemieckiej stronie, o czym starszy sekretarz Nickel niestrudzenie później raz po raz jeszcze napomykał, kiedy było po wszystkim i Elizata zabrano do lekarza, radcy Picka za rogiem ulicy. Gdyż asystent Lenuwaitis z olbrzymim wewnętrznym przekonaniem, które, rzecz dziwna, okrzepło jeszcze pod wpływem piwa z akcyjnego browaru, podszedł z tyłu do grającego – w wysokich butach, jak nosił się od trzech lat – i wyrżnął go półlitrowym kuflem w głowę, po czym nad padającym rozpoczął orację, jak wchodziło to w zwyczaj: junacko, jędrnie, o wielkiej potędze, a dalej już nic, Saara jest niemiecka, coś w tym rodzaju; sam nie wiem, owa Saara też nie szersza od Szeszupy…

Wtedy, podczas krzyku i wśród przepłoszonego towarzystwa na tej uroczystości, kiedy mało kto potrafił zachować spokój tak łatwo, jak asystent Lenuwaitis, przechodzili koło otwartych drzwi knajpy nasi wycieczkowicze i Voigt wpadłszy do środka, podczas gdy Gawehn pomagał się podnieść koledze, pchnął Lenuwaitisa w chudy urzędniczy brzuch i rzekł: Zameldujesz się na policji, ty pomuchlu, inaczej ja to załatwię w poniedziałek rano.

Dlatego tak się śpieszyli przez ten plac i Voigt musiał wołać na odległość do Steinera, który teraz, idąc wzdłuż pociągu, zawiesza na piersiach swoją metalową kasetkę biletową i wsiada do ostatniego, czyli do drugiego wozu. I kolejka już rusza.

Jedzie, jedzie, sunie wesoło nawet, odrobinkę podskakując, całkiem nie jak na szynach, tylko jakby po bruku ułożonym z prawej i z lewej strony, no i naturalnie między szynami także. Kto tego nie zna, spogląda z niepokojem przez okno. Teren podnosi się trochę w miarę zbliżania się do mostu. A teraz mija pierwsze przęsło, to o niskich balustradach, teraz budkę na moście, a teraz pierwszy filar, i tu łuki mostu nabierają wspaniałego rozmachu. Kto wyjrzy, widzi w dole pod; sobą nurt, a kto patrzy przed siebie, ujrzy brzeg przeciwległy, zrazu jako wąskie piaszczyste pasmo lądu, a już od niego ciągną się groble, a za nimi łęgi nieskończenie rozległe i zielone. Prussellen to miejscowość dobrze już na łąkach: niewiele z niej widać. Nawet stąd, z nasypu, którędy jedzie kolejka równolegle do szosy. Przeminął przeraźliwy, przeciągły zgrzyt, żelazo tarło się o żelazo, nasyp zrobił zakręt, więc i szyny z nim razem, pierwszy wóz, napędowy, musiał pociągnąć drugi przez dwa ostre łuki. Teraz ów dźwięk już wygasł, trwają tylko szarpnięcia wciąż w tych samych odstępach, zawsze w miejscu, gdzie szyna się kończy i jest spojona z następną. Ciągle te same szarpnięcia, zanikające, jedynie kiedy się nasyp, jak teraz, nieco obniża, tedy wzrasta tempo jazdy, do czego człowiekowi łatwo się przyzwyczaić.

Gawehn znalazł fazę rytmiczną – trójtakt po dwie ćwiartki, który pasuje znakomicie bez nuty wstępnej; potem szarpnięcie tworzy krótką, wybijaną synkopę: piosenka kolista, dwuwierszowa, nastawiona na nieustanne powtarzanie: suktinis, taniec wirowy. Wpadł na ten pomysł na moście przez Uszlenkis, która nie jest wprawdzie rzeką, lecz wydłużonym mokradłem, doroczną pozostałością dorocznej powodzi, na wiosnę, kiedy woda tutaj, na prawym brzegu, sięga aż za Prussellen, i to przez sześć tygodni, a czasem i w jesieni. Tak mu się to zjawiło. Kiedy jechali przez Niemen, po wysokim moście, kiedy od prawej strony sunął nurt, szeroki a ciemny, o ciężkim oddechu, okryty lotnym woalem białej koronki, migotem światła i drobnych, walących się grzebieni wodnych, absorbowała Gawehna jeszcze jedna fraza, jeszcze nie melodia wcale, albo już nie melodia, parę niezwykłych pauz, przy ciągłej zmianie rytmu, trwające modulowanie, jakaś fermata nie fermata, ritardando nie ritardando – może ton opowieści, ale znów nie parlando także; cięższe, dokładniejsze, jeszcze rytm, ale już nie wybijany, lecz niby z rozkołysanych łuków, niby oddychany, ponad rwącym wodnym nurtem.

Trzymało go to przy oknie, teraz zaczęły się łęgi, ledwie zauważył, że pociąg przystanął, podał litewskiemu urzędnikowi celnemu przepustkę graniczną do ostemplowania, po czym ją schował, a pociąg szedł znów w łąki, coraz dalej. I dopiero przy tym suktinis dotarło do niego, -że współpasażerowie wdali się w rozmowę i zaszli w niej już dość daleko, co łatwo zauważyć po paru ostrzejszych zwrotach. Krauledat mówi, a jego małżonka powtarza te słowa w wyższej tonacji i cokolwiek zjadliwie: O tym nie można przecież tak mówić!

Voigt zreferował mianowicie niedawne zdarzenie w owej lepszej knajpie podczas jubileuszu, mówiąc z oburzeniem o chamstwie. A Krauledat, trzeba jednakże stwierdzić, początkowo milczał, pewnie musiał się najpierw opanować, lecz naturalnie wskutek jawnego braku uczuć narodowych u pana kolegi Voigta. Laupichler zauważył od razu: Z tym mogą być komplikacje. I spytał natychmiast: Czy pan rzeczywiście użył słowa pomuchel? I dotknął go pan także, panie profesorze? Przecież on był w mundurze! A protest Voigta, przeciwstawiający godność uczuciu – jedno i drugie opatrzone tutaj, niestety, przymiotnikiem narodowy – zostaje odparty stanowczym powołaniem się na potęgę i wielkość, także i one: narodowe. Ale właściwie irytacja dała się odczuć, dopiero gdy Winkler, wwiercając się głębiej w ową godność narodową, potraktował cokolwiek ogólnie pewien zwyczaj ludności tylżyckiej. Rzekł: narodowo i narodowo, ale po południu hajda za Niemen na tort z kremem, i napycha się torby, bo to już po prostu za darmo, licząc na niemieckie pieniądze.

Tak, jest taniej, wtrąca małżonka Krauledata, wszyscy przecież tak robią.

I nauczyciel gimnastyki Krauledat zmuszony był uzupełnić: Nie jesteśmy odpowiedzialni za litewską złą gospodarkę i w ogóle.

Tu właśnie padło owo zdanie, powtórzone przez panią Krauledat, w podwyższonej tonacji, zdanie, przy którym Gawehn odwrócił się od widoku łąk do współpasażerów, jeszcze z suktinisem w uszach:

Tak przecież nie można o tym mówić!

Może inspicjent Szwillus do tego miejsca miał rację: smyczek do ręki, nuty przed nos. Ale już nie teraz. Bujający w obłokach Gawehn, pierwszy skrzypek czy koncertmistrz, jak kto woli, wypowiada się ze znawstwem i precyzją: Ta zła gospodarka, o której pan mówi, panie Krauledat, ma, jak sądzę, prostą przyczynę.

Krauledat odchyla się wstecz, rozpiera się skrzyżowawszy ramiona, Winkler pochyla się do przodu; jest przeciwny temu spadkowi waluty i tej nadgranicznej wyprzedaży, jego własne obroty zmniejszają się z miesiąca na miesiąc. A teraz jeszcze musi wysłuchiwać tej przemowy Gawehna, musi jeszcze słuchać, jak Krauledat i Laupichler: wypowiedzenie umów handlowych przez rząd Rzeszy – ten człowiek powiedział: rząd Rzeszy! – musi oczywiście spowodować zamęt w strukturze gospodarczej małego państwa i wydaje mi się, że tak rzecz biorąc przyczyny tej złej gospodarki leżą raczej po naszej – bądź co bądź powiedział: naszej! – stronie niż po litewskiej.

To było powiedziane dobitnie. Patrzajcie, jaki ten Gawehn, myśli Voigt, a Winkler mówi: Zdawało mi się, że pan jest muzykiem? Tymczasem jego żona próbuje teraz ostentacyjnie wciągnąć małżonkę Krauledata w rozmowę o starych niemieckich koronkach. Laupichler powiada: Hm, to ciekawe, i robi nader niemiecki wyraz twarzy, który zachowuje, jeszcze gdy Krauledat niedbale, strzepnąwszy palcami, rzuca trochę przez nos. No, trudno.

Ale jesteśmy, jak wspomniano, w okolicach Prussellen, nawet już kawałek dalej, wśród tych łąk, zielono i zielono, osiedla i gospodarstwa znikają tu prawie, tak jak wydłużona struga, ciągnąca się łukowato ku południowi od Prussellen ku Schakeningken, pierwotne łożysko Niemna, który gospodarował tu nielicho, zanim uregulowano jego brzegi. Jesteśmy już niedaleko Mikietów, kolejka staje tu na dłużej, tutaj ci, którzy jechali w pierwszym wagonie, przesiadają się do pociągu pojegeńskiego, który ma cztery wagony, a w dodatku dwa bydlęce, i czeka już na sąsiednim torze na pasażerów oraz na drugi wóz, który zabiera wagonowi napędowemu z kolejki tylżyckiej. Laupichler tu wysiada. Pożegnanie jest krótkie. Oto schodzi z peronu. Steiner stoi na dworze. No, zdenerwował się pan? I w ślad za Laupichlerem, który, nie zważając na pytanie Steinera, odpływa teraz dziarskim krokiem, stawiając stopę zawsze najpierw obcasem, dorzuca: Idźże do dupy na raki!

Nasze towarzystwo zmniejszyło się o jednego pana, ale w Lompöhnen – dużej wsi położonej przy linii kolejowej – wysiadają również Krauledatowie i dlatego oraz dlatego, że Winkler zasnął, a jego żona robi na drutach, rozmowa schodzi na inny temat i my go już także mamy.

Priczkus, w przekładzie Passarge sołtys Fritz, język ten jak wiadomo nie ma głoski „f”, zwykł opowiadać wiele dziwacznych rzeczy.

Te słowa całkiem ogólnikowo albo też jako nadrożne dla wysiadających, ale w każdym razie jako cytat z „Pierwszej Idylli” Duonelaitisa: „Dary Jesieni”.

Voigt dobył szybkim ruchem z kamizelki swą kartkę zwiniętą w rulonik i szybko ją rozwija; Voigt rzecze: Myślałem sobie, żeby w akcie trzecim, a potem raz jeszcze, zużytkować tę czy inną wielką scenę z „Idylli”, naturalnie swobodnie, to znaczy: z oryginalnymi osobami, więc z Enskysem, to ten z didelis peilis, z wielkim nożem, ten, co przybywa konno, i Doczysem, tym leniem, i Slunkiusem, tym niechlujem, jak samo nazwisko wskazuje, ale sam Duonelaitis musi się wmieszać pomiędzy te swoje postacie i mówić coś pięknego: Jak żyjesz, ty wieprzu? Nie wstydzisz się? A może i jego przyjaciel ze studiów, Sperber z Kunzen, który go przecież odwiedza w Tolmingkehmen w roku 1763.

Tedy bez dłuższych wstępów jesteśmy od razu w samym środku tematu, a Gawehn wędruje już w najlepsze drogami i ścieżkami Voigta, proponuje dodanie kilku pieśni: podczas tego weseliska, które pan właśnie teraz miał na myśli, poznaje to po imionach, panie Voigt, myślałbym o żartobliwej piosence z pierwszego tomu Juszki, o starzejącym się zalotniku, który ledwie do izby wszedłszy, oczy ma utkwione tylko w poczęstunek –

Świetnie. Voigt się śmieje. Znam to. Kiedy wjeżdża na dziedziniec, koń klęka, żeby mógł zsiąść.

Więc teraz zaczynają przerzucać się pomysłami. Długi arkusz Voigta wzbogaca się o uwagi, przypisy, wskazówki, notowane specjalnymi formułkami skrótowymi Voigta.

Tymczasem jechało się ładnie, w górę i w dół, znajome Góry Polompskie, wzgórza morenowe, jak się uczymy w szkole, z okresu lodowcowego, tu można sobie wiele wyobrażać, ale znów nic rozsądnego: bo widzi się te wzgórza tak pięknie zielone, uprawne żytem, owsem, jęczmieniem i tak ślicznie zabudowane gospodarstwami, gęstwa bzów obrasta stodołę z jednego końca, a z drugiego i dokoła domu ogrody, sady i wysokie ostróżki, znajome wzgórza się zbliżają, dobrze się namęczy lokomotywka. Raz nawet jedzie w tył dla ponownego rozpędu, Winkler budzi się z sapnięciem, nie musi nawet wyjrzeć przez okno, by stwierdzić, że Laupichler dawniej całkiem korzystnie zbywał tu swoje pompy. Woda podskórna głęboko, a litewskie studnie: wykopany dół, ściany podparte belkami, nie wystarczają tutaj. A ten Laupichler, nie rozumiem tego człowieka, jak on gada, przecież jego interesy tutaj diabli wzięli. Pociąg staje. Polompen. Steiner wysiada. Przez tory, po wyschniętej glinie, nadbiegają ludzie machając rękami, już są i opowiadają coś panu Steinerowi, a dalej, przy pierwszej zagrodzie, widać teraz babkę, czarno ubraną, w czarnej chustce na głowie, więc już wszystko wiadomo. Biegnijcie no, dzieci, powiedziała im, niech pan Steiner poczeka. No, więc czeka, nawet wychodzi trzy kroki na spotkanie babce, pomaga jej wsiąść do pociągu.

Następnie gwiżdże.

Kiedy dziewczęta Pansegraua stoją właśnie przed swoim domkiem, słyszą może już ten pierwszy sygnał, a nie dopiero następny, który Steiner daje na wysokości Kerkutwetów. Wilkiszki, gdzie Pansegrauowie obsługują stację, są już niedaleko. Wprawdzie widok na wieś po prawej stronie zasłania spory wzgórek, ale na lewo, gdzie jest płasko, widać już coś niecoś, Maszurmaty, gdzie siedzą Meierowie, a potem szeregiem, zupełnie niezwykle, jakby tworząc ulicę, parę drobniejszych zagród, na końcu dom z czerwonej cegły, jakby jakaś fabryka.

Tu trzeba więc wysiadać – Winklerowie jadą dalej, do Wiszwillu – tędy przed tą szopą i jej mieszkalnym przedłużeniem, czyli przed tym, jeśli kto chce, dworcem, gdzie przez okno wyzierają pani Pansegrau i pani Epstein, która kiwa do swego męża, tekstylia, kapelusze i czapki.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin