Koło czasu Tom 2.doc

(5129 KB) Pobierz
Wielkie polowanie

 

Robert Jordan

Wielkie polowanie

Cykl: Koło Czasu Tom 2

(Zawiera: Wielkie polowanie (tom: 2.1) i Róg Valere (tom: 2.2)

 

Przełożyła Katarzyna Karłowska

Tytuł oryginału The Great Hunt

Wydanie oryginalne 1990

Wydanie polskie 1995

 

Spis treści:

Prolog - W cieniu.              5

Rozdział 1. Płomień Tar Valon.              24

Rozdział 2. Powitanie.              39

Rozdział 3. Przyjaciele i wrogowie.              55

Rozdział 4. Wezwanie.              86

Rozdział 5. Cień w Shienarze.              110

Rozdział 6. Ciemne proroctwo.              139

Rozdział 7. Krew przyzywa krew.              166

Rozdział 8. Smok Odrodzony.              192

Rozdział 9. Pożegnania.              228

Rozdział 10. Polowanie rozpoczyna się.              259

Rozdział 11. Błyski Wzoru.              291

Rozdział 12. Wplecione do Wzoru.              308

Rozdział 13. Od Kamienia do Kamienia.              329

Rozdział 14. Wilczy brat.              342

Rozdział 15. Zabójca Rodu.              355

Rozdział 16. W Zwierciadle Ciemności.              372

Rozdział 17. Wybór.              396

Rozdział 18. Do Białej Wieży.              408

Rozdział 19. Pod Sztyletem.              426

Rozdział 20. Saidin.              446

Rozdział 21. „Dziewięć Pierścieni”.              457

Rozdział 22. Obserwatorzy.              474

Rozdział 23. Inicjacja.              494

Rozdział 24. Nowi przyjaciele i starzy wrogowie.              525

Rozdział 25. Cairhien.              543

Rozdział 26. Waśń.              560

Rozdział 27. Cień pośród nocy.              579

Rozdział 28. Nowy wątek Wzoru.              599

Rozdział 29. Seanchanie.              609

Rozdział 30. Daes Dae’mar.              637

Rozdział 31. Po zapachu.              654

Rozdział 32. Niebezpieczne słowa.              672

Rozdział 33. Przesłanie z mroku.              688

Rozdział 34. Koło obraca się.              710

Rozdział 35. Stedding Tsofu.              732

Rozdział 36. Wśród starszych.              751

Rozdział 37. Co może być.              764

Rozdział 38. Nauka.              783

Rozdział 39. Ucieczka z Białej Wieży.              802

Rozdział 40. Damane.              821

Rozdział 41. Nieporozumienia.              845

Rozdział 42. Falme.              857

Rozdział 43. Plan.              873

Rozdział 44. Pojedzie pięciu.              885

Rozdział 45. Mistrz miecza.              899

Rozdział 46. Wyjść z cienia.              929

Rozdział 47. Nie jest grób przeszkodą na moje wezwanie.              949

Rozdział 48. Pierwsze roszczenia.              965

Rozdział 49. Co miało być.              972

Rozdział 50. Potem.              981

Glosariusz.              982

Lucinda Culpin, Al Dempsey, Tom Doherty, Susan England, Dick Gallen, Cathy Grooms, Marisa Grooms, Wilson i Janet Groomsowie, John Jarrold, Chłopcy z Johnson City (Mike Leslie, Kenneth Loveless, James D.Lund, Paul R.Robinson), Karl Lundgren, William McDougal, Gang z Montany (Eldon Carter, Ray Grenfell, Ken Miller, Rod Moore, Dick Schmidt, Ray Sessions, Ed Wiley, Mike Wildey i Sherman Williams), Chanie Moore, Louisa Cheves Popham Raoul, Ted i Sydney Rigneyowie, Bryan i Sharon Webb oraz Heather Wood - im tę książkę dedykuję.

Przyszli mi z pomocą, kiedy Bóg szedł po wodzie, a prawdziwe Oko Świata przesunęło się nad moim domem.

Robert Jordan Charleston, SC - Luty 1990

* * *

 

I stanie się, że co ludzie uczynili, zostanie strzaskane, a Cień zalegnie na Wzorze Wieku i Czarny raz jeszcze położy swą dłoń na świecie człowieczym. Kobiety łkać będą, a mężczyźni skamienieją ze zgrozy, gdy ludy ziemi rozpadną się niczym zetlała tkanina. Nikt nie przeciwstawi się, nikt nie wytrwa...

A jednak urodzi się taki, co stanie do walki z Cieniem, zrodzony ponownie, jak to było przedtem i będzie znowuż, bez końca. Smok się odrodzi, a narodzinom jego towarzyszyć będzie płacz i zgrzytanie zębów. We włosiennice i popiół lud swój odzieje, a przyjście jego raz jeszcze sprowadzi pęknięcie świata, rozrywając wszystkie łączące dotąd więzi. Niczym brzask rozszalały oślepi nas i spali, a przecie to właśnie Smok Odrodzony stawi czoło Cieniowi w czas Ostatniej Bitwy, a krew jego przywróci nam Światłość. Lej łzy rzęsiste, o ty, ludu świata. Łkaj, czekając na zbawienie.

 

Proroctwa Smoka z: Cyklu Karaethon

przetłumaczone przez Ellaine Marise'idin Alshninn,

Pierwszego Kustosza Biblioteki Dworu Arafel,

W Roku Stwórcy 231

Nowej Ery, Trzeciego Wieku.

 

 

Prolog - W cieniu.

Człowiek, który kazał nazywać się Bors, w każdym razie w tym miejscu, krzywił się drwiąco, słysząc głuchy szmer, który w sklepionej komnacie brzmiał jak dalekie gęganie gęsi. Drwinę kryła czarna, jedwabna maska, niczym się nie różniąca od masek zakrywających twarze setki innych ludzi zgromadzonych w pomieszczeniu. Sto czarnych masek i sto par oczu, usiłujących wypatrzyć, co kryją pozostałe zasłony.

Komuś, kto nie rozglądałby się nazbyt uważnie, mogło się wydawać, że olbrzymia sala, z jej wysokimi marmurowymi kominkami i złotymi lampami zwisającymi z kopuły sufitu, barwnymi gobelinami i skomplikowanymi mozaikami posadzki, należy do jakiegoś pałacu. Ale tylko komuś, kto nie rozglądałby się nazbyt uważnie. Bo, po pierwsze, przecież chłodem wiało z kominków. Na kłodach grubych jak męskie udo tańczyły wprawdzie płomienie, nie dawały jednak ciepła. Mury skryte za gobelinami, wysokie sklepienie nad lampami, wszystko z nie ociosanego, nieomal czarnego kamienia. Nigdzie żadnych okien i tylko dwoje drzwi po przeciwległych końcach komnaty. Jakby ktoś sobie umyślił, że wszystko ma wyglądać jak w pałacowej sali przyjęć, ale nie chciało mu się zaprzątać głowy niczym więcej jak tylko ogólnym planem i odrobiną szczegółów.

Człowiek, który kazał nazywać się Bors, nie wiedział, gdzie znajdowała się komnata, nie sądził też, by pozostałym to było wiadome. Nie miał ochoty się zastanawiać, gdzie jest. Wystarczało, że go tutaj wezwano. Nad tym też nie miał ochoty się zastanawiać, jednakże na takie wezwania stawiał się nawet on.

Poprawił płaszcz, wdzięczny, że ognie na kominkach nie dają ciepła, inaczej bowiem byłoby mu za gorąco w czarnej wełnianej materii spowijającej go od stóp do głów. Cały jego ubiór miał czarną barwę. Sute fałdy płaszcza kryły przygarbienie, maskujące wzrost, w ich gęstwie trudno się było połapać, co do jego tuszy. Niemniej nie on jeden spośród zgromadzonych owinął swą postać w płachty długości całych piędzi.

W milczeniu obserwował swych towarzyszy. Nieomal całe jego życie zbudowane było na cierpliwości. Zawsze, gdy dostatecznie długo czekał i patrzył, ktoś w końcu popełniał błąd. Większość obecnych tu mężczyzn i kobiet wyznawała być może tę samą filozofię; obserwowali i słuchali w milczeniu tych, którzy musieli mówić. Niektórzy nie potrafili znieść czekania albo milczenia i w ten sposób zdradzali więcej niż powinni.

Wśród gości kręciła się służba, szczupła, złotowłosa młodzież, okraszając oferowane wino ukłonem i milczącym uśmiechem. Młodzi mężczyźni i kobiety, ubrani jednako w białe spodnie i obszerne białe koszule. Jednaki też, niezależny od płci, był niepokojący wdzięk ich ruchów. Każde z nich przypominało lustrzane odbicie pozostałych, młodzieńcy nie ustępowali urodą dziewczętom. Wątpił, czy umiałby któreś z nich odróżnić, a wszak miał oko i pamięć do twarzy.

Uśmiechnięta, odziana w biel dziewczyna podsunęła mu tacę zastawioną kryształowymi pucharami. Wziął jeden, nie mając jednak zamiaru pić. Odmowa poczęstunku mogła być poczytana za nieufność - lub coś jeszcze gorszego, a każde uchybienie mogło tutaj skończyć się śmiercią. Jednakże w napoju mogło się coś znajdować. Z pewnością paru spośród jego towarzyszy bez zmrużenia oka patrzyłoby, jak zmniejsza się rzesza pretendentów do władzy, i nie miało znaczenia dla nich, kto reprezentowałby szeregi pechowców.

Bors beznamiętnie zastanawiał się, czy po tym spotkaniu służący zostaną spisani na straty. Służba przecież wszystko słyszy. Gdy usługująca mu dziewczyna wyprostowała ciało schylone w ukłonie, ponad promiennym uśmiechem napotkał jej oczy. Oczy pozbawione wyrazu. Puste oczy. Oczy lalki. Oczy bardziej martwe niż śmierć.

Zadygotał, gdy oddaliła się pełnymi gracji ruchami i mimowolnie przyłożył puchar do ust. Jednak wbrew pozorom, nie przejął się tym, co się stanie z dziewczyną. Teraz chodziło o coś innego - zawsze, gdy już myślał, że wykrył jakąś słabość u tych, którym aktualnie służył, przekonywał się, że go uprzedzono, że ową domniemaną słabość wyeliminowano, z bezlitosną precyzją, która wprawiała go w zdumienie. I niepokój. Naczelną zasadą, którą posiłkował się w życiu, było doszukiwanie się słabości, wszelka bowiem słabość stanowiła szczelinę, w której mógł tropić, węszyć i działać. Jeżeli jednak jego obecni panowie, ci, którym służył w tej chwili, nie mają żadnych słabości...

Marszcząc skryte za maską czoło, przypatrywał się swoim towarzyszom. Przynajmniej tu mógł się dopatrzyć całego mnóstwa słabości. Zdradzało ich zdenerwowanie, nawet tych, którym roztropność nakazywała strzec przynajmniej języka. Sztywność, z jaką obnosił się jeden, niezborne ruchy, z jakimi tamta miętosiła rąbek spódnicy.

Zgodnie z jego rachubami co najmniej jedna czwarta zebranych nie pokwapiła się, by ukryć oblicza za czarnymi maskami. Ich ubiory wiele mówiły. Na przykład kobieta przed złoto-purpurowym gobelinem, rozmawiająca cicho z inną osobą - nie sposób było określić czy to mężczyzna, czy kobieta - ubraną w szary płaszcz z kapturem. Najwyraźniej dlatego wybrała to miejsce, gdyż barwy kobierca dodawały urody jej przyodziewkowi. W dwójnasób głupio przyciągała uwagę swą szkarłatną suknią, z głęboko wyciętym stanikiem, odsłaniającym za dużo ciała, i wysokim krajem spódnicy, spod której wyzierały złote trzewiki; widać było, że pochodzi z Illian i że jest kobietą bogatą, być może nawet szlachetnie urodzoną.

Nie opodal mieszkanki Illian stała inna kobieta, samotna i chwalebnie milcząca, z łabędzią szyją i lśniącą kaskadą czarnych włosów spadającą do pasa. Stała, wsparta plecami o kamienną ścianę, bacznie wszystko obserwując. Żadnego zdenerwowania, jedynie spokój i równowaga. Niby godna wszelkich pochwał, a jednak ta miedziana skóra i kremowa szata z wysokim kołnierzem - zakrywająca wszystko prócz dłoni, a przy tym obcisła i z lekka opalizująca, sugerująca, co kryje, niczego przy tym nie ujawniając - zdradzała wyraźnie najlepszą krew z Arad Doman. I o ile człowiek, który kazał nazywać się Bors, nie chybiał całkowicie swymi domysłami, na szerokiej złotej bransolecie, którą nosiła na lewym nadgarstku, widniały symbole jej Rodu, żadna rodowita mieszkanka Doman nie poskromiłaby swej wyniosłej dumy, nosząc herb innego Rodu. Gorsze niż głupota.

Minął go mężczyzna ubrany w błękitny jak niebo, shienarański płaszcz z wysokim kołnierzem, mierząc go od stóp do głów czujnym spojrzeniem zza otworów w masce. Postawa mężczyzny zdradzała żołnierza, wszystko potwierdzał ten wizerunek: układ ramion, wzrok, który nigdy nie zatrzymywał się na długo w jednym miejscu, ręka gotowa pomknąć do miecza, którego nie miał przy sobie. Mieszkaniec Shienaru niewiele zmitrężył czasu, by ocenić człowieka, który kazał nazywać się Bors; przygarbione ramiona i pochylone plecy nie kryły w sobie żadnej groźby.

Człowiek, który kazał nazywać się Bors, parsknął pogardliwie, mieszkaniec Shienaru szedł dalej, zaciskając prawą dłoń i już wypatrując niebezpieczeństwa gdzie indziej. Potrafił uszeregować ich wszystkich wedle pochodzenia i krain. Kupca i wojownika, człowieka z ludu i szlachetnie urodzonego. Mieszkańca Kandoru i Cairhien, Saldaei i Ghealdan. Z wszystkich krajów i prawie wszystkich narodów. Zmarszczył nos, nagle owładnięty obrzydzeniem na widok jakiegoś Druciarza w jaskrawozielonych spodniach i jadowicie żółtym płaszczu.

„Poradzimy sobie bez takich wraz z nastaniem dnia.”

Zamaskowani na ogół nie wyglądali lepiej, mimo wszystkich swoich płaszczy i kirów. Pod rąbkiem czyjejś burej szaty wypatrzył zdobne w srebro wysokie buty lorda z królewskiego rodu Łzy, pod inną błysk złotych ostróg zakończonych Lwimi głowami, nosili takie jedynie najwyżsi rangą oficerowie w służbie Gwardii Królowej Andoru. Niepozorny jegomość - niepozorny mimo wlokącej się za nim po podłodze czarnej szaty i stonowanego szarego płaszcza, spiętego zwykłą srebrną spinką - wyglądał spod cienia swego głębokiego kaptura. Mógł być kimkolwiek, obojętnie skąd... gdyby nie sześcioramienna gwiazda wytatuowana na skórze łączącej kciuk z palcem wskazującym prawej dłoni. Wywodził się zatem z Ludu Morza i starczyło jedno spojrzenie na jego lewą dłoń, by rozpoznać oznakowania klanu i rodu. Człowiekowi, który kazał nazywać się Bors, nawet nie chciało się sprawdzać.

Nagle zwęził oczy utkwione w kobiecie tak otulonej w czerń, że nie było widać nic prócz palców. Na prawej dłoni miała złoty pierścień w kształcie węża pożerającego własny ogon. Aes Sedai albo kobieta wyszkolona w Tar Valon przez Aes Sedai. Nikt inny nie mógł nosić takiego pierścienia. Dla niego to nie miało żadnego znaczenia. Odwrócił wzrok, zanim zdążyła zauważyć, że na nią patrzy, i prawie natychmiast spostrzegł drugą kobietę odzianą od stóp do głów w czerń i noszącą pierścień Wielkiego Węża. Dwie wiedźmy nie zdradziły ani jednym znakiem, że się znają. W Białej Wieży siedziały jak pająki pośrodku sieci, pociągając za sznurki, które zmuszały królów i królowe do tańca, wtrącając się w nie swoje sprawy.

„Oby wszystkie zdechły na wieki!”

Przyłapał się na tym, że zgrzyta zębami. Skoro szeregi miały się przerzedzić - a przed Dniem musiały - niejednego tu żałować przyjdzie jeszcze mniej niż Druciarzy.

Rozległ się głos dzwonu, pojedyncza, drżąca nuta, która dobiegła nie wiadomo skąd, bez ostrzeżenia i niczym nóż ucięła wszystkie rozmowy.

Wysokie drzwi przy przeciwległym końcu sali otwarły się z rozmachem na oścież i do środka weszło dwóch Trolloków. Ich czarne kolczugi, sięgające do kolan, zdobiły kolce. Wszyscy pośpiesznie umykali na bok. Nawet człowiek, który kazał nazywać się Bors.

Przewyższając o głowę, albo nawet o więcej, najwyższego z obecnych mężczyzn, stanowili przyprawiające o mdłości skrzyżowanie człowieka ze zwierzęciem; ich ludzkie twarze były wykrzywione i zniekształcone. Jednemu, w miejscu, w którym powinny znajdować się usta i nos, wyrastał wielki, szpiczasty dziób, głowę zamiast włosów porastały pióra. Drugi miał kopyta, twarz wydętą w kształcie włochatego ryja, za uszami sterczały kozie rogi.

Ignorując ludzi, Trolloki stanęły twarzami w stronę drzwi, po czym skłoniły się, służalcze i uniżone. Pióra na głowie jednego uniosły się, tworząc koguci grzebień.

Do sali wkroczył Myrddraal i wszyscy padli na kolana. Był odziany w czerń, na tle której kolczugi Trolloków i maski ludzi wydawały się jaskrawe, cały jego strój zwisał nieruchomo, bez żadnej zmarszczki, kiedy z gracją jadowitego węża przemierzał salę.

Człowiek, który kazał nazywać się Bors, poczuł, że jego wargi unoszą się, obnażając zęby, częściowo w gniewnym grymasie, a częściowo, co wstyd mu było przyznać nawet przed samym sobą, ze strachu. Myrddraal nie zasłonił twarzy. Blada jak ciasto, ludzka, lecz pozbawiona oczu, przypominała jajo albo zamieszkującą groby larwę.

Ta gładka, biała twarz obróciła się, jakby kolejno lustrowała wszystkie. Widać było, jak pod wpływem bezokiego spojrzenia dreszcz przeszywa zgromadzonych. Wąskie, bezkrwiste wargi wykrzywiło coś na kształt uśmiechu, gdy zamaskowane postaci, jedna za drugą, usiłowały wcisnąć się głębiej w tłum, przygniatając się wzajem, byle tylko uniknąć potwornego spojrzenia. Wzrok Myrddraala sprawił, że utworzyli półokrąg ustawiony naprzeciwko drzwi.

Człowiek, który kazał nazywać się Bors, przełknął z trudem ślinę.

„Nadejdzie dzień, Półczłowieku. Gdy znowu powróci Wielki Władca Ciemności, obierze sobie nowych Władców Strachu i ty będziesz pełzał przed nimi. Będziesz pełzał przed ludźmi. Przede mną! Czemu on nic nie mówi? Przestań się tak we mnie wgapiać i przemów!”

- Nadchodzi wasz władca. - Głos Myrddraala skrzypiał niczym szeleszcząca, wyschła wężowa skóra. - Na brzuchy, robaki! Czołgajcie się, bo inaczej jego jasność oślepi was i spali!

Furia ogarnęła mężczyznę, który kazał nazywać się Bors, pod wpływem tonu jak i słów. Jednakże w tym właśnie momencie powietrze nad głową Półczłowieka zalśniło i wtedy pojął to, co usłyszał.

„To niemożliwe! To niemoż...!”

Trolloki padły już na brzuchy, skręcały się, jakby chcąc wryć pod posadzkę.

Bez czekania na to co zrobią inni, człowiek, który kazał nazywać się Bors, padł na twarz, głuchym sapnięciem przyjmując bolesne uderzenie o kamień. Z ust wytrysnął potok słów, jakby zaklęcie w obronie przed niebezpieczeństwem - to było zaklęcie, tyle że przeciwko temu czego tak się bał, równie skutecznie obroniłaby go cienka trzcina - i wtedy usłyszał sto innych głosów, sto oddechów przepełnionych strachem, te same słowa wymawiane do podłogi.

- Wielki Władca Ciemności jest moim panem i służę mu wiernie, każdym strzępem mojej duszy.

Jakiś głos szepczący gdzieś w zakamarkach jego umysłu zawodził ze strachem.

„Czarny i wszyscy Przeklęci są uwięzieni...”

Dygocząc, zmusił głos do milczenia. Nie słyszał go już od niepamiętnych czasów.

- Pan mój jest Panem śmierci. Nie prosząc o nic, służył mu będę aż do dnia jego nadejścia, a służba ma przepełniona jest ufnością i nadzieją na wieczne życie.

„...Uwięzieni w Shayol Ghul, uwięzieni przez Stwórcę w chwili stworzenia. Nie, teraz służę innemu panu.”

- Wierni z pewnością zostaną wywyższeni na ziemi, wyniesieni ponad niewiernych, wyniesieni ponad trony, a ja jednako służył mu będę kornie aż do Dnia jego Powrotu.

„Dłoń Stwórcy strzeże nas wszystkich, a Światłość przed Cieniem ochrania. Nie, nie! Inny pan.”

- Oby Dzień Powrotu nastał jak najszybciej. Oby jak najszybciej Wielki Władca Ciemności poprowadził nas i na zawsze objął władzę nad światem.

Człowiek, który kazał nazywać się Bors, ciężko dysząc dokończył credo, czując się jakby miał za sobą dziesięciomilowy bieg. Otaczające go chrapliwe oddechy mówiły mu, że nie tylko on znajduje się w takim stanie.

- Powstańcie! Powstańcie wszyscy.

Słodka barwa głosu zaskoczyła go. Z pewnością nie mógłby tego powiedzieć żaden z jego towarzyszy leżących na brzuchach, z twarzami przyciśniętymi do mozaikowej posadzki, jednakże takiego brzmienia głosu nie mógł się spodziewać po... Ostrożnie uniósł głowę na tyle, by móc spojrzeć jednym okiem.

W powietrzu ponad Myrddraalem wisiała sylwetka człowieka, brzeg jego krwistoczerwonej szaty zwieszał się nad głową Myrddraala. Twarz przykrywała maska koloru równie krwistej czerwieni. Czy Wielki Władca Ciemności miałby się im ukazać pod postacią człowieka? I na dodatek zamaskowanego? A jednak Myrddraal, jego strach był niemalże widoczny, trząsł się, prawie kulił, stojąc w cieniu postaci. Człowiek, który kazał nazywać się Bors, uczepił się odpowiedzi, jaką mógł znieść jego umysł. Przypuszczalnie jeden z Przeklętych.

Ta myśl była niewiele mniej bolesna. Oznaczałoby to, że Dzień, gdy Czarny powróci, jest już blisko, skoro jeden z Przeklętych wydostał się na wolność. Przeklęci, trzynastu najpotężniejszych władców Jedynej Mocy, w Wieku, który obfitował w potężnych władców, zamknięci zostali wraz z Czarnym w Shayol Ghul, wygnani ze świata ludzi i zapieczętowani tam przez Smoka oraz Stu Towarzyszy. A kontruderzenie, będące efektem tego wygnania skaziło męską połowę Prawdziwego Źródła i wszyscy męscy Aes Sedai, ci przeklęci władcy Mocy, oszaleli i spowodowali pęknięcie świata, roztrzaskując go jak gliniany dzbanek ciśnięty na skały i kończąc tym samym Wiek Legend, zanim sami pomarli, gnijąc jeszcze za życia. Wedle jego przekonania najbardziej odpowiednia śmierć dla Aes Sedai. Zbyt lekka dla nich. Żałował tylko tego, że kobiety zostały oszczędzone.

Powoli, boleśnie zepchnął trwogę w głąb swego umysłu, zamykając ją i trzymając najściślej jak potrafił, chociaż krzykiem domagała się uwolnienia. To była najlepsza rzecz, jaką mógł zrobić. Żaden z leżących na brzuchu nie wstał jeszcze, nieliczni poważyli się podnieść głowy.

- Powstańcie! - W głosie czerwono zamaskowanej postaci zabrzmiał oschły ton. Wykonała gest oboma dłońmi. - Wstać!

Człowiek, który kazał mówić na siebie Bors, gramolił się niezręcznie, lecz w połowie drogi, klęcząc na kolanach, zawahał się. Dłonie wykonujące gesty były straszliwie poparzone, poprzecinane czarnymi szczelinami, spomiędzy których wyzierało surowe mięso, czerwone jak szaty, w które odziana była postać.

„Czy Czarny pojawiałby się w taki sposób? Lub choćby jeden z Przeklętych?”

Dziury na oczy w krwistoczerwonej masce powoli przesuwały się po nim, wyprostował się więc pośpiesznie. Pomyślał, że niemalże czuje w spojrzeniu tym gorąco otwartego paleniska.

Inni poddali się rozkazowi z nie większym wdziękiem i nie mniejszym strachem. Kiedy wszyscy już stali, postać unosząca się w powietrzu przemówiła:

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin