Bolesław Prus - Przemiany.pdf

(977 KB) Pobierz
Przemiany - całość
Bolesław Prus
Gebethner i Wolff, Warszawa, 1935
Pobrano z Wikiźródeł dnia 14.08.2016
PRZEMIANY
I.
 Rzecz
dzieje się w miesiącu lipcu, roku 1880-go, na wsi.
Przede dworem folwarku Kamień stoi powozik i bryczka; w
powoziku siedzi rządca tej majętności, pan Wodnicki, wraz z
małżonką, oboje w płóciennych kitlach; na bryczce kręci się
ich dziesięcioletnia córeczka, Jadzia, którą panna Wanda,
nauczycielka, stara się uspokoić. Około powozika wyskakuje
dwu chłopaków: jedynastoletni Staś, który ogląda i poprawia
uprząż na koniach, i trzynastoletni Kazio z małą fuzyjką w
rękach.
 —
Siadajcież nareszcie! — woła ojciec.
 —
Kaziu, proszę cię, zostaw fuzję! — błaga matka.
 —
Ale ja będę powoził! — odpowiada Staś.
 —
A jak nas w drodze napadną? — zwraca się do matki
Kazio.
 —
Siadać! — krzyknął już zirytowany ojciec. — Ty
zostawisz fuzyjkę, a ty nie będziesz powoził.
 Chłopcy
zmiarkowali, że opór do niczego nie doprowadzi;
więc chmurny Kazio postawił fuzyjkę na ganku, a Staś, wciąż
oglądając się na konie, powoli usiadł na przedniej ławeczce
powozu.
 —
Więc nie dasz się namówić, Józiu? — zapytała pani
Wodnicka młodzieńca, stojącego na ganku. — Wolisz zostać
sam, aniżeli poznać miłe sąsiedztwo?
 —
Jeżeli wujostwo pozwolą, zostanę — odpowiedział młody
chłopak z ukłonem.
 —
U nas, na bryczce, jest dosyć miejsca! — odezwała się
Jadziulka.
 —
Nie krępujcie go! Niech robi, jak mu wygodniej! —
odezwał się pan Wodnicki. — Bądź zdrów, Józiu!...
 —
A jak pójdziesz na spacer, nie zabłądź!... — upomniała
pani.
 —
Nie zabłądzę. Szczęśliwej drogi! — odpowiedział,
śmiejąc się, młody człowiek.
 —
Ruszaj! — zawołał pan Wodnicki.
 Pierwszy
furman trącił konie lejcami, drugi machnął batem i
oba ekwipaże potoczyły się.
 —
Dowidzenia! dowidzenia! — wołali chłopcy, wywijając
uczniowskiemi czapkami.
 —
Niegrzeczny Józio... nie będziemy kochać Józia! —
dodała Jadziulka z bryczki.
 Panna
Wanda kiwnęła głową, owijając się szalem.
 Po
chwili powozik i bryczka, minąwszy bramę, zniknęły za
drzewami. Dwa psy, jeden biały szpic, drugi bury kundel,
pobiegły, szczekając, za końmi; niebawem wróciły. Kundel
usiadł przy bramie i flegmatycznie drapał się z miną,
wyrażającą nieufność, ażeby się to na co zdało; zaś biały szpic
przybiegł do młodego człowieka i machając ogonem, patrzył
mu prosto w oczy.
 Młodzieniec
miał dziewiętnaście lat, nazywał się Józef
Trawiński i świeżo ukończył ósmą klasę gimnazjum, ażeby po
wakacjach wstąpić na uniwersytet. Ubrany był w granatową
kurtkę austrjacką i czarny, miękki kapelusz. Gdy kłaniał się
odjeżdżającym krewnym, można było widzieć, że ma wysokie
czoło, wyraźne oczy szare, prosty nos i wydatną brodę. Był
średniego wzrostu, dobrze zbudowany, ale mizerny, skutkiem
przebytych egzaminów na patent.
 Trawiński
zaniósł fuzję do przedpokoju i zawiesił ją na
kołku; potem wziął laskę, pogłaskał psa łaszącego się i zwolna
wyszedł na dziedziniec. Jeszcze onegdaj był w Warszawie u
matki, a gdy znalazł się tu wczoraj, w obcem miejscu i wśród
ludzi prawie nieznanych, poczuł coś, jakby ziemia usunęła mu
się z pod nóg. W tej chwili doznał podobnego uczucia, z
którem jeszcze połączyła się straszna tęsknota za matką,
jakgdyby go od niej dzieliła nieprzebyta otchłań, nie zaś
kilkanaście godzin jazdy. Przypomniawszy zaś sobie, że
niekiedy tej matce odpowiadał z roztargnieniem, a nawet z
niecierpliwością, schwycił się za głowę i szepnął:
 —
Co ja robiłem?... co ja robiłem nieszczęśliwy?... Czy ty
mi będziesz mogła przebaczyć?
 Przebaczyć?...
Alboż ona kiedy okazała mu choćby cień
niezadowolenia? Lecz właśnie to było najboleśniejsze!
 Otrząsnął
się i ażeby wyjść z atmosfery gorzkich marzeń,
popieścił szpica i zaczął patrzeć dokoła siebie. Matka zawsze
zalecała mu niepoddawanie się smutnym myślom. „Miej myśl
pogodną!“ — mawiała. Dziedziniec był otoczony starym
płotkiem i krzakami bzu, który już przekwitnął. Na środku
trawnika rosnął także klomb bzu, a na obwodzie — krzaki róż,
jałowcu i innych krzewów.
 —
Jakie tu wszystko stare! — szepnął. I ażeby nie
wybuchnąć płaczem, uporczywie wpatrywał się w dom, jakby
miał zamiar bardzo dokładnie opisać go w najpierwszym liście
do matki.
 „Ten
domek jest ładny — myślał. — Zdaje się, że bardzo
stary, ale ładny. Dlaczego ładny? Czy, że ganek jest porośnięty
dzikiem winem?... Albo, że dach jest mansardowy czyli
dwupiętrowy z dachówek?... Zabawna rzecz, ale ten dom
przypomina motyla z rozpostartemi skrzydłami!... Neruś, nie
skacz, nie walaj mnie. Zaraz pójdziemy... Uważa mamusia?
Prawem i lewem skrzydłem motyla są ściany; każda ma po dwa
okna z okienicami i to stanowi parter. Nad parterem wznoszą
się mansardy, w których znowu z każdej strony znajduje się po
jednem oknie; jeszcze wyżej dach. W prawem oknie ja sam
mieszkam i nie będę cię, mamo, widział ze dwa miesiące. A
teraz ów motyl — niech mamusia uważa... Motyla tworzy
budynek środkowy, nieco wysunięty naprzód. Na dole jest
ganek zarosły winem, niby brzuszek robaka; wyżej — pierwsze
pięterko, mające trzy okna, i to jest gorsetem owadu; zaś tam,
gdzie powinna być głowa, wznosi się trójkątny fronton,
otoczony linją falistą. Nareszcie z poza frontonu wyglądają
dwa kominy, niby dwa rożki czy macki u motyla... Ach, jak
ciężko myśleć o tych głupstwach!
 „Ściany
domku są szare ze starości, w niektórych miejscach
poplamione wilgocią; dach powinien być czerwony, a jest także
szarawy z plamami zielonemi. Z kominów opada tynk;
okienice wydają się tak zmurszałe, że dziecko mogłoby je
poodrywać. Ale tu nikt nie będzie ich odrywał, a zamykają się
tylko przed światłem porannem. W pokoju wuja, który musi
Zgłoś jeśli naruszono regulamin