Milcz nawet po śmierci.pdf

(1106 KB) Pobierz
James Craig
Milcz nawet po śmierci
1
Przekonawszy się, że znów nie zdążył przed zamknięciem do schroniska Parker
House, Walter Poonoosamy, pijaczyna znany powszechnie jako Pies, przeszedł za róg, na
Drury Lane, i ruszył na północ. Zmierzał do labiryntu uliczek wokół British Museum. Obszar
ten przyciągał wielu turystów, którzy stołowali się w licznych restauracjach sprzedających
posiłki typu „jedz, ile chcesz”, więc zwykle jedzenia tam nie brakowało.
Big Ben wybił właśnie pierwszą, gdy Pies skręcił w Great Russell Street. O tej porze
ulica była pusta, co bardzo mu odpowiadało. Spojrzał na czarne worki ze śmieciami,
czekające na bohaterskich śmieciarzy z Camden. Pierwsza śmieciarka przyjeżdżała koło
siódmej rano. Do tej pory większość worków była już rozdarta, a ich zawartość rozwleczona
po całym chodniku. Pies wiedział z doświadczenia, że resztkami mogą się najeść tylko ci,
którzy przychodzą pierwsi. Pomimo przyjemnego stanu upojenia alkoholowego coraz
wyraźniej odczuwał dokuczliwy głód, musiał się więc pospieszyć, by uprzedzić konkurencję,
czyli kloszardów z Tottenham Court Road i Russell Square. Właśnie teraz mógł liczyć na
najcenniejsze łupy w postaci resztek jedzenia, ubrań i innych przydatnych rzeczy, które
wyrzucali okoliczni mieszkańcy.
Rozważywszy różne opcje, Pies podszedł do sterty worków ze śmieciami ułożonych
przy latarni po wschodniej stronie ulicy, przed hinduską restauracją o nazwie Sitaaray. Wyjął
z kieszeni nóż do wykładzin, pochylił się i ostrożnie rozciął najbliższy worek. Po kilku
minutach poszukiwań znalazł całkiem przyzwoite resztki: jagnięce shaami i kurczaka z
masalą oraz parę chlebków naan. Taki posiłek z pewnością przewyższał wszystko, co
dostałby w schronisku, a przy tym doskonale pasował do resztki z dwóch litrów cydru
Diamond White, które zachował na taką właśnie chwilę. Rozejrzał się po ulicy, a gdy był już
pewny, że nikt go nie podgląda, odmówił krótką modlitwę dziękczynną za obfitość dóbr,
jakimi obdarowało go miasto. Potem wycofał się w mrok pobliskiej alejki na tyłach
olbrzymiej kamienicy, by rozpocząć nocną ucztę.
2
Agatha Mills nie mogła zasnąć. Wciąż ubrana, stała przy oknie i patrzyła na
podświetloną fasadę British Museum. Ten widok był największą zaletą jej mieszkania,
szczególnie w nocy: często kontemplowała jońskie kolumny i rzeźby na frontonie nad
głównym wejściem, obrazujące Postęp cywilizacji.
Ładny mi postęp, pomyślała ze smutkiem, kręcąc głową.
To widok sprawił, że zakochała się w tym mieszkaniu, gdy zobaczyli je po raz
pierwszy prawie czterdzieści lat temu. Wierciła Henry’emu dziurę w brzuchu, by natychmiast
je kupił, choć nie było ich na nie stać. Zrobił to, ale potem przez długi czas chodził
naburmuszony, co nawet teraz przywoływało uśmiech na usta Agathy. Jednak w miarę
upływu lat, gdy okazało się, że ich mieszkanie to jedyna rozsądna inwestycja, jaką poczynili
w ciągu całego życia, jej mąż pogodził się z tym zakupem i łaskawie przyznał, że miała rację.
Jednak dla Agathy radość z tego, że mieszka przy Great Russell Street, zawsze
zaprawiona była odrobiną smutku. Od pierwszej wizyty w nim marzyła, że będzie zabierała
swoje dzieci na drugą stronę ulicy, do muzeum. Wyobrażała sobie pikniki na dziedzińcu,
popołudnia spędzone pośród egipskich mumii i rzymskich skarbów. Gdyby wtedy wiedziała,
że nie będzie miała dzieci, byłaby zdruzgotana. Nawet teraz czuła ukłucie żalu i zdawała
sobie sprawę, że to uczucie nigdy nie minie.
Jednak domem Millsów rządził stoicki pragmatyzm: musisz żyć z tym, co cię boli.
Tak też postępowali, a życie toczyło się dalej. Znaleźli sobie inne zajęcia, które wypełniały im
czas i absorbowały emocje. Czasami zastanawiała się, czy Henry jest równie rozczarowany
jak ona - z mężczyznami różnie bywa - ale w sumie nie miało to większego znaczenia. Nie
zamierzali przecież pokazywać sobie nawzajem, które bardziej cierpi.
Uśmiechnęła się na myśl o mężu leżącym teraz w ich małżeńskim łóżku. Był dobrym
człowiekiem, wziął na siebie jej problemy i sam się z nimi zmagał. Po latach zrozumiała, że
jest naprawdę niezwykłym towarzyszem, i że miała szczęście, wiążąc się właśnie z nim.
Dostrzegła jakiś ruch na ulicy. Podeszła do okna i zobaczyła kloszarda, który grzebał
w śmieciach, szukając czegoś do jedzenia albo ubrania. Takie widoki były dla Agathy
codziennością i nie wywoływały właściwie żadnej reakcji prócz odrobiny niezdrowej
przyjemności, jaką jest podglądanie innych. Pracowała przez wiele lat w znacznie
biedniejszych krajach, więc przywykła do ludzkiej nędzy. Poza tym w porównaniu z wieloma
innymi miastami Londyn miał naprawdę sporo do zaoferowania tym, dla których śmietnik był
głównym źródłem zaopatrzenia. Agatha zauważyła jednak, że ma już mniej zrozumienia dla
niedoli innych. Może po prostu się starzeje, a może to miasto tak na nią działa.
Podobnie jak inni mieszkańcy Ridgemount Mansions, była wściekła, gdy rano ulicę
zaścielały śmieci. Nie po to przecież starannie je sortowali i układali w workach, by potem
rozrzucały je bezdomne duchy włóczące się nocą po okolicy. Czasami ktoś dzwonił po
policję, ale nie miało to najmniejszego sensu: jeśli policjanci przyjeżdżali na miejsce - co nie
zdarzało się często - nawet nie kryli braku zainteresowania tak błahą sprawą i wykonywali
tylko podstawowe czynności, które miały na jakiś czas odstraszyć winowajców.
Agatha obserwowała, jak mężczyzna wyjmuje kilka rzeczy z worka wystawionego
przed pobliską restaurację, a potem znika w mroku. Wiatr rozsypał po ulicy kilka pustych
plastikowych pojemników. Poza tym na dole nic się nie działo.
Odsunęła się od okna i usłyszała jakiś hałas w kuchni. Henry najwyraźniej znów nie
mógł zasnąć. Do niedawna nie zdarzało mu się wstawać w nocy, ale ostatnio dochodziło do
tego coraz częściej. Im był starszy, tym bardziej robił się niespokojny.
- Henry? - Wyszła z salonu i spojrzała na korytarz. W kuchni paliło się światło. -
Wszystko w porządku?
Hałas w kuchni ucichł, ale nie doczekała się odpowiedzi. Pomyślała, że mąż z dnia na
dzień coraz gorzej słyszy. Oboje się starzeją. To kolejny problem związany z brakiem dzieci:
kto się nimi zaopiekuje, gdy sami już nie będą dawali sobie rady? Matka Agathy zmarła w
domu opieki, który przypominał raczej zakład dla obłąkanych. Poczucie winy i wstyd
związane z tym, że ją tam zostawiła, bywały dokuczliwe, ale nie mogły się równać z
determinacją, z jaką walczyła o to, by podobny koniec nie spotkał jej ani Henry’ego. Ojciec
zmarł na zawał, kiedy pewnego dnia wyszedł do sklepu po chleb. Wtedy było to dla nich
strasznym szokiem, ale patrząc z perspektywy czasu, Agatha doszła do wniosku, że to
znacznie lepsze wyjście niż dogorywanie w domu wariatów.
- Henry! - powtórzyła ostro, zirytowana tymi ponurymi rozmyślaniami. - Co ty robisz?
Jest już naprawdę późno.
Weszła do kuchni i ściągnęła brwi. Nie było tam nikogo. Kiedy odwracała się z
westchnieniem, by zgasić światło, kątem oka dojrzała jakiś ruch.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin