Akutagawa Ryunosuke - Kappy.docx

(95 KB) Pobierz

Akutagawa Ryūnosuke

 

Kappy

 

Przełożył Mikołaj Melanowicz

 


Wstęp

 

Jest to historia, którą opowiadał wszystkim w pewnym szpitalu dla umysłowo chorych pacjent nr 23. Przekroczył już chyba trzydziestkę, lecz jak na swoje lata wyglądał bardzo młodo. Doświadczenia połowy jego życia... Ech, lepiej zostawmy je w spokoju. Swoją długą historię opowiadał mnie i doktorowi S., dyrektorowi szpitala, obejmując rękami kolana i spoglądając od czasu do czasu w okno. (Za okratowaną szybą, na tle nieba zapowiadającego śnieg, rozpostarł swe gałęzie dąb, zupełnie nagi, bez jednego nawet listka.) Opowiadający gestykulował tylko z rzadka. Jedynie, gdy mówił „przestraszyłem się”, odrzucał nagle głowę do tyłu.

Myślę, że opowieść tę odtworzyłem dosyć wiernie, a jeśli jesteście niezadowoleni, możecie sami odwiedzić go w szpitalu S. dla umysłowo chorych, we wsi... koło Tokio. Pacjent nr 23 powita was głębokim ukłonem i palcem wskaże twarde krzesło, a następnie z ponurym uśmiechem powtórzy cicho swą opowieść.

Gdy zaś dojdzie do końca – jeszcze dziś pamiętam nagłą zmianę wyrazu jego twarzy – zapewne zerwie się błyskawicznie i wymachując pięścią zacznie krzyczeć:

„Wynoście się, łajdaki! Wy głupie, zazdrosne, sprośne, bezwstydne, próżne, okrutne, samolubne zwierzęta! Wynoście się!”


I

 

Było to letnią porą przed trzema laty. Z plecakiem, jak to się zwykle robi, wybrałem się na górę Hotaka1 z miejscowości Kamikóchi słynnej z ciepłych źródeł. Jak wam wiadomo, aby wejść na górę Hotaka, należy iść doliną rzeki Azusa. Ponieważ byłem już kiedyś na tej górze, a nawet i na Yarigatake, wyszedłem tym razem bez przewodnika w zasnutą poranną mgłą dolinę rzeki Azusa. Zamglona dolina rzeki... Długo już zalega tu mgła i nie ma nadziei na przejaśnienie. Przeciwnie, mgła staje się coraz gęstsza. Po godzinnej wędrówce po raz pierwszy pomyślałem o tym, czyby nie zrezygnować i nie wrócić do hoteliku w Kamikóchi. Lecz gdybym nawet wrócił, to i tak nic innego nie miałbym do roboty, jak tylko siedzieć i czekać na rozpogodzenie. A mgła gęstniała z każdą chwilą. „Do diabła! Lepiej już iść pod górę!” – powiedziałem sobie i uważając, by się zbyt nie oddalić od rzeki Azusa, przedzierałem się przez bambusowe zarośla. Nie widziałem nic, tylko mur gęstej mgły przed sobą. Od czasu do czasu dostrzegałem zielone liście na nisko zwisających gałęziach buków czy igły jodeł. To znów znienacka wyciągały przede mną pyski pasące się konie lub krowy. Pojawiały się na krótką chwilę, by znów zniknąć w gęstej mgle. Wkrótce zaczęły boleć mnie nogi, a i głód począł dokuczać, w dodatku przemoczone do suchej nitki ubranie i koce nie posiadały swego normalnego ciężaru. W końcu załamałem się i kierując się odgłosem wody uderzającej o skały zdecydowałem się zejść na brzeg rzeki Azusa.

Usiadłem na skale przy brzegu i od razu zabrałem się do jedzenia. Otworzyłem puszkę z wołowiną, nazbierałem gałęzi i rozpaliłem ogień. Minęło chyba z dziesięć minut. I oto złośliwa mgła dokoła mnie zaczęła szybko się przerzedzać. Gryząc kawałek chleba zerknąłem na zegarek. Było już dwadzieścia po pierwszej. Lecz tym, co znacznie bardziej wprawiło mnie w zdumienie, była jakaś niesamowita twarz odbijająca się w okrągłym szkle mojego zegarka. Przestraszony, obejrzałem się. I wtedy po raz pierwszy w życiu ujrzałem kappę2. Stała – taka, jaką widywałem na obrazkach – na skale poza mną, jedną ręką obejmowała pień brzozy, drugą zaś trzymała nad oczami zasłaniając je od promieni słonecznych. Przyglądała mi się z wielkim zainteresowaniem.

Osłupiały ze zdumienia stałem przez chwilę bez ruchu. Kappa pewnie też się przestraszyła, gdyż nawet nie poruszyła ręką, którą zasłaniała się od słońca. Wreszcie zerwałem się i ruszyłem biegiem w jej kierunku. Równocześnie i kappa poderwała się do biegu. Nie, wydawało mi się tylko, że tak uczyniła. W rzeczywistości zrobiła jedynie jakiś ruch i w tym samym momencie zniknęła. Jeszcze bardziej zdumiony, przeszukiwałem wzrokiem zarośla bambusowe. Znalazłem ją kilka metrów dalej, oglądającą się przez ramię w moją stronę i gotową w każdej chwili do ucieczki. Nie było w tym nic dziwnego. Niespodzianką była teraz za to barwa jej skóry. Kappa stojąca i przyglądająca mi się ze skały była z pewnością szara. Teraz była zielona na całym ciele. Do diabła! Jeszcze raz rzuciłem się w jej stronę. Zaczęła, oczywiście, uciekać. Goniłem ją zapamiętale przez jakieś pół godziny przedzierając się przez zarośla bambusowe, to znów przeskakując ze skały na skałę.

Kappa biegła dobrze, w każdym razie nie gorzej od małpy. W czasie pościgu traciłem ją nawet wielokrotnie z oczu. Lecz gdy dobiegła do miejsca, gdzie olbrzymi kasztan rozpościerał swe grube gałęzie, na szczęście, jakieś pasące się bydlę zagrodziło jej drogę. Był to byk o grubych rogach i nabiegłych krwią oczach. Gdy kappa go ujrzała, skoczyła na łeb na szyję w bardzo wysokie zarośla bambusowe wydając jakiś niesamowity okrzyk. Pobiegłem natychmiast za nią myśląc, że tym razem ją złapię. Lecz był tam – przypuszczam – dół czy coś w tym rodzaju, ledwie bowiem dotknąłem śliskiej skóry kappy końcami palców, runąłem głową naprzód w głęboką ciemność. Nawet w tak krytycznych momentach człowiek myśli o najmniej istotnych sprawach. Ja w tym momencie pomyślałem o Kappa-bashi, moście w pobliżu hoteliku w Kamikóchi, miejscowości znanej z gorących źródeł. A później... nie pamiętam, co się stało później. Ujrzałem coś jakby mignięcie błyskawicy i straciłem przytomność.


II

 

Gdy wreszcie przyszedłem do siebie, poczułem, że leżę na plecach otoczony gromadą kapp. Jedna z nich w okularach na grubym nosie, klęcząc obok mnie, badała stetoskopem moją pierś. Ona to, gdy otwarłem oczy, dała znak, bym zachowywał się spokojnie, a do kappy stojącej za nią powiedziała:

Quax, quax.

Wtedy podeszły dwie kappy z noszami. Położono mnie na noszach i niesiono kilkaset metrów wśród tłumu zgromadzonych kapp. Domy stojące po obu stronach ulicy niczym się nie różniły od budynków na Ginza3. Również i tutaj w cieniu alei bukowej porozpinały swoje markizy rozmaite sklepy, a drogą pomiędzy szpalerem drzew przejeżdżało wiele samochodów. Wreszcie, gdy nosze skręciły w wąski zaułek, wniesiono mnie do jakiegoś domu. Było to mieszkanie – jak się później dowiedziałem – owej kappy, która miała okulary, lekarza o nazwisku Chack4. Chack kazał położyć mnie na łóżku, które było bardzo czyste, i dał mi szklankę jakiegoś przezroczystego lekarstwa. Leżałem na łóżku i pozwalałem robić z sobą, co mu się podobało, gdyż, prawdę mówiąc, potwornie bolały mnie wszystkie stawy i nie mogłem się poruszyć.

Chack przychodził kilka razy dziennie, aby mnie zbadać. Również i Bag – rybak, którego spotkałem na samym początku w owej mgłą zasnutej dolinie – przychodził przynajmniej raz na trzy dni. Kappy znają ludzi daleko lepiej, niż my je znamy ze swej strony. Być może dlatego, że one porywają nas znacznie częściej, niż to się zdarza nam w stosunku do nich, choć nie jestem tak bardzo pewny, czy można tu w ogóle mówić o porywaniu. W każdym bądź razie wielu ludzi przebywało w tym kraju przede mną, a wielu z nich pozostało tam do końca życia. Dlaczego tak się dzieje? Ludzie cieszą się tam szczególnym przywilejem, mogą bowiem żyć nie pracując, z tego prostego powodu, że nie są kappami. Opowiadał mi raz Bag o młodym robotniku drogowym, który przypadkowo znalazł się w kraju kapp. Poślubił on kappę-samiczkę i żył z nią aż do śmierci. Samiczka ta – jak mówił Bag – była nie tylko jedną z najładniejszych kapp w tym kraju, ale była także nieprzeciętnie utalentowana w zwodzeniu swego męża...

Po jakimś tygodniu zdecydowano, zgodnie z tutejszym prawem, że mieszkać będę w sąsiedztwie Chacka jako „przedstawiciel mniejszości narodowej, podlegający specjalnej opiece”. Mieszkanie moje było bardzo eleganckie, choć dosyć małe. Cywilizacja kapp niewiele się różni od cywilizacji ludzkiej, a w każdym razie od japońskiej. Na przykład, w kącie salonu, którego okna wychodziły na ulicę, stało małe pianino, a na ścianach wisiały sztychy oprawne w ramki. Użalać się mógłbym jedynie na to, że nie tylko samo mieszkanie, ale także stoły i krzesła były przeznaczone dla kapp i dlatego były nieco dla mnie za małe – miałem uczucie, jakbym się znalazł w pokoju dla dzieci.

Zwykle gdy zmrok zapadał, w pokoju tym spotykałem się z Chackiem i Bagiem i korzystając z ich pomocy uczyłem się języka kapp. Spotykałem się nie tylko z nimi. Ponieważ byłem mieszkańcem podlegającym specjalnej opiece, wszystkie kappy były ciekawe, jak też wyglądam. Odwiedzał mnie często Gael, dyrektor przedsiębiorstwa zajmującego się produkcją szkła, który posyłał codziennie po Chacka, by ten zmierzył mu ciśnienie krwi. Lecz moim najlepszym przyjacielem przez tych kilka tygodni był rybak Bag.

Było to pewnego ciepłego wieczoru. Siedziałem przy stole, a z drugiej strony naprzeciw mnie siedział ów rybak. Nagle z niewiadomego mi powodu zamilkł i zaczął się wpatrywać we mnie swymi jeszcze większymi niż zazwyczaj oczami. Nie wiedziałem, co to miało znaczyć, więc zapytałem w ich języku:

Quax, Bag, quo quel quan? – co w tłumaczeniu oznacza: „No, Bag, co się stało?”

Bag nie odpowiedział. Nagle powstał i z wysuniętym językiem gotował się do skoku – wyglądał zupełnie jak żaba. Poczułem się jeszcze bardziej nieswojo i przerażony podniosłem się powoli z krzesła, podczas gdy on jednym skokiem znalazł się przy wyjściu. Na szczęście, w tym samym momencie wszedł doktor Chack.

– Ejże, Bag, co ty wyprawiasz?

Chack przypatrywał się groźnie Bagowi poprzez okulary. Wówczas Bag zrobił przestraszoną minę i podnosząc kilkakrotnie ręce do głowy, zaczął się przed nim usprawiedliwiać:

– Naprawdę bardzo przepraszam, ale byłem strasznie ciekawy, jak wygląda przestraszony człowiek, i dlatego nie mogłem się od tego żartu powstrzymać. – Zwracając się zaś do mnie dodał: – Proszę mi wybaczyć.


III

 

Nim zacznę opowiadać dalej, myślę, że powinienem powiedzieć słów kilka o stworzeniach zwanych kappami. Dotychczas nie wszyscy jeszcze mają pewność, czy kappy w ogóle istnieją. Istnieją. Nie może być w tym względzie wątpliwości, gdyż ja sam żyłem wśród nich. A zatem cóż to za stworzenia? Głowa pokryta krótkimi włosami, palce kończyn połączone błoną – kappy wyglądają zresztą prawie tak samo jak na tych obrazkach w Małym traktacie o wodnych tygrysach czy w innych książkach. Przeciętna ich wysokość wynosi około jednego metra, ważą zaś od dwudziestu do trzydziestu funtów – zgodnie z informacją doktora Chacka – choć, jak mówi doktor, istnieją też kappy-olbrzymy o wadze około pięćdziesięciu kilku funtów. Sam czubek głowy mają pokryty warstwą zrogowaciałą, tworzącą owalne wgłębienie podobne do talerza, a ten „talerz” wydaje się twardnieć wraz z wiekiem. Np. „talerz” starego Baga w dotyku różnił się całkowicie od „talerza” młodego Chacka. Lecz rzeczą najważniejszą jest barwa skóry, która w przeciwieństwie do skóry człowieka zmienia się w zależności od otoczenia. Na przykład gdy kappa jest w trawie, cała przybiera barwę zieloną, a gdy znajdzie się na skale, staje się szara jak skała. Nie jest to oczywiście wyłączna cecha kapp. Posiadają tę właściwość również kameleony. Myślę, że jest coś podobnego w budowie skóry jednych i drugich. Gdy odkryłem tę właściwość, przypomniałem sobie pewną informację na temat folkloru: kappy Japonii zachodniej mianowicie są zielone, natomiast wschodniej i północnej – czerwone. Ponadto przypomniałem sobie również, jak to Bag, w czasie gdy za nim goniłem, znikł mi nagle z oczu. Sądzę również, że pod skórą mają kappy grubą warstwę tłuszczu i dlatego, mimo że temperatura tego podziemnego kraju jest dosyć niska (przeciętnie około 10° C), nigdy się nie ubierają. Prawie wszystkie jednak noszą okulary, papierośnice, portfele etc. Ponieważ posiadają, na podobieństwo kangurów, rodzaj torby na brzuchu, noszenie tych przedmiotów nie sprawia im żadnego kłopotu, wkładają je po prostu do tych torebek. Lecz najbardziej śmieszne wydało mi się to, że niczym nie okrywają nawet okolicy bioder. Kiedyś przy okazji zapytałem Baga, skąd się wziął taki obyczaj. Przechylił się do tyłu i śmiał się głośno i długo, po czym powiedział:

– A mnie śmieszy, że ty się w tym miejscu zasłaniasz.


IV

 

Powoli poznawałem codzienny język kapp, ich zachowanie i obyczaje. Najbardziej dziwaczne i zagadkowe było traktowanie spraw uchodzących u ludzi za poważne – na wesoło; natomiast sprawy śmieszne dla nas były dla nich czymś bardzo poważnym. Jakieś absurdalne przyzwyczajenie. Na przykład, ludzie z powagą myślą o „sprawiedliwości” czy „humanizmie”, lecz kappa słysząc te słowa aż się za brzuch chwyta ze śmiechu. Widocznie ich pojęcie śmieszności różni się całkowicie od naszego. Raz zagadnąłem doktora Chacka na temat regulacji urodzeń, gdy nagle roześmiał się całą gębą, tak że o mało okulary nie spadły mu z nosa. Obrażony zapytałem, co w tym widzi śmiesznego. Jego odpowiedź pamiętam niedokładnie. Co do szczegółów, być może, że się mylę. Nie znałem jeszcze wtedy dobrze języka kapp. Lecz było to coś w tym rodzaju:

„Śmieszy mnie to, że rodzice u was dbają tylko o własną wygodę. To przecież jest zbyt egoistyczne!”

Z drugiej strony, z punktu widzenia ludzi, nie ma na świecie nic śmieszniejszego niż poród u kapp. Wkrótce po tej rozmowie poszedłem do mieszkania Baga, by zobaczyć jego żonę w momencie rozwiązania. Na początku wykonują kappy te same przygotowania co i ludzie. Do pomocy sprowadzają lekarza lub położną. Lecz gdy nadejdzie już moment decydujący, ojciec dziecka kierując usta ku narządom rodnym samiczki – tak jakby rozmawiał przez telefon – głośno woła: „Czy chcesz przyjść na ten świat? Przemyśl to dobrze i daj odpowiedź.” Klęcząc Bag powtórzył to kilka razy. Następnie wziął butelkę ze środkiem dezynfekcyjnym, która stała na stole, i wypłukał usta. A dziecko znajdujące się jeszcze w łonie matki z pewnym zażenowaniem odpowiedziało cicho:

„Nie chcę się narodzić. Po pierwsze, nie chcę twej krwi. Sama myśl, że odziedziczyłbym po tobie chorobę umysłową, jest dla mnie straszna. Po drugie, uważam, że życie kapp nie jest szczęśliwe.”

Bag, jakby zawstydzony, podrapał się po głowie, a znajdująca się obok położna włożyła do narządów rodnych samiczki grubą szklaną rurkę i wprowadziła do wnętrza jakiś płyn. Zona odetchnęła głęboko, z ulgą. Jednocześnie jej duży brzuch skurczył się jak balon, z którego wypuszczono wodór.

Jak można sądzić choćby z odpowiedzi płodu, dzieci kapp umieją mówić zaraz po poczęciu. Chack opowiadał mi kiedyś, że znał dziecko, które w dwudziestym szóstym dniu po urodzeniu wygłosiło wykład o istnieniu boga. Lecz niestety, umarło ono w drugim miesiącu życia.

Przy okazji słów kilka o wielkim plakacie, jaki widziałem na rogu ulicy w trzecim miesiącu mego pobytu w tym kraju. W dolnej części tego plakatu było namalowanych z tuzin kapp; jedne z nich dęły w trąby, inne trzymały miecze. Górna część była pokryta spiralnym pismem kapp, które wygląda jak sprężyna od zegarka. Po przetłumaczeniu tych spiralnych znaków sens ich będzie jak niżej. Obawiam się jednak, że i tutaj pomyliłem się również w kilku szczegółach, choć notowałem dokładnie wszystko, co przeczytał student Lap, który towarzyszył mi w spacerze.

 

 

WSTĘPUJCIE DO OCHOTNICZYCH ODDZIAŁÓW WYZNAWCÓW EUGENIKI!

JEŚLI JESTEŚCIE ZDROWI, POŚLUBIAJCIE CHORYCH W CELU LIKWIDACJI ZŁYCH NASTĘPSTW DZIEDZICZNOŚCI

 

 

Oczywiście, powiedziałem wówczas Lapowi, że jest to pomysł absurdalny, niemożliwy do zrealizowania. Na to nie tylko Lap, ale i wszyscy zebrani przed plakatem wybuchnęli głośnym śmiechem.

– Niemożliwy? Wnosząc z tego, co sam mówiłeś, wy przecież w swoim kraju robicie to samo! Wasi synowie z dobrych rodzin sypiają ze swymi służącymi, a córki – z szoferami. Jak to wytłumaczysz? Jasne, że w ten sposób instynktownie pragną uniknąć złych następstw dziedziczności. A przy tym myślę, że naszym ochotnikom przyświeca cel dużo szlachetniejszy niż waszym, u was bowiem ochotnicy zabijają się nawzajem o jakąś jedną czy dwie linie kolejowe, sam mi przecież o tym mówiłeś.

Tłusty brzuch Łapa marszczył się od hamowanego śmiechu, chociaż mówił z całą powagą w twarzy. Nie mogłem jednak przyłączyć się do jego wesołości, bo musiałem z całym pośpiechem zająć się schwytaniem jednej z kapp, która korzystając z mojej nieuwagi, ukradła mi wieczne pióro. Lecz schwycić kappę pokrytą gładką skórą nie jest łatwo. I ta również wyśliznęła się z moich rąk i uciekała tak szybko, jak to tylko było dla niej możliwe, pochylając do przodu swe chude jak u moskita ciało, tak że zdawało się, że lada chwila upadnie.


V

 

Lapowi zawdzięczam nie mniej niż Bagowi. Szczególnie cenną z jego strony usługą było przedstawienie mnie kappie o nazwisku Tock. Był to poeta. Tutaj poeci noszą także długie włosy, nie różniąc się w tym względzie wcale od poetów-ludzi. Odwiedzałem go czasami dla zabicia nudy. Tock z papierosem w ustach, piszący wiersze w swym małym pokoiku ozdobionym wysokogórskimi roślinami w doniczkach, wydawał się prowadzić życie swobodne i beztroskie. W kącie jego pokoju jakaś kappa-samiczka robiła na drutach czy coś w tym rodzaju. Tock był zwolennikiem wolnej miłości, i żony – w przyjętym tego słowa znaczeniu – nie posiadał. Zawsze witał mnie z uśmiechem, lecz oglądanie uśmiechu kappy nie jest zbyt wielką przyjemnością; przynajmniej ja na początku czułem się na ten widok bardzo nieswojo.

– Cieszę się, żeś przyszedł, siadaj tu, na krześle.

Tock opowiadał mi często o życiu kapp i o ich sztuce. M. in. uważał, że nie ma nic głupszego nad życie przeciętnej kappy. Rodzice i dzieci, mężowie i żony, bracia i siostry – wszyscy znajdują jedyną przyjemność w zadręczaniu się nawzajem. System rodzinny – jak twierdził – jest największym ze wszystkich absurdów. Pewnego razu Tock wskazał na okna i wycharczał:

– Spójrz, co za głupota! – Za oknem, ledwie dysząc, szedł ulicą młody kappa-samiec niosąc uwieszonych u szyi siedem czy osiem kappiątek obojga płci i dwie kappy wyglądające na rodziców. Poruszył mnie ten widok młodego kappy pełnego poświęcenia; pochwaliłem go za ofiarność i energię.

– Hm, ty także masz wszelkie dane, by zostać obywatelem tego kraju. A propos – jesteś socjalistą, prawda?

Oczywiście, odpowiedziałem „qua” (co oznacza w ich języku „tak”).

– Sądzę więc, że nie wahałbyś się poświęcić geniusza dla stu zwykłych szarych ludzi?

– A czymże ty jesteś? Słyszałem, że anarchistą...

– Ja? Ja jestem nadczłowiekiem (brzmiało to oczywiście „nadkappą”) – odparł dumnie Tock.

Posiadał on swój indywidualny pogląd na sztukę. Utrzymywał, że sztuka nie powinna posiadać żadnego nadrzędnego kierownictwa – istnieje sztuka dla sztuki i dlatego ci, którzy są artystami, powinni być nadkappami, powinni znajdować się ponad wszelkim dobrem i złem. Był to zapewne pogląd wyznawany nie tylko przez Tocka. Wszyscy jego przyjaciele-poeci wydawali się ten pogląd podzielać. Tock zabierał mnie często do Klubu Nadkapp. Zbierali się tam poeci, pisarze, dramaturdzy, krytycy, malarze, muzycy, rzeźbiarze, amatorzy sztuki i tym podobni. Wszyscy byli nadkappami. Z ożywieniem dyskutowali w pokoju jasno oświetlonym lampami elektrycznymi. Czasem z dumą pokazywali, jak mogą zachowywać się nadkappy. Na przykład, widziałem, jak pewien rzeźbiarz-homoseksualista pośród wielkich paproci w donicach ściskał namiętnie w ramionach młodego kappę. Innym razem jakaś pisarka stojąc na stole pokazywała nam, że potrafi wypić sześćdziesiąt butelek absyntu, lecz, niestety, wraz z sześćdziesiątą butelką stoczyła się ze stołu i od razu wyzionęła ducha.

 

 

Pewnego księżycowego wieczoru wracałem razem z poetą Tockiem z Klubu Nadkapp. Tock w niezwykle złym nastroju szedł pogrążony w milczeniu. Przechodziliśmy właśnie obok jasno oświetlonego okna. W głębi, przy stole nakrytym do kolacji, siedziały dwie kappy o wyglądzie rodziców, a obok troje dzieci. Tock westchnął ciężko i powiedział:

– Myślę, że jestem nadkappą w swoich stosunkach z samiczkami, ale widząc taką scenę z życia rodzinnego nie mogę powstrzymać się od zazdrości.

– Czy nie sądzisz, że przeczysz sam sobie?

Lecz Tock z założonymi rękami stał cicho w świetle księżyca wpatrując się w to małe okienko – w pięć spokojnych kapp i ich nakryty stół. Po chwili odpowiedział:

– W każdym bądź razie ich jajecznica jest zdrowsza niż moja wolna miłość.


VI

 

W gruncie rzeczy miłość seksualna u kapp różni się od ludzkiej...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin