Filipowicz Kornel - ROZSTANIE I SPOTKANIE - OPOWIADANIA OSTATNIE.rtf

(939 KB) Pobierz

Kornel

Filipowicz

ROZSTANIE I SPOTKANIE

Opowiadania

ostatnie

 

Wojna musiała się skończyć najpóźniej kwadrans po szós­ tej, bo o szóstej przychodziła po Leszka jego siostra, Hanka, i mówiła: — Leszku, wstydź się, miałeś być w domu o              piątej. Ale jeśli wojna miała się skończyć o szóstej piętnaście, to przygotowania do niej musiały się rozpocząć znacznie wcześniej, bo wojna między państwami może wybuchnąć dopiero po pewnym czasie. Państwa muszą najpierw powstać, a potem się rozwinąć. Trzeba zbudować miasta, drogi, linie kolejowe i porty. Między państwami muszą zostać wytyczone granice, potem trzeba nawiązać stosunki dyplomatyczne, handlowe i kuturalne, bo inaczej wojna nie miałaby sensu. Wojna jest przecież po to, aby zrywać, niszczyć i burzyć. Ale aby coś mogło być zburzone, to najpierw musi zostać zbudowane. To jasne.

O              godzinie drugiej po południu Leszek był już po obiedzie, bo w domu u nich jadało się trochę wcześniej niż u nas. O drugiej więc, kiedy ja wypijałem na stojąco wodę z kompotu, Leszek już czekał na mnie. Dziękował za kompot, siedział na krześle wyprostowany, wyraz twarzy miał poważny i skupiony, obserwował przy tym i na­ słuchiwał, co się u nas w domu dzieje. Czy przypadkiem nie zanosi się na coś, co mogłoby wojnie przeszkodzić? Czyli, jak to pisano w gazetach — zapobiec wojnie? Ale na szczęście nic takiego w domu się nie działo. Nie musiałem iść do przymiarki ubrania, nikt do nas dzisiaj nie przyjeż-

dżal, nie zanosiło się na to, aby w jadalni miało się coś odbywać, na przykład rozciąganie prześcieradeł. Z kuchni słychać było brzęk zmywanych talerzy i beznamiętną roz­ mowę, która wróżyła popołudnie w domu spokojne. W ko­ rytarzu trzasnęły drzwi, ktoś powoli schodził po schodach. Głosy dolatujące w tej chwili z głębi naszego mieszkania, a nawet z podwórza i z ulicy, należały do całkiem innego świata. Mógł sobie tam gdzieś istnieć, tak jak istnieje gdzieś wszechświat, ale nic a nic nas nie obchodził. Byle nam nie przeszkadzał.

Wielki dywan leżący na podłodze pośrodku pokoju i drugi, znacznie mniejszy, oddzielony od niego, leżący bliżej okna, były podstawą terytorialną naszych państw. Nie sądzę, aby istniało na świecie coś, co by się do tego celu bardziej nadawało. Dla nas, którzy znaliśmy się na tym, odpowiednie sfałdowanie dywanu i uformowanie z niego gór, wąwozów i dolin trwało parę minut. Prowizo­ ryczne wytyczanie granic (nieskomplikowane, gdyż biegły przeważnie grzbietami górskimi) i podzielenie wyspy na dwie równe części, zajęło nam też niewiele czasu. Z wielkim pośpiechem, ale doskonale organizując sobie pracę, przy­ stąpiliśmy do urządzania naszych krajów. Budowaliśmy miasta, rozpoczynając od stolicy, gdzie najokazalszym gmachem była siedziba rządu, w której mieszkał także prezydent, gdyż nasze państwa były republikami. Potem wznosiliśmy kościoły, koszary i więzienia i budowaliśmy drogi, linie kolejowe, porty i lotniska. Stawialiśmy, tam gdzie to było potrzebne, mosty i drążyliśmy tunele. Mimo że nam się śpieszyło, budowaliśmy wszystko solidnie, a nie­ które budynki ozdabialiśmy nawet figurkami z plasteliny. Zakładaliśmy parki, sadziliśmy drzewa. Stosunki między naszymi państwami były jednak ciągle napięte, na grani­ cach wciąż stały wojska. Byłem zdaje się pierwszym, który wyraził opinię, że najwyższy już czas, aby nawiązać sto­ sunki dyplomatyczne między naszymi państwami. Gdybym nie ja wystąpił z tą inicjatywą, na pewno zrobiłby to Leszek. Propozycja moja została przyjęta i wkrótce odbyła

się konferencja pokojowa na wyspie, dokąd nasze delegacje udały się statkami eskortowanymi przez okręty wojenne. Statki płynęły w gali flagowej, a my czuliśmy, że zbliża się bardzo ważna w historii naszych państw chwila. Przecież nie tak dawno naszych państw nie było. Leżały tylko na podłodze dywany, trochę na brzegach postrzępione i pra­ cowicie przez Wikcię pocerowane, a klocki, żołnierze i ar­ maty spoczywały w pudle pod łóżkiem. Teraz mieliśmy państwa i za chwilę mieliśmy uroczyście potwierdzić ich istnienie. Było to bardzo wzruszające.

W czasie obrad zjadaliśmy po dwa kruche ciastka, jeszcze ciepłe, które moja babka zwykle o tej porze przy­ nosiła i stawiała na stole na talerzyku do dyspozycji uczestników konferencji. Zjadamy je, ale nie dziękujemy. Traktujemy te ciastka jako pokarm, który się nam należy w chwili, kiedy mamy ważniejsze sprawy na głowie. Roko­ wania toczą się na ogół pomyślnie, choć nie są łatwe. Czasem ktoś z nas prosi o krótką przerwę i wybiega, aby zrobić siusiu. Ustalenie granic połączone jest z ustęp­ stwami, bo obie strony, aby coś zyskać, muszą się czegoś wyrzec, to zrozumiałe. Obaj z Leszkiem wiemy, że czas nagli, bo właśnie zegar w kuchni wybił pół do trzeciej, ale zdajemy sobie także sprawę, że jeśli wojna ma wybuch­ nąć, to przedtem musi być pokój i wszystko musi być jak należy uporządkowane. Przeprowadzamy więc poprawki graniczne spierając się czasem o szczegóły, które omal nie doprowadzają do zerwania konferencji. Ale w końcu na­ wiązujemy szczęśliwie stosunki dyplomatyczne i wkrótce następuje wymiana ambasadorów i uroczyste składanie listów uwierzytelniających. Chwila jest doprawdy podnios­ ła. Wygłaszamy jakieś mowy, kompanie honorowe prezen­ tują broń. Orkiestry grają hymny, pochylają się sztandary. (Mamy własne hymny, których melodia jest dosyć niewy­ raźna, dominującą za to rolę odgrywają trąbki i bębny, tra ta ta ta, bum bum bum). Po nawiązaniu normalnych stosunków dyplomatycznych wycofujemy nasze wojska do koszar, na granicy zostają tylko straże. Ruszają pierwsze

pociągi z towarami, przejeżdżają bez przeszkód udekoro­ wane flagami przez graniczne mosty. Kontrole i rewizje stają się czystą formalnością. Prowadzimy ożywioną wy­ mianę towarową, targujemy się, nasi przedstawiciele hand­ lowi mają pełne ręce roboty. Aby jeszcze bardziej zacieśnić przyjazne więzy i upiększyć nasze życie państwowe, urzą­ dzamy co pewien czas wizyty naszych mężów stanu. Więc znów hymny państwowe i kompanie honorowe. Goście przejeżdżają wzdłuż szpaleru wojskowego i udają się na rozmowy, które toczą się w atmosferze bardzo serdecznej i mają przebieg bardzo pomyślny. (Zjadamy po jednym ciastku). Nic na razie nie mąci naszych przyjaznych stosun­ ków. W czasie wizyt naszych prezydentów, ministrów i ge­ nerałów dbamy bardzo o ich bezpieczeństwo, pamiętamy bowiem, że wojna światowa rozpoczęła się od zabójstwa austriackiego następcy tronu. Choć mniej lub więcej skry­ cie dążymy do wojny, gdyż wojna jest naszym celem, nie życzymy sobie wojny przedwczesnej. Pozwalamy naszym mężom stanu rozprawiać o pokoju, a sami pilnie się zbroimy. Produkujemy coraz więcej armat, okrętów, samo­ lotów, doskonalimy naszą broń. W czasie wizyt, kiedy jest mowa o przyjaźni i wiecznym pokoju, podpatrujemy na­ wzajem swoje urządzenia wojskowe. Udając, że jesteśmy zajęci czym innym, kryjemy się za rogiem kredensu albo za wielką donicą z palmą i śledzimy stamtąd ruchy naszych wojsk, siedziby dowództw, budowę nowych lotnisk i for­ tyfikacji. Tak więc, prowadząc oficjalne i, jak już mówiłem, zawsze przyjazne rozmowy (odpowiadając przy tym na jakieś bezsensowne pytania babki albo matki, które prze­ chodzą od czasu do czasu przez jadalnię), nie zanied­ bujemy równocześnie niczego, co może wzmocnić potęgę militarną naszych państw.

Czasem zdarzało się coś głupiego i zupełnie nieprzewi­ dzianego: do jadalni wpadał na przykład nasz wielki szary kot, który nie mając zrozumienia dla naszych spraw, usiłował wleźć pod dywan powodując coś w rodzaju trzę­ sienia ziemi. Musiałem kota łapać i wynosić na korytarz.

(Z naszym psem nie mieliśmy takich kłopotów, był po­ słuszny, wystarczyło powiedzieć: wynocha do kuchni - i już go nie było). Więc po wizycie kota musieliśmy ogłaszać stan klęski żywiołowej i z gorliwym pośpiechem, prze­ ścigając się we wzajemnej pomocy, odbudowywaliśmy zbu­ rzone domy i mosty i naprawialiśmy uszkodzone linie kolejowe. Z kuchni rozlegało się jedno krótkie uderzenie, co oznaczało, że jest kwadrans po trzeciej, i po chwili wkraczał mój ojciec. Leszek podnosił się z ziemi i mówił „dzień dobry”, potem zaraz siadał znów na ziemi, a ja krzyczałem rozpaczliwie „uwaga!”, gdyż noga mojego ojca znalazła się właśnie w niebezpiecznej bliskości mojego sztabu generalnego.

I Co, znowu będzie wojna? - mówił mój ojciec, a w jego głosie wyczuć można było brak entuzjazmu dla wydarzeń, które miały się tu wkrótce rozegrać.

-              Na razie jest pokój, bawimy się w państwa - mówiłem.

-              Ale wojna jest niewykluczona, dlatego śpieszymy się, bo o szóstej przychodzi moja Nemezis - powiedział kiedyś Leszek.

Ojciec mój zatrzymał się i bardzo uważnie przyjrzał się Leszkowi, jakby się przestraszył, że Leszek nagle zwariował.

-              Nemezis dziejowa, tak mówimy o siostrze Leszka, od czasu jak profesor Grudniewicz... - pośpieszyłem uspokoić ojca.

-              Pfff - powiedział mój ojciec lub może zaśmiał się i zrobił wielki krok ponad moim sztabem generalnym.

-              Grzecznie się bawią. Może zjesz obiad w małym pokoju? - proponowała moja babka.

-              Nie lubię jeść w małym pokoju, zjem w kuchni - od­ powiadał mój ojciec ku niezadowoleniu babki, która lubiła ceremonialność obiadową nawet w dni powszednie.

Mieliśmy około dwóch godzin spokoju, bo po obiedzie ojciec ucinał sobie drzemkę, a potem szedł z psem na spacer. Ale zjawienie się mojego ojca było jednak potwier­ dzeniem faktu, że czas mija nieubłaganie. Dwie godziny to niby dużo, ale równocześnie mało, bo coraz mniej. Poza

tym mieliśmy jeszcze nasz czas wewnętrzny, którego ist­ nienie i działanie czuliśmy bardzo wyraźnie, niezależnie od tego, który odmierzał zegar kuchenny. Nasz zegar wewnę­ trzny szedł prędzej od zegara kuchennego i kazał nam przyśpieszać nasze działania, jeśli spełnić się miało to, co było naszym dążeniem i celem. Niedługo więc po przyjściu ojca któryś z nas, obojętne kto, ja albo Leszek, uruchamiał samolot zwiadowczy i bzzz żżżż źźźź leciał wzdłuż granicy, starając się, przynajmniej na razie, nie naruszać obszaru powietrznego sąsiada.

-              Jak twój samolot naruszy granicę - będę strzelał!

-              Moje samoloty zwiadowcze osiągają szybkość dwu­ stu pięćdziesięciu kilometrów na godzinę i wysokość dwa tysiące czterysta metrów.

-              A moje ulepszone działa przeciwlotnicze biją celnie na odległość trzy tysiące metrów!

-              Bźźź żżżż zzzz...

-              Uwaga, było naruszenie granicy!

-              Nie, jeszcze nie było.

Zawracałem, lądowałem na lotnisku i szeptem przekazy­ wałem mojemu sztabowi generalnemu informacje dotyczą­ ce składów amunicji, które Leszek wybudował w wąskich, głębokich jarach górskich. Zmartwiło mnie to bardzo, bo nie miałem broni o stromym torze lotu pocisków. Musia­ łem się więc pilnie zająć produkcją haubic, moździerzy i ciężkich granatników. Loty samolotów zwiadowczych powtarzały się teraz częściej z obu stron i choć mogły już być zapowiedzią wojny, nie doprowadzały jednak do ot­ wartego konfliktu, gdyż unikaliśmy wyraźnego naruszenia granic. Jeszcze przez długi czas nasze stosunki handlowe miały być zupełnie normalne, jeszcze długo nasze pociągi ciężko sapiąc fufufu wiozły w tę i tamtą stronę żywność i materiały budowlane, ale — żeby użyć słów z wczorajszej gazety - w atmosferze wyczuwało się już złowróżbne na­ pięcie, a horyzont polityczny się zaciemniał. Ludzkość z niepokojem oczekiwała na rozwój wypadków zadając sobie pytanie: czyżby po siedmiu latach spokoju znów

groziła jej wojenna zawierucha? W ogóle, dzięki pilnej lekturze codziennej prasy, obaj z Leszkiem posiadaliśmy dużą wiedzę o tym, co się w Europie i na świecie działo. Byliśmy doskonale poinformowani o wszystkich wystąpie­ niach ministrów spraw zagranicznych w Lidze Narodów,

o              konferencjach, w których uczestniczyli, traktatach, które podpisywali, znaliśmy także wyniki wyborów, wiedzieliśmy

o              upadkach gabinetów i zmianach rządów, ale prawdę mówiąc przejmowaliśmy się tylko tym, co mogło znaleźć zastosowanie do naszych spraw. Na przykład traktat w Locarno, zawarty parę dni temu (mimo że słyszałem wczoraj, jak ojciec mój i pan Szejwel, przerwawszy grę w szachy, długo na temat tego Locarno debatowali), nie ziębił nas ani nie grzał, gdyż wydawał się nam absolutnie nieprzydatny w stosunkach między naszymi państwami. Bardziej in­ teresowały nas wydarzenia gwałtowne, rewolucje albo za­ machy stanu, ciągle się takie rzeczy na świecie działy, ale przeważnie daleko od nas. Co nas mogły obchodzić na przykład powstanie Druzów w Syrii albo wojna domowa w Chinach? Co się zaś tyczy polityki wewnętrznej, spraw gospodarczych i ustrojowych, to nie zaprzątaliśmy sobie nimi głowy. Mieliśmy sporo żołnierzy ołowianych, ale nie mieliśmy ani chłopów ołowianych, ani ołowianych robot­ ników. Nie było więc mowy o strajkach czy rewolucjach^ które tyle kłopotów przysparzały rządom innych państw.

Więc prowadziliśmy dalej handel wymienny (sprzedawa­ liśmy ziarnka ryżu za ziarnka kukurydzy, orzechy laskowe za fasolę jasiek, landrynki za miętówki), ale trzeba powie­ dzieć, że stosunki między nami nacechowane były wzras­ tającą z każdą chwilą nieufnością i podejrzliwością, zupeł­ nie zresztą uzasadnioną, gdyż nasze zbrojenia osiągały coraz większe rozmiary, a towarzyszyły im wciąż nowe wynalazki i udoskonalenia. Informacje, jakie mieliśmy

o              naszych zbrojeniach, pochodziły od naszych attachés wojskowych, z relacji lotników, a także z podsłuchu na­ szych monologów, które zresztą prowadzone były po to tylko, aby były podsłuchiwane. Ale najcenniejsze jest prze-

cięż to, czego się nie da zobaczyć ani podsłuchać: to, co myślimy i co w ukryciu robimy albo zrobić zamierzamy. Aby jak najwięcej dowiedzieć się o naszych ukrytych pla­ nach, musieliśmy zorganizować służbę wywiadowczą. Nasi szpiedzy, przebrani za kolejarzy, turystów, dyplomatów, a nawet księży, wciskali się wszędzie: do sztabów i gabine­ tów ministerialnych, włazili nawet pod łóżka prezydentów. Czego się nie robi, aby poznać zamiary wroga!

Zegar kuchenny wybił pół do piątej, a potem piątą. Czas naglił, czuliśmy nieuchronne zbliżanie się wydarzeń, któ­ rych uniknąć się nie dało. Wiedzieliśmy, że niedługo po piątej musi się coś stać - i rzeczywiście stało się. Mogłem rozpocząć ja, ale Leszek mnie uprzedził; usłyszałem jego ściszony glos: - „Prasa dzisiejsza doniosła o aresztowaniu ambasadora pewnego obcego mocarstwa pod zarzutem szpiegostwa. Wkrótce odbędzie się rozprawa przed trybu­ nałem wojskowym”. Wiedziałem bardzo dobrze, że am­ basadorowie nie mogą być aresztowani, ale co najwyżej uznani jako persona non grata i grzecznie wypraszani (Leszek o tym także doskonale wiedział), bo chroni ich tak zwany immunitet, dyplomatyczny - ale nie protestowałem. Sprawa była zbyt poważna, chodziło przecież o wojnę, która ukoronować miała nasze dzieło. Gdyby aresztowany został jakiś turysta, marynarz albo nawet niższy urzędnik ambasady, sprawa mogła się rozejść, jak to się mówi, po kościach, pokój można było jeszcze „ocalić”. Wstrzyma­ łem oddech i nasłuchiwałem. Rozprawa była tajna, do moich uszu dochodziły tylko jakieś niezrozumiałe szepty; trwała zresztą bardzo krótko. Usłyszałem wyrok: kara śmierci. Brrr rrrr trzas trzas, mój ambasador został prze­ wieziony samochodem do więzienia i zamknięty w celi śmierci. Odchrząknąłem, bo mi zaschło w gardle, i nie kwestionując wyroku oznajmiłem:

              Mój ambasador odwoła się do łaski prezydenta.

              Ma prawo - odpowiedział Leszek.

Zapanowała denerwująca cisza, chwila oczekiwania przedłużała się. Wydałem rozkaz, aby trzy dywizje przesu­

nęły się w stronę granicy, a równocześnie dwom innym dywizjom wydałem rozkaz specjalny, ale szeptem, tak aby Leszek nie mógł usłyszeć. Zarządziłem ostre pogotowie w lotnictwie i marynarce, i zapowiedziałem mobilizację powszechną. To wszystko, co mogłem na razie zrobić. Ciągle jeszcze nie było odpowiedzi na prośbę o ułaskawie­ nie. Napięcie wzrastało. Wszystko zależało teraz od prezy­ denta. W kuchni zegar skrzypnął, a potem uderzył raz, było kwadrans po piątej, i znów nastała cisza. Jeśli wojna miała dzisiaj wybuchnąć, to był już ostatni czas. Ćwierkot wróbli za oknem ranił moje serce, inaczej tego nie umiem powiedzieć. Usłyszałem nareszcie gruby, urzędowo brzmią­ cy głos Leszka:

-              Prezydent nie skorzystał z prawa łaski. Egzekucja będzie wykonana - i prawie natychmiast zobaczyłem, jak Leszek wyciąga mojego ambasadora z celi śmierci i stawia pod murem. Mój ambasador, w długiej granatowej bluzie, w białych spodniach, z szablą przy boku, w wysokiej rogatywce z czerwoną kitą na głowie (był jednym z ostat­ nich żołnierzy zdziesiątkowanego w licznych bojach pułku piechoty z 1830 roku) stał dumnie wyprostowany naprze­ ciw trzech żołnierzy, którzy celowali do niego z karabinów.

-              Pluton egzekucyjny ognia! Trach! - powiedział Leszek i palcem przewrócił mojego ambasadora. Z mojej piersi wyrwało się ciche westchnienie żalu - i ulgi zarazem.

Moja odpowiedź była natychmiastowa. Od śmierci am­ basadora do wybuchu wojny minęło dwie, najwyżej trzy sekundy. Moje samoloty bżżż żżżż bum bum bum bombar­ dowały już siedzibę rządu, a równocześnie dwie dywizje przekraczały granicę w miejscu, gdzie spodziewałem się, że dość łatwo uda mi się przeciąć linię kolejową prowadzącą do portu, ale zamiar mój nie powiódł się, gdyż nauczony doświadczeniem z poprzednich wojen nieprzyjaciel był przygotowany na taką ewentualność. Udał mi się za to atak (dzięki temu, że miałem haubice) w rejonach górskich. Zburzyłem tam kościół z czerwonych klocków i zlikwido­ wałem bardzo niebezpieczny posterunek obserwacyjny na

jego wieży. Zdobyłem też przy okazji ukryte w pobliżu kościoła składy amunicji artyleryjskiej (czyli między nami mówiąc dużych, specjalnie wybieranych ziaren żółtego gro­ chu). Walki rozgorzały wzdłuż całej granicy, a także na wyspie, na lądzie, w powietrzu i na morzu. Toczyły się, jak to na wojnie bywa, ze zmiennym szczęściem. W kilku miejscach udało mi się przekroczyć granicę, gdzie indziej nieprzyjacielowi udało się wtargnąć na moje terytorium. Ale tak czy owak nie było już odwrotu, wojna musiała się toczyć dalej. Ogień artyleryjski pustoszył nasze ziemie, obracał w ruiny wsie i miasta, ginęli nasi żołnierze trafieni pociskami lub przywaleni gruzami. Dosyć łatwo jest zbu­ rzyć wielką budowlę, ale znacznie trudniej trafić w po­ jedynczego żołnierza. Trzeba było czasem kilka razy strze­ lać, a żołnierz stał i stał, jakby się go kule nie imały. Mimo zniszczeń wojna przedłużała się, gdyż była walką do ostat­ niego żołnierza.

W huku armat, wybuchach bomb i trajkocie karabinów maszynowych nie usłyszeliśmy, kiedy zegar kuchenny wy­ bił szóstą. Nie słyszeliśmy też dzwonka ani otwierania drzwi i nie zauważyliśmy, kiedy weszła siostra Leszka. Nemezis zjawiła się więc nagle, stanęła w progu między przedpokojem a jadalnią, nie przekraczając granicy, poza którą szalała wojna, i powiedziała jak zwykle:

-              Leszku, wstydź się, nie byłeś na podwieczorku. Chodź zaraz do domu.

Oparła się o framugę drzwi, rozplotła i z powrotem zaplotła koniec warkocza, potem zawiązała w kokardkę niebieską wstążkę.

-              Zaraz idę - powiedział Leszek odrywając na chwilę oczy od armaty wycelowanej w jednego z ostatnich już moich żołnierzy. Miał zaczerwienioną od wysiłku twarz, nabrzmiałe na czole żyły.

Nie wiem, czy powodowana wrodzoną gościnnością babka moja zdawała sobie sprawę, jak bardzo wielkiej udziela nam pomocy zapraszając siostrę Leszka do zjedze­ nia ciastka:

-              A może zjesz kruche ciastko, chyba mi się dzisiaj udały?

-              Dziękuję, jestem po podwieczorku - odpowiedziała Hanka.

-              Och, takie ciasteczka to.można jeść przed i po pod­ wieczorku. Proszę cię bardzo!

Hance nie wypadało nie przyjąć z rąk babki talerzyka z ciastkiem. Dygnęła, powiedziała „dziękuję” i wzięła z rąk mojej babki talerzyk. Przełożyła warkocz na plecy i zajęła się ciastkiem, a my mieliśmy w ten sposób pięć, może nawet dziesięć minut czasu, tak nam potrzebnego, aby doprowadzić dzieło zniszczenia do końca. Mieliśmy już niewielu żołnierzy, reszta leżała pojedynczo lub całymi kupami na ziemi tam, gdzie padli w ataku lub obronie. Ocaleli tylko nieliczni, ukryci w załomkach murów i za­ głębieniach terenu. Było ich bardzo trudno trafić. Nasze miasta leżały co prawda w gruzach, ale wśród ruin ostały się pojedyncze domy, które cudem jakimś oparły się pocis­ kom, sterczały jeszcze tu i ówdzie narożniki domów i szczą­ tki fortyfikacji. Można się było spoza nich jeszcze długo bronić. Brudni, spoceni, zziajani czołgaliśmy się po pod­ łodze, schrypniętymi głosami wykrzykiwaliśmy rozkazy. (Miałem zatkany nos, ale nie było czasu, aby sięgnąć po chusteczkę. Któż w czasie wojny myśli o wycieraniu nosa!). Leszek zdjął buty i poruszał się w skarpetkach, mnie spadł z nogi i zapodział się gdzieś jeden pantofel. W powietrz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin