Bojarski Piotr - Kryptonim Posen 03 Rache znaczy zemsta.docx

(265 KB) Pobierz

 

PIOTR BOJARSKI

 

RACHE ZNACZY
ZEMSTA


SPIS TREŚCI

PROLOG              3

1 WSYPA              5

2 PRZESYŁKA              18

3 WTYCZKA              33

4 TOPÓR” NIE ŻYJE              51

5 JANEK!              61

6 TU BĘDZIE NIEBEZPIECZNIE              76

7 DAWID I GOLIAT              87

8 NIEBOSZCZYK PRZYJECHAŁ              104

9 ALARM!              121

10 LEPIEJ USIĄDŹ, SZPULA              135

11 MIECZ JAHWE              149

12 POZNAJESZ MNIE, KRALLE?              161

EPILOG              168

KILKA SŁÓW OD AUTORA              171


PROLOG

Warszawa, wtorek 8 maja 1945 roku, godzina 10.30

Bzy na skwerze przed Pałacem Saskim odrodziły się jak co roku. Przypominały spacerowiczom beztroskie przedwojenne wiosny Przywodziły wspomnienia pierwszych miłości, romantycznych spotkań w Łazienkach czy ciepłych wieczorów w kawiarniach na Nowym Świecie.

Przypominały o tym wszystkim nadaremno.

Skąpanym w słońcu placem szedł mężczyzna w kapeluszu i lekkim płaszczu. Wyglądał na tyle niepozornie, że nie przyciągnął uwagi dwóch wartowników strzegących dostępu do Grobu Nieznanego Żołnierza. Przystanął na chwilę przed klombem, spoglądając na równy rząd smukłych kolumn łączących dwa skrzydła pałacu.

Nie zniszczyli Grobu - pomyślał. Jeszcze go nie zniszczyli...

- Niech pan tak na nich nie patrzy, bo jeszcze pana zamkną - usłyszał za plecami.

Odwrócił się i zobaczył siwą kobietę prowadzącą przed sobą wózek. W jego wnętrzu dostrzegł różowe policzki niemowlaka.

- Bóg zapłać za dobre słowo. - Uchylił kapelusza. - Pani też bym nie radził kręcić się tu z wnuczkiem. Dla nikogo nie mają litości.

- Święta prawda, złociusieńki - odpowiedziała życzliwie kobieta. - Ale ja tu tylko przechodzę, nieprawdaż?

- Prawdaż, prawdaż - uśmiechnął się smutno.

Skłonił się kobiecie, westchnął i ruszył wolnym krokiem w stronę Teatru Wielkiego.

Jeszcze rok temu gabinety w Pałacu Saskim były jego drugim domem. Teraz musiał się od nich trzymać z daleka.

Od strony Zamku Królewskiego usłyszał raptem policyjne gwizdki. Zanim zrozumiał, co mu grozi, po obu stronach placu z piskiem opon przyhamowały ciężarówki kryte plandekami w kolorze feldgrau.

Z bud wyskoczyła kompania żołnierzy w charakterystycznych hełmach szczelnie skrywających głowy od czół po potylice.

Niemcy! Łapanka!

W pierwszym odruchu, jak wielu innych spacerowiczów, rzucił się przed siebie. Zbliżający się szybko szereg żołdaków spowodował jednak, że zawahał się przez sekundę. Ta chwila wystarczyła, by pomiędzy łopatkami poczuł lufę schmeissera.

- Halt!

- Hande hoch!

- Rausl Raus!

- Schneller![1]

Przestrzeń była zbyt odkryta, by próbować ucieczki. Pchnięty kolbą karabinu, ruszył pokornie w stronę najbliższego pojazdu.

Muszę spróbować - przemknęło mu przez głowę.

Jeszcze trzy kroki.

Jeszcze dwa.

Jeden...

- Schneller, polnische Schweine! Sofort zum Wagen![2] - Znowu poczuł lufę karabinu na swoich plecach.

Za późno, już nic mu się nie uda.

Ktoś dźgnął go pod żebro, skrzywił się z bólu i posłusznie wszedł po metalowym trapie pod plandekę.

W budzie tłoczyli się już przerażeni ludzie.

- Dokąd nas zawiozą?! Mamusiu, dokąd nas zawiozą?! - pytał mały chłopiec płaczliwym tonem.

Jego matka była zbyt wystraszona, by odpowiedzieć.

Dwóch żołnierzy z karabinami gotowymi do strzału usadowiło się na końcu paki. Wozem zatrzęsło, plandeka opadła na wejście i w budzie zrobiło się nagle zupełnie ciemno.

- Mamusiu, boję się - usłyszał szept malca.

Matka nadal milczała. Czyżby już wiedziała, dokąd ich wiozą?

Wolał o tym nie myśleć.

Przez szparę mignęła mu szkarłatna flaga ze swastyką spływająca kaskadą z fasady teatru. I przewrócony na bruku pusty wózek.


1
WSYPA

Gdzieś w Alpach, 8 maja 1945, godzina 10.45

Pociąg ruszył z cichym łoskotem z górskiej stacji. Wagony przesunęły się przed oczami zawiadowcy, wzbudzając w nim dumę. Lufy działek przeciwlotniczych prezentowały się świetnie. Skład wyglądał jak gigantyczny metalowy jeż. Kolejarz stał przy torach jeszcze długo potem, jak przetoczył się z hukiem za zbocze góry. Wiedział, kto nim podróżuje. Nie wiedział jednak dokąd.

Nie powinno mnie to interesować - stwierdził trzeźwo, wyrywając się z zadumy.

- Każdy ma swoje obowiązki - mruknął i wrócił niechętnie do budynku dworca. Kilkadziesiąt innych osób także szybko opuściło peron. Jeden z mężczyzn, noszący oficerski mundur Abwehry, nie udał się jednak w ślad za innymi do pobliskiej kantyny. Wybiegł przed stację i wskoczył do opla zaparkowanego przed wejściem.

- Nach Munchen! Aber schnell![3] - rzucił do kierowcy.

Chwilę później po samochodzie pozostała jedynie chmura spalin.

Poznań, siedziba Gestapo, 8 maja 1945, godz. 11.10

Obersturmbannfuhrer Hartmuth Hinker stał przy oknie przedwojennego Domu Żołnierza, przyglądając się przechodniom na Ritterstrasse. Maj zaczął się chłodnie i kapryśnie - mieszkańcy Posen byli ubrani, jakby dopiero co odeszła zima. Mijali obojętnie budynek NSDAP przyozdobiony szyldem z napisem: „Wir danken unserem Fuhrer”[4]. Żaden z nich nie zadarł głowy, by go przeczytać.

Gdzieś z parteru dobiegał Hinkera krzyk torturowanego człowieka. Dziwnie kontrastował ze spokojnym, miejskim życiem widocznym przez okno na ruchliwej ulicy.

Obersturmbannfuhrer westchnął głośno. Choć od lat był przyzwyczajony do takich dźwięków, za każdym razem wywoływały w nim tę samą irytację.

Coraz trudniej się wykazać - zauważył z żalem. Coraz trudniej zadowolić kierownictwo.

Doskonale pamiętał czasy, w których wygniatał wrogów narodowosocjalistycznej rewolucji jak pluskwy. W swoim ukochanym Bambergu zrobił to raz, a dobrze. Szybko uporał się też z opozycją w Bawarii, kiedy w połowie lat trzydziestych sam Reichsfuhrer Heinrich Himmler postawił go na czele tamtejszego Gestapo. Tak, dziesięć lat temu walka o przyszłość III Rzeszy wyglądała inaczej. Dzisiaj musiał ścigać niedobitki polskiej armii i policji, które latem ubiegłego roku odważyły się stawić opór Wehrmachtowi.

Zawsze uważał Polaków za niższą rasę. Zawsze czuł, że w gruncie rzeczy to ta sama kategoria podludzi co Żydzi, Cyganie albo Rosjanie. Niepotrzebnie zabierają miejsce wielkim Niemcom, które potrzebują przestrzeni życiowej jak nigdy wcześniej w swojej historii!

To prawda, podczas niedawnej wojny z Sowietami Polacy byli naszymi sojusznikami - pomyślał Hinker, odchodząc od okna. Ale taki był wymóg chwili. Podludzie byli potrzebni, by pokonać Untermenschen[5] spod znaku czerwonej gwiazdy. Teraz, gdy potężne państwo Stalina okazało się kolosem na glinianych nogach, Polacy nie są nam już do niczego potrzebni. No, może poza kopalniami na Uralu. Tam jest najlepsze miejsce dla tego prymitywnego narodu...

Wizja zesłania tysięcy, ba!, milionów Polaków do szybów, w których dopełnią nędznego żywota ku chwale Tysiącletniej Rzeszy, zdecydowanie poprawiła mu humor.

Podszedł do biurka i spojrzał na zdjęcie leżące w otwartej szufladzie. Zobaczył na nim twarz mężczyzny w średnim wieku, którego baki były rozwichrzone na wszystkie strony.

Zupełnie jak małpa - ocenił Hinker. Jeśli jest tak mało inteligentny, na jakiego wygląda, prędzej czy później wpadnie w nasze ręce. A wtedy odpowie za śmierć Hansa. Nasz najlepszy agent, który zginął przez tego Polaka, musi zostać pomszczony.

Zanim zamknął szufladę, zerknął raz jeszcze na podpis pod zdjęciem. To nazwisko ciągle sprawiało mu trudność.

- Kommissar Kasz... Kaszmarek - mruknął z niechęcią.

Okrzyk, który doleciał z dołu, szybko przywrócił uśmiech na jego ponure oblicze.

Uparty ten Polaczek. Pewnie Willi zabrał się do jego paznokci.

Poznań, Dworzec Główny, 8 maja w samo południe

„Ostdeutscher Beobachter” z doniesieniami o kolejnych sukcesach przemysłu zbrojeniowego III Rzeszy zaszeleścił w rękach brodatego mężczyzny siedzącego w rogu przedziału. Kiedy peron za oknem przestał się wreszcie przesuwać, mężczyzna złożył gazetę, wstał z kanapy, chwycił za stojącą w korytarzu walizkę i ruszył ku wyjściu.

A więc znowu tu jestem - pomyślał. Muszę być ostrożny.

Nim doczłapał do drzwi wagonu, kilkakrotnie, niby od niechcenia, zerknął na zewnątrz.

Dwóch żandarmów kontrolujących dokumenty przy podziemnym przejściu - szybko ocenił sytuację.

O swoje papiery był spokojny. Bez ociągania się wyskoczył na betonowe płyty peronu.

Jego oczom ukazała się wschodnia ściana Dworca Głównego. Zwieszone z okien flagi III Rzeszy skojarzyły mu się z zaciekami krwi.

- Achtung! Jude![6] - usłyszał nagle wołanie za swoimi plecami.

Obejrzał się i zobaczył wycelowany w siebie palec jakiegoś volksdeutscha. Zaraz potem do brodacza dopadli dwaj żandarmi, którzy porzucili swoje miejsce przy schodach. Jeden z nich wycelował w mężczyznę mauzera, drugi zaczął go bezpardonowo targać za brodę.

- Bist du Jude? - Jasnowłosy Gefreieter wyglądał na prawdziwie zainteresowanego. - Papiere! Deine Papiere! Sofort![7]

Mężczyzna, przytrzymany boleśnie za brodę, wyszarpnął z wewnętrznej kieszeni swoją kartę pracy.

- Ich bin Pole - oświadczył drżącym głosem. - Ich bin Pole! Ich heisse Barski, Jan Barski[8].

Młody Gefreiter puścił jego brodę, by lepiej się przyjrzeć dokumentowi.

- Naja - mruknął niezadowolony. - Wirklich Jan Barski, angemeldet in Schroda. Was machst du in Posen, Barski?[9]

- Ich besuche meine Familie, Herr Gefreiter[10] - odpowiedział grzecznie brodacz.

- Ach so! - Gefreiter bezczelnie się uśmiechnął. - Schon letzte mal, Barski! Letzte mal! Bald werdet ihr alle in Asien! In Asien, verstehst du?![11]

- Jawohl, Herr Gefreiter - przytaknął Barski.

Najchętniej dałby temu szwabskiemu gówniarzowi w pysk. Musiał jednak trzymać nerwy na wodzy. Celowali w niego z karabinów.

- Na ja! Also herzlich willkommen in Posen, Herr Barsssski! - Ironiczny ton Niemca miał zapewne zranić godność Polaka. - Herzlich willkommen! Los, los, du polnische Schweine![12]

Przynaglony szturchnięciem, a potem siarczystym kopniakiem, brodacz z walizką zerwał się do biegu w stronę podziemnego przejścia na dworzec.

Nie czuł strachu. Był wściekły. Na pyszałkowatego Niemca, ale przede wszystkim na siebie. Na własną głupotę.

Muszę koniecznie przyciąć tę cholerną brodę - powtarzał.

Poznań, Prezydium Policji, 13.15

Kriminaldirektor Otto Weiss uważnie studiował akta dostarczone mu godzinę wcześniej przez podwładnego.

- Zachowało się trochę dokumentów polskiej policji, Herr Kriminaldirektor. Nie wszystkie zdążyli spalić w sierpniu ubiegłego roku, gdy zajmowaliśmy Polskę - zameldował mu Oberassistent Johann Schneider.

To była sporej grubości teczka osobowa. Weiss poprosił o nią już wczoraj - zaraz po przyjeździe do Posen. Odnalazł w niej kilkadziesiąt różnorakich polskich formularzy dotyczących człowieka, którego szukał. A właściwie którego na polecenie Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy intensywnie poszukiwało całe Sipo, czyli Policja Bezpieczeństwa. Mężczyzna ten był winny śmierci Hansa Jodła, czołowego agenta niemieckiego wywiadu, którego zgładził latem 1944 roku tuż przed inwazją. Zaraz po wkroczeniu Wehrmachtu do Posen wsiąkł jak kamfora. Mimo kilkumiesięcznego śledztwa Gestapo nie udało się wpaść na żaden trop prowadzący do tego groźnego bandyty. Kierownictwo Głównego Urzędu Bezpieczeństwa Rzeszy uznało zatem, że poszukiwania powinny pójść dwutorowo i zainteresowało sprawą również Kriminalpolizei[13] - lekceważoną i spychaną ostatnimi laty na margines przez tajniaków z Gestapo. Otto Weiss, as berlińskiego Kripo, otrzymał służbową delegację do Posen, by popchnąć tutejsze służby do przodu i w końcu odnaleźć Polaka.

W teczce poszukiwanego Weiss znalazł prawie wszystko poza zdjęciem. Przebieg kariery zawodowej Polaka robił wrażenie. Zatrudniony w policji w styczniu 1922 roku, kilkakrotnie awansowany, nagrodzony przez prezydenta Polski w latach trzydziestych za zasługi w zwalczaniu przestępczości w mieście...

Zerknął znad papierów na zegarek. Dokumentów do analizy było zbyt wiele, by porzucić je tak nagle. A czas poganiał.

- Kommissar Cbigniw Kacsmarek - powiedział wolno pod nosem.

Przez chwilę odniósł wrażenie, że skądś zna to nazwisko. Gdzieś już je widział lub słyszał. Tylko gdzie?

Poluzował krawat pod szyją, podniósł się zza biurka i podszedł do okna. W oddali zobaczył tętniący życiem Wilhelmplatz. Był ciekaw, ilu przechodniów mówi po niemiecku. Pewnie jest ich z każdym dniem coraz więcej.

Odwrócił się i spojrzał na ścianę, na której ciągle jeszcze widać było ślad po wielkim obrazie. Schneider wytłumaczył mu wczoraj, że za polskich rządów wisiał tam portret ich prezydenta. Teraz niemal dokładnie w tym samym miejscu ze złoconych ramek spoglądał na Weissa zwycięski wódz III Rzeszy. I tylko ciemniejszy kolor wokół obrazu Adolfa Hitlera wskazywał, że zmiana nastąpiła zaledwie ki...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin