Kornel Filipowicz - Modlitwa za odjeżdżających.pdf

(111 KB) Pobierz
Modlitwa za odjeżdżających
Było spokojne niedzielne południe. Niebo przesłaniały wysokie chmury,
które wydawały się nieruchome. Żona Ludwika z córką i kuzynką poszły do
kościoła, widziałem je idące gęsiego wąską ścieżką między owsem a ziemniakami,
potem wzdłuż lasu. Miały niedaleko, za lasem widać było szczyt kościoła z wieżą
nakrytą pękatym, barokowym hełmem. Mnie czekała o wiele dalsza
droga. Oglądałem rano mapę: trzeba było najpierw płynąć około czterech
kilometrów skrajem naszego jeziora, znaleźć ledwie widoczny na mapie przesmyk
do jeziora sąsiedniego, a potem wiosłować po przekątni jakieś cztery i pół do
pięciu kilometrów, czyli razem dziewięć kilometrów. Po spokojnej wodzie, jeśli
prędko znajdę ten przesmyk i przebiję się przez niego, powinienem najdalej za
dwie godziny być na miejscu. Miałem nadzieję, że się przebiję. W czerwcu padały
deszcze, poziom wody w jeziorze podniósł się o jakieś dziesięć lub nawet
piętnaście centymetrów, a to dla łodzi jest bardzo dużo. Wziąłem z namiotu
sweter, paczkę papierosów, zapałki, spodnie od dresu, po namyśle jeszcze
wiatrówkę, choć nie spodziewałem się deszczu. Ludwik stał po kolana w wodzie i
szorował piaskiem dwa kociołki i wielką patelnię. Miał akurat dzisiaj dyżur. Kiedy
spychałem łódź na wodę, podniósł głowę i spytał:
-
-
-
-
-
Kiedy wracasz?
Myślę, że najpóźniej koło szóstej.
Pozdrów go ode mnie - dodał po chwili.
Dziękuję. A pamiętasz go w ogóle?
Nie bardzo, jak przez mgłę. Pamiętam tylko, że był ewangelikiem.
Pozwolił kociołkom i patelni zatonąć, wyprostował się i patrzył na mnie.
Uderzył grzbietem dłoni w policzek, powiedział:
-
-
-
Komary zaczynają żreć, będzie deszcz albo wiatr.
Zapomniałem, trzeba podciągnąć trochę wyżej łodzie. Pilnuj moich
Bądź spokojny. Ryba nie żeruje.
wędek, jakby co, to tnij!
Oddalałem się. Słyszałem jeszcze z lądu granie
pasikoników, ale coraz cichsze. Kiedy wykręcałem, kierując dziób łodzi na
wschód, zobaczyłem płaskie miejsce na brzegu, na którym stały nasze
namioty. Było dobrze wybrane: od południa biwak ocieniony był konarami
rozłożystego dębu, od północy i wschodu zasłonięty przed wiatrami ścianą
lasu. Trawiasty brzeg pochylał się łagodnie ku wodzie i kończył się małą zatoką,
obrzeżoną wąską plażą, leżały tam wciągnięte na piasek nasze łodzie, było ich
cztery. Tak, to było dobrze wybrane miejsce na biwak. Zawsze byłem zdania, że
miejsce na biwak trzeba wybierać tak, jakbyśmy mieli popasać nie trzy dni, ale
sto lat, dopiero wtedy będzie to dobre miejsce na trzy dni. Zza lasu, od strony, w
którą poszły kobiety, dały się słyszeć uderzenia dzwonu kościelnego. Brzmiały w
miarę, jak się oddalałem, coraz ciszej, jakby ktoś powoli zamykał drzwi. Ogarniała
mnie cisza wielkiego jeziora.
Płynąłem dosyć szybko prawym brzegiem jeziora, wzdłuż pasma
jasnozielonych szuwarów, z których wybiegały na jezioro rzadkie, pojedyncze
kępki ciemnozielonych, prawie granatowych łodyg oczeretu. Z szuwarów
podrywały się ciężko do lotu łyski, leciały nisko; chlapały skrzydłami i wlokły
po wodzie swoje długie nogi. Oddaliwszy się nieco, siadały na wodzie i patrzyły na
mnie. Zostawiły pewnie w szuwarach gniazda albo młode. Kiedy je mijałem,
wracały szybko w stronę szuwarów. Z daleka dały się słyszeć dwa czy trzy bardzo
już ciche uderzenia dzwonu, potem zapadła taka cisza, że kiedy odkładałem
wiosło, głuche stuknięcie
o burtę rozległo się donośnie jak podwodny wybuch. Zapaliłem papierosa.
Ledwie wyczuwalny powiew wiatru, lub może prąd, obracał powoli moją łódź i
zobaczyłem jeszcze raz, ale już z bardzo daleka, nasz biwak: pięć namiotów, trzy
blisko siebie, dwa, mój i Ludwika po bokach, nieco bliżej wody. Zobaczyłem też
ścianę lasu, samotny dąb, łodzie na piasku, smugę dymu z dogasającego ogniska.
Ludzi nie było widać. Zniosło mnie trochę
i oddaliło od szuwarów. Rzuciłem niedopałek papierosa, wziąłem wiosło i
wykręciłem z powrotem łódź w stronę szuwarów. Musiałem się trzymać prawego
brzegu, bo wkrótce trzeba było zacząć szukać wylotu strugi łączącej oba jeziora.
Znalazłem ją prędzej, niż przypuszczałem, i jakby ku mojemu rozczarowaniu, bez
większego trudu. Po prostu w pewnym miejscu szuwary zaczęły rzednąć, pojawił
się niski tatarak, a nawet parę kępek kosać-ca, to był znak, że woda się wypłyca.
Niebawem też zobaczyłem dno porośnięte rdestnicą i wąskimi liśćmi strzałki
wodnej. Długie, zielone wstęgi pochylone były wszystkie w jedną stronę,
tam, dokąd miałem płynąć. Liście roślin wodnych pochylone są zawsze w tę
stronę, w którą odbywa się ruch wody, choćby najsłabszy, niewyczuwalny,
niewidoczny dla oka. Znalazłem więc przesmyk i płynąłem nim. Ale w miarę jak
zbliżałem się do drugiego jeziora, płynąć było coraz trudniej. Woda wypły-cała się,
miejsca wolne wśród szuwarów zarastały kwitnące żółto grążele i biało nenufary,
o wielkich pływających liściach i długich, mocnych jak liny łodygach, które
szorowały o dno łodzi, okręcały się koło steru, hamowały łódź, a nawet
zatrzymywały ją. Poruszałem się z coraz większym trudem, wreszcie utknąłem.
Byłem chyba gdzieś w połowie przesmyku między jeziorami, w uroczysku, do
którego nikt nie docierał. Prąd wody, który przedtem rozpoznawałem po
pochylonych łodygach, teraz zamarł, wsiąkł między rośliny, rozpłynął się w
szuwarach. Zapaliłem papierosa, rzuciłem zapałkę na wodę i obserwowałem ją: jej
ruch był ledwo dostrzegalny, od jednego liścia grążela do drugiego wędrowała
bardzo długo, dopiero jak była w odległości centymetra od brzegu liścia,
przyśpieszała jak przy-
ciągnięta magnesem. A więc się poruszała. Moja łódź tkwiła jednak w
miejscu, była unieruchomiona. Siedziała na liściach grążeli, ster opleciony
był łodygami wodorostów. Kiedy poruszyłem wiosłem, łódź poszła może stopę do
przodu, tyle, ile jej pozwoliła elastyczność łodyg, potem wróciła na swoje
poprzednie miejsce, jakby przyciągnięta przez gumowe szelki. Oczyściłem ster i
uwolniłem dziób łodzi od splątanych wodorostów, potem ruszyłem powoli
naprzód.
Przebiłem się. Wypłynąłem na duże jezioro, ale zanim do tego doszło,
przeżyłem ciężkie chwile. Utykałem jeszcze kilka razy w gąszczu szuwarów i w
splotach grążeli i nenufarów. Dwa razy próbowałem wysiąść i łódź przepchać, ale
pode mną było wprawdzie tylko dziesięć centymetrów wody, ale Bóg jeden wie ile
mułu. Ani brnąć, ani płynąć. Wczołgiwałem się więc z powrotem po rufie, brałem
się za wiosło i pchałem znów łódź dwa, trzy metry naprzód, póki znów nie
ugrzęzła. Prąd wody zamierał chwilami zupełnie, rzucona na wodę zapałka leżała
nieruchomo na jej powierzchni. Zmieniła się roślinność, pojawiły wysokie trzciny,
rosły jak las, zasłaniały widok. Były chwile, kiedy chciałem już zawrócić. Bo po co
ja właściwie tam płynąłem, po co była ta cała mordęga, to przedzieranie się,
uparte dążenie do kogoś, kto w mojej pamięci prawie nie istniał? Ludzi, których
kiedyś znałem, jest przecież tysiące, gdzieś żyją lub pomarli, nic mnie nie
obchodzą, nic o nich nie chcę wiedzieć. Byłem już bardzo bliski tego, aby
zawrócić, ale nie zawróciłem. Nie dlatego, abym bardzo chciał się zobaczyć z moim
dawnym kolegą, abym uważał to za jakiś swój obowiązek albo że jest to dla
mnie bardzo ważne, może nawet konieczne. Nie, nic takiego. Po prostu - zbyt
wiele włożyłem już w to wysiłku, za daleko zabmąłem, i powrót przed osiągnięciem
celu byłby tylko podwojeniem daremnego wysiłku. Tyle, nic więcej. Zresztą dobrze
zrobiłem, że nie zrezygnowałem i nie wycofałem się: gąszcz wysokich trzcin i
plątanina wodorostów okazały się ostatnimi już przeszkodami. Trzciny zaczęły
raptownie rzednąć, znikły z powierzchni wody wielkie, tłuste liście nenufarów,
rozstąpiły się podwodne łodygi, pod dnem łodzi poczułem przy-bór głębokiej wody,
a w sercu, w mięśniach, w głowie ulgę, jakbym się uwolnił z pęt,
którymi skrępowane miałem ręce i nogi. Wielka woda podnosiła łódź w górę, dno
cofało się w głąb. Ostatnia łodyga trzciny przesunęła się, chrobocząc
wzdłuż burty, rozchyliły się ostatnie wiotkie źdźbła sitowia - i otworzył się szeroki
widok na jezioro. Po gęstwinie trzcin i szuwarów, po ciasnocie,
spętaniu, bezsilności - widok był zjawiskiem tak pięknym, jak może być tylko to,
co po wysiłku i trudzie staje się nagle jasne, proste, oczywiste. Wielkie, podłużne
jezioro wypełniało połowę horyzontu. Okolone było podwójną wstęgą
jasnozielonych szuwarów i ciemnoniebieskich, prawie granatowych, lasów. Linia
lasów przerwana była tylko w dwóch miejscach: na wschodzie przecinał ją wąski,
skośnie biegnący pas łąk i pól, na północy las obniżał się i tworzył małe, ledwie
widoczne z tej odległości gniazdo otoczone nieco jaśniejszą zielenią
drzew liściastych. Wewnątrz gniazda tkwiło kilka białych domków krytych
czerwoną dachówką, a nieco z boku i wyżej, na brzegu gniazda, stał kościół.
To było właśnie miejsce, do którego zdążałem.
Ten kościół, który w tej chwili widziałem, nie był oczywiście tym kościołem,
do którego poszły kobiety z naszego biwaku. Tamten miał przysadzistą, barokową
wieżę, ten był bardziej wysmukły, jego wieża zakończona była ostro. Poza tym
płynąłem tam nie po to, aby się modlić. Wybrałem się tam, aby odwiedzić
pewnego człowieka, miał na imię Władysław, który przed około czterdziestu laty
był moim kolegą gimnazjalnym. Jakiś czas nawet, póki chodziliśmy do tej samej
klasy, przestawaliśmy z sobą, a nawet przyjaźniliśmy się. Byliśmy akurat w
wieku, kiedy namiętnie zbiera się różne przedmioty, układa je, porównuje, chce
się ich mieć jak najwięcej. Więź, która nas łączyła, wydawała się wtedy bardzo
mocna, w rzeczywistości musiała być chyba bardzo wątła, gdyż po latach nic z
niej nie zostało. Teraz, kiedy o tej przyjaźni pomyślałem, nie budziła we mnie
żadnych uczuć. W mojej pamięci pozostało tylko kilka luźnych wspomnień
dotyczących jakichś drobiazgów. Były to wspomnienia przechowane w pamięci
jakby niechcący, przypadkowo, bez żadnej potrzeby uczuciowej. Gdyby nie to, że
znalazłem się w tej okolicy i blisko wsi, w której mieszkał teraz Władysław, nie
byłbym nigdy pomyślał, aby go odwiedzić. Zdecydowałem się na to także trochę z
nudów, bo dzień od samego rana zapowiadał się nieciekawie. Pogoda była nijaka,
ryba nie brała, nic się na biwaku nie działo. Jestem szczery i mówię, że ukrytym,
ale właściwym motywem mojej wyprawy była nie chęć zobaczenia Władysława -
ale po prostu potrzeba zrobienia czegoś, czegokolwiek, co pozwoli skrócić czas
oczekiwania na zmianę pogody, na jakieś zdarzenie. Czyli robiłem to po prostu z
nudów. Władysław był tylko pretekstem.
Płynąłem najkrótszą drogą, prosto jak strzelił na kościół. Pod sobą miałem
już głębię, pewnie trzydzieści albo czterdzieści metrów, i chociaż powierzchnia
jeziora była nieruchoma, czułem miarowy, spokojny oddech wielkiej wody.
Kościół, białe domki, jasnozielone drzewa zbliżały się do mnie i powiększały się z
każdą chwilą. Kiedy przestawałem wiosłować, aby zapalić papierosa i spojrzeć
za siebie, widziałem na gładkiej powierzchni jeziora dwie rozchodzące się bruzdy,
ślad drogi, którą przeszła moja łódź. Przesmyk, przez który przebijałem się, i
miejsce, w którym wypłynąłem na wielkie jezioro - były już niewidoczne. Szuwary
zamknęły się tam, jakby zrosły się z sobą. Tworzyły teraz jednolitą ciągłą linię,
ponad którą wznosiło się pasmo lasów i układały się poziomo chmury. W
czasie kiedy nie wiosłowałem, odrzuciło trochę dziób mojej łodzi w lewo, więc
nakierowałem go z powrotem na wieżę kościoła i zacząłem wiosłować. Brzeg, do
którego płynąłem, zbliżał się coraz bardziej, powiększały się domy, rosły w górę
drzewa. Kiedy byłem w połowie mniej więcej drogi, poczułem nagle na twarzy i
piersiach dotknięcie chłodnego powietrza; od północy zawiał lekki wiatr. Był tak
słabiutki, że nawet nie zmarszczył powierzchni jeziora, zmienił zaledwie lekko jego
barwę, która nieco zmatowiała, była teraz szarozielona. Poczułem nagle zimno.
Uprzytomniłem sobie, że mam mokrą koszulę i wilgotne szorty. Zdjąłem je,
włożyłem spodnie od dresu i sweter i przycisnąłem mocniej wiosło. Pomyślałem,
że być może właśnie w tej chwili zaczęła się zmieniać pogoda, że zbliżał się
chłodny, północno-wschodni wyż. I dlatego ryba nie brała.
Kilkadziesiąt metrów od lądu przestałem wiosłować, zbliżałem się do brzegu
siłą rozpędu. Kościół stał na niewielkim, ale na pewno dostatecznie ponad
najwyższe wody wzniesionym pagórku. Od strony jeziora, od strony, skąd się
Zgłoś jeśli naruszono regulamin