Andruchowycz Sofija Siomga A5.doc

(1555 KB) Pobierz
Siomga




Sofija Andruchowycz

Siomga

 

Przekład z ukraińskiego Michał Petryk

Projekt okładki: Kamil Targosz

Tytuł oryginalny: Сьомга

Wydanie oryginalne 2007

Wydanie polskie 2009

 

Siomga to gatunek łososia, różowa, mięsista ryba, ale także potoczne określenie waginy. Sofija Andruchowycz wykorzystuje tę dwuznaczność i pisze o kobiecej seksualności, będącej jednocześnie jej podróżą w nieodlegle czasy dzieciństwa i dojrzewania - podróżą pełną smaków i zapachów, niewolną od erotycznych podtekstów. Siomga to rodzaj intymnej autobiografii - słodkiej i pikantnej zarazem.

 

 

Spis treści:

Pan światła, władca wody.              3

Krew.              65

Rajski ogród i okolice.              101

Historia o Mirce i Wirce.              156

Piraci i Dziewica Maryja.              163

Diabeł tkwi w ryżu.              282

Chcę poznać twój świat wewnętrzny.              346


Pan światła, władca wody.

I nawet tu, w tej dwumetrowej toaleto-łazience z brodzikiem i grzybem na ścianach, nie mogę czuć się bezpieczna. Tak - tutaj nie ma okien i nie może mnie widzieć, a to oczywiście trochę przeszkadza mu walić konia, chociaż nie wiem, może dźwięki podniecają go jeszcze bardziej.

Siedzę na przykrytym błękitną plastikową klapą klozecie, słyszę, jak w kuchni z niedokręconego kranu cieknie woda, baterii w laptopie zostało sześćdziesiąt osiem procent, drzwi do łazienki nie mają zamka, i jeśli postanowi wtargnąć do naszego mieszkania, żeby mnie w końcu zgwałcić, nie będę się miała gdzie schować, będę po prostu siedzieć na klozecie z laptopem na kolanach (dobrze przynajmniej, że nie na jajach!) i w milczeniu patrzeć na niego. Dokładnie to sobie wyobrażam: będę sparaliżowana, nie zdołam nawet wypuścić powietrza, nawet przełknąć śliny, serce będzie mi walić w mózgu, a oczy zrobią się idealnie okrągłe. On, myślę, będzie nie mniej przestraszony. On w ogóle jest taki strachliwy, wstydliwy i odludek.

On się mnie boi, tyle razy słyszał, jak używam niezrozumiałych dla niego długich wyrazów, widział, jak czytam książki, jak piszę coś na laptopie - wszystko to dla niego niepotrzebne i nieosiągalne; przeczytał tylko kilka książek przygodowych w dzieciństwie, a potem tyle samo broszur o rurach, kanalizacji i kranach. Teoretycznie mogłabym go do nas zaprosić, żeby naprawił kran w kuchni. Praktycznie już na samą myśl o nim przechodzą mnie ciarki i boję się wrócić do pokoju. Ściągnęłam sobie na głowę czarne kosmate wąsy.

Nasz pokój, dziesięć metrów kwadratowych - to jego telewizor. Albo akwarium. Albo klatka z chomikami. Misza poszedł palić trawę ze swoim dilerem i jego dziewczyną Anną Marią. Dobrze przynajmniej, że nie Marią Antoniną. Chociaż to prawie to samo. Przedtem myślałam, że takie imiona zdarzają się w najlepszym wypadku w historii, a w gorszym - w literaturze. Od niedawna wokół mnie zaroiło się od Frid Stern, Emanuel, Augustynów, Franciszków i Symeonów.

Sprzedawca trawy nazywa się jakoś bardzo prosto, nawet nie pamiętam jak. Handel gandzią - to jego hobby, zajęcie uprawiane dla przyjemności. Pieniądze zarabia na tym, że kieruje zakładaniem angielskich parków dla bogaczy. Umie urządzać eleganckie skalniaki, ten Roma czy jak mu tam. I dlatego jeździ czerwonym chevroletem i nosi garnitury od Michaiła Woronina, jest też wrażliwy i delikatny - jak zresztą większość ludzi związanych z gandzią. Nie lubi oglądać horrorów, bo na widok krwi i poszarpanych wnętrzności zbiera mu się na wymioty i nie może potem zasnąć. We wszystkim innym Roma nie jest szczególnie interesujący, skalniaki tłucze na jedno kopyto, nigdy szczególnie go nie pociągały, pociąga go natomiast Anna Maria, chociaż nie wiem, co jest w niej tak czarującego poza imieniem.

Misza poszedł do nich, mówiąc, że wymaga tego etyka, trzeba być w dobrych stosunkach ze swoim dostawcą. Dostawcą statków. Wymagają tego niepisane prawa żeglugi morskiej i ogrodnictwa.

Zostałam, aby zająć się pożytecznymi dla mnie sprawami. Najpierw rozłożyłam na podłodze kolorowy koc, potem czym prędzej otworzyłam na oścież lufcik, za którym dzień zaczął już kisnąć i blaknąć, i siadłszy na kocu, tak jak lufcik otworzyłam nogi i zaczęłam się starannie rozciągać.

Moje ruchy były płynne i miękkie, starałam się unikać bólu, a posmak lekkiego dyskomfortu tylko wzmacniał przyjemne ciepło w mięśniach i nagłe skurcze macicy. Tak ociekając potem i jęcząc z wysiłku, w myślach rysowałam sobie każdy swój mięsień, zbity i silny, niemal gumowy, napięty, posłuszny, żywy. Skrzypienie parapetu i głuche uderzenia o kraty w oknach wybijały mi rytm, im szybszy stawał się mój oddech, im bardziej mokry był podkoszulek, tym niżej pochylałam głowę i piersi wzdłuż nóg, tym wyżej zadzierałam kolana, tym mocniej naprężałam tułów. Skrzypienie za oknem stawało się coraz bardziej przejmujące i coraz szybsze, jakieś konwulsyjne, egzaltowane, histeryczne, aż nagle uświadomiłam sobie, że nie są to po prostu przypadkowe dźwięki z dworu, że to nie ptaszek usiadł na gościnnym skraju naszego okna, że to nie bezdomny łaciaty pies gryzie pod brzózką robaczywą świńską kość, że to nie sąsiadka z prawej szoruje „Gazetą po Ukraińsku” okna przed Wielkanocą, i nawet nie sąsiad z lewej ostrzy noże kuchenne, śliniąc filtr swojego wiecznie niedopalonego papierosa.

Położyłam się płasko na kolorowym kocu, wyciągając nogi i dotykając dłońmi zewnętrznej strony ud. Zamknęłam oczy i głęboko oddychałam. Musiałam poczekać, aż krew w żyłach przestanie tak nieznośnie szurać tam i z powrotem, niepokojąc wody Światowego Oceanu, aż ciśnienie znów się unormuje, aż serce przestanie rozdymać swoje miechy, płuca przestaną drżeć, a żółte i czarne koła przed oczami znów schowają się w źrenicach. Za oknem jeszcze kilka razy gwałtownie skrzypnęło, szarpnęło i ucichło, zaczaiło się, chociaż wciąż czułam na sobie spojrzenie, które strącało z mojej skóry krople potu, a one rozpryskiwały się bryzgami na wszystkie strony, spadając na nos niezadowolonemu kotu.

I wtedy ogarnęła mnie panika. On tam jest, za oknem, znów przyszedł, znów na mnie patrzy. Widzi mnie, słyszy mój oddech, ogląda rumieńce na moich policzkach i pasma mokrych, potarganych włosów. Jego wzrok jest tak wyostrzony i wyczulony, że wyraźnie, niczym przez szkło powiększające, widzi najdrobniejsze włoski na moim ciele i może z zamkniętymi oczami narysować na zaparowanej od swojego oddechu szybie kontury bladego znamienia w kształcie motyla, które mam po wewnętrznej stronie prawego uda.

Czuje mój zapach, może wyobrazić sobie odcień mojej rogówki, wie nawet, co się ze mną dzieje, kiedy moja macica zaczyna się kurczyć.

Powoli wstałam i odwróciłam się tyłem do okna: najstraszniejsze dla mnie jest go zobaczyć. Zobaczyć jego wąsy, jego niedogolony podbródek, półotwarte usta z wyschniętymi, bladymi wargami, krzaczaste brwi i zastygłe spojrzenie okrągłych oczu. Umiem go sobie wyobrazić, umiem narysować każdą najdrobniejszą zmarszczkę na jego twarzy, upapraną czapkę na splątanych gęstych włosach, wielkie popękane dłonie, ubłocone i rozdeptane brązowe trampki z mnóstwem otworków wentylacyjnych w kształcie rombów. Ale dalej klisza się urywa, moja wyobraźnia zastyga jak kropla sosnowej żywicy, i tam, wewnątrz, w bursztynie, zostajemy razem: jego szara twarz za lufcikiem, strużka śmierdzącej śliny w kąciku ust, spojrzenie zwierzęcia pochłoniętego przez instynkt, skamieniała dłoń w miękkim rozporku spodni - i ja z twarzą zwróconą do góry, z zastygłymi kończynami, sparaliżowana, przerażona, błagalna, idealna ofiara. I sposób uwolnienia z tego bursztynu nie jest mi znany, zdaje się, że nijak nie można się z niego wyrwać, to takie piekło, taka pułapka, matnia, śmierć, życie wieczne - oto dlaczego unikam patrzenia w stronę okna, oto dlaczego poruszam się po pokoju bokiem albo tyłem.

Majtki, jak na złość, zsuwają się z lewego pośladka i kokieteryjnie marszczą. To teraz takie niedorzeczne, mechanicznie poprawiam miękką tkaninę i od razu rozumiem, jaką pomyłką był ten odruch. Powolne i ledwo słyszalne skrzypienie za oknem powraca, moje figlarne majtki wzburzyły życie w jego wielkich i brudnych, zapaskudzonych spermą gaciach.

Gwiżdże mi w uszach i ciemnieje w oczach. Im nieznośniej ogarnia mnie strach, który jak pancerz skuwa mi piersi, tym bardziej zdecydowanie, choć powoli wstaję. Na długo zaplątuję się w wężowym kłębie kabli od kilku komputerów, telewizora, odtwarzaczy, zewnętrznych CD-romów, lamp za dużo sprzętu jak na tak małą powierzchnię. Niechcący wyłączam komputer Miszy, wyciągam kabel z mojego laptopa, ale nie wystarcza mi siły i wytrzymałości, żeby naprawić tę sytuację, łapię laptopa tak po prostu, bez kabla, wyszarpuję jedną wtyczkę i wszystkie światła w pokoju gasną. W myślach prosi mnie, żebym nie szła. Ciekawe, czy mówi do mnie po imieniu? Jakimi czułymi przezwiskami się do mnie zwraca?

Ale zostawiam go z niczym. Do widzenia, na dziś koniec programu, przed państwem - czarny ekran, nie zapomnijcie wyłączyć telewizora.

Czeka rozczarowany, licząc na mój powrót, i wsłuchuje się w przytłumiony stukot klawiszy laptopa.

Siedzę na błękitnej plastikowej klapie klozetu i usiłuję przekonać samą siebie, że tu jest bezpiecznie. Jego spojrzenie nie może przeniknąć do tej zamkniętej, pozbawionej okien przestrzeni. Tam, gdzie nie ma okien, nie ma i jego.

A z drugiej strony - skąd wiem, do czego zdolna jest jego miłość i jego zapaskudzona spermą namiętność?

 

 

Po raz pierwszy dał o sobie znać ponad rok temu, zimą.

Była trzecia w nocy, pracowaliśmy z Miszą, półleżąc na naszym materacu we wnęce. Na tym materacu spaliśmy, pieprzyliśmy się, jedliśmy, przyjmowaliśmy gości, pracowaliśmy, oglądaliśmy telewizję, spędzaliśmy czas i przeżywaliśmy życie. Materac od okna dzieliły trzy kroki. I to cały nasz pokój.

Już kilka godzin temu położyli się spać najbliżsi sąsiedzi.

Słuchaliśmy, jak długo myła się samotna kobietka mieszkająca za ścianą. Wielokrotnie się mydliła, a potem z głuchym stuknięciem rzucała mydło do mydelniczki. Kilka razy prysznic wypadał jej z rąk i głośno tłukł o dno wanny. Sąsiadka była wyraźnie rozkojarzona. Być może wzięła coś na uspokojenie albo na sen - nie tak znów łatwo zasypiać samej. Słyszeliśmy, jak wkrótce po niej do toalety wszedł jej kot: długo i starannie udawał, że zakopuje produkty metabolizmu w ziemi, ohydnie szurając pazurami po kaflach toalety.

Nasz kochany, złoty dozorca Kola (wtedy jeszcze nazywaliśmy go „Witek” i Misza nie znał go osobiście, a Kola nie zwracał się do Miszy per „panie Michale”, tylko po prostu co rano charczał coś swoim przepitym, przepalonym głosem, nieistniejącym, ochrypłym głosem, przeklinał wszystkich i wszystko, i zbierał pod naszymi oknami potłuczone butelki, strzępy kiszonej kapusty, prawe adidasy, lewe klapki, piłki tenisowe, bochenki spleśniałego chleba, wyschnięte gówienka owinięte w zapisane uczniowską ręką kartki w trzy linie - nasi sąsiedzi bardzo lubili wyrzucać przez okna różnorodne składowe swojej niewyszukanej codzienności), więc nasz kochany, złoty dozorca Kola tej nocy z jakiegoś powodu nie chrapał - a ja tak przywykłam do jego rozkosznych, niepokornych pomruków, do tych potwornych wątrobianych dźwięków, które dobiegały z mieszkania Koli, znajdującego się akurat nad nami. Przyzwyczaiłam się słodko przy nich zasypiać, uspokajały mnie i wyciszały, dawały nadzieję, że jutrzejszy ranek nieodmiennie nadejdzie i wszystko w naszym życiu ułoży się jak najlepiej, że praca będzie dawać rozkosz i poczucie własnej wartości, że dzieci skończą szkołę z czerwonym paskiem, uczelnie wyższe zaś - z wyróżnieniem, a my będziemy kupować sobie nowe mieszkania, i dzieci będą kupować sobie nowe mieszkania, duże, całe czterdzieści metrów, i nikt już nie będzie musiał gnieździć się w tych przeklętych kawalerkach.

Chrapanie Koli dostrajało mnie do częstotliwości naszego budynku. Wszyscy tutaj mieli takie marzenia, a to, że my z Miszą mieliśmy inne, niczego nie zmieniało: póki tu mieszkaliśmy, musieliśmy wspierać naiwne porywy naszych sąsiadów. Nie ciążyły nam babcie ze swoimi rozkładanymi fotelami, całkiem nieźle dawaliśmy sobie radę we dwójkę (plus osiem kilogramów czarnego kota) na dwudziestu dwóch metrach kwadratowych. Nie mieliśmy pojęcia w jaki sposób - ale mieszkali tak przez kilkadziesiąt lat, z babciami, dziadkami inwalidami, kombatantami, z bratem mamy, alkoholikiem, z bratankiem taty, narkomanem - w jaki sposób na tych dwudziestu dwóch metrach kwadratowych komuś udawało się chorować, komuś - chlać, komuś - pieprzyć i zachodzić w ciążę, a potem całych dziewięć miesięcy być ciężarną, a potem rodzić dziecko, co za szczęście! - riebionoczka położymy między papoczkoj i mamoczkoj, no ty, Igorek, nie przyduś jego, ty tak nocą kopiesz, jeszcze dziadka potrącisz, a dieduszka w tym samym czasie umiera i leży dobę, czy ile tam należy poleżeć martwym, na taboretach na środku dwudziestu dwóch metrów, a oni karmią sobie riebionoczka, gotują kompot, wyganiają kota, kwaszą kapustę, wyrzucają kiszoną kapustę za okno, a nasz kochany, złoty dozorca Kola zamiata ją i klnie - no, w jaki sposób, jak im się to wszystko udaje? To przecież jacyś iluzjoniści, niepoprawni romantycy, jak można ich nie kochać, tych cierpliwych, pokornych ludzi ze skrajną skłonnością do masochizmu, oni jeszcze o jakichś wyróżnieniach marzą, a po co im te dyplomy z wyróżnieniem - pod dieduszkę kłaść na taboretach, żeby szpar nie było? Dyplomy - one przecież są w ogóle niepotrzebne, nie mówiąc już o...

Inną ciekawą osobliwością naszego domu był jego adres. Robotnicza 7a. Osobliwość polegała na tym, że taka ulica nie istniała. Dookoła przebiegały tylko Hłyboczycka, Łukianiwska i Olehiwska, i żadnej Robotniczej, moi drodzy robotnicy.

Nie było takiej ulicy ani na mapie, ani w pamięci komputerów korporacji taksówkarskich, ani w rzeczywistości. Nie występowała w naturze. Tak samo jak nie istniały inne budynki z adresem „Robotnicza”. Nie było budynków numer 1 i numer 2, nie było budynku numer 5 i 6, nawet budynku numer 7 nie było.

Był tylko budynek przy Robotniczej 7a. I my w nim mieszkaliśmy.

Żeby dostać się do statku widma, do desert rose, do budynku przy Robotniczej 7a, trzeba wejść po wysokich drewnianych schodach, skrzypiących, rozwalonych i krętych. Właśnie tak zawsze wyobrażałam sobie stairway to heaven. Budynek stoi na górze, jak orle gniazdo, jak niedostępny zamek feudała po brzegi nabity wyłącznie służbą i robotnikami. Stoi nad samiutkim urwiskiem, wysokim, stromym, porośniętym krzywymi drzewkami, zapaskudzonym i zasranym tak bardzo, że nigdy, przenigdy nie będzie go można doprowadzić do ładu. Jakiś miesiąc temu skraj tego urwiska - od drzewa do drzewa - ktoś odgrodził żółtą plastikową taśmą, podobną do tej, jaką w amerykańskich thrillerach policja oznacza miejsca zbrodni, a na drzewach rozwiesił kartki z napisem: „śmieci do jaru nie wyrzucać”.

Pomiędzy budynkiem a schodami stoi niebieski całodobowy kiosk, w którym sprzedają wszystko, czego tylko dusza zapragnie. Piwo, papierosy, wodę mineralną, słodycze, chipsy, półprodukty, kukurydzę konserwową, majonez, słodką śmietankę w buteleczce z dozownikiem, rajstopy, podpaski, szampony, piankę do golenia, perfumy, karmę dla kotów i zapałki. Wszystko wymyślone po to, by nie schodzić schodami na dół i nie wchodzić nimi na górę. Jednak ludzie schodzą i wchodzą, nie mogą tak po prostu siedzieć w miejscu, w swoim cichym raju. Schodami w górę, schodami w dół chodzą łysawi mężczyźni w szarych, zaprasowanych w kancik spodniach od garnituru i dżinsowych kurtkach. I kobiety ze schludnymi fryzurami, ale w zdartych butach. Kilkudziesięciu emerytów codziennie o mało nie umiera na zadyszkę, arytmię, wysokie ciśnienie czy po prostu z rozpaczy przed tymi nieskończonymi schodami, które - jak się zdaje - rosną im w oczach. Emeryci często się zatrzymują, łapią za poręcz i ciężko dyszą. Dyszą, żeby słyszeli to wszyscy, którzy ich mijają, żeby sprowokować każdego do mąk sumienia, żeby niczym wyrzut dyszeć na przechodniów wszechogarniającym zapachem starości. Szczególnie drażnią starych studenci Szkoły Teatralnej i Akademii Sztuk Pięknych, którzy muszą korzystać ze schodów, bo trochę wyżej, nad Robotniczą 7a, znajdują się ich akademiki. Dziewczyny z pasemkami i cieniowanymi włosami, dziewczyny w wojskowych ubraniach w panterkę i khaki, dziewczyny w ślicznych spódnicach do połowy łydki i koronkowych koszulkach; chłopcy w koronkowych koszulkach i plamistych spodniach koloru khaki, chłopcy z torbami przewieszonymi przez ramię, w śmiesznych butach, chłopcy z pasemkami i cieniowanymi włosami. Poza tym po schodach śmigają Chińczycy, malutcy i bardzo zgrabni, oni zawsze mają fryzury w najlepszym porządku, nie miewają złych fryzur, jak malutkie, gładziutkie rybki, i ubrani są zawsze w dobre ubrania dobrych młodzieżowych marek: mango, naf-naf, promod, benetton, h&m, pinko, bardzo rzadko - terranova, jeśli zdarzy im się znaleźć tam coś sympatycznego. Lubią i umieją chodzić po sklepach, robią to wesoło, ich grupki zawsze składają się z trzech dziewczyn i dwóch chłopaków, uśmiechnięci, dźwięczni, radośni, nie milkną, świergoczą w swoim pięknym chińskim języku i brzmią przy tym jak postaci z japońskich kreskówek manga.

I całe te tłumy nieodmiennie mijają kiosk, który stoi tu chyba od zawsze, i dwie ławki obok niego - ulubione miejsce emerytów, którym udało się jednak żywcem dobrnąć na górę, oraz niepokornych nastolatków, którzy rosną tu, przy Robotniczej 7a, jak na drożdżach, zapijając je piwem z niebieskiego kiosku.

Niepokorne nastolatki - to moja rana w sercu, moja słabość, moja szalona miłość. Nie - nie pociągają mnie seksualnie, przynajmniej na razie - nie. Po prostu przypominają młodszych braci. Znam ich dłonie, gesty, głosy i słowa, ich pragnienia i działania. W ich niespodziewanym okrucieństwie rozpoznaję wrażliwość i bezbronność.

Ich dystans i pochmurność to tylko pancerz, pod którym kryje się cały stos wymiętych, zalanych chłopięcym nasieniem i męskimi łzami pornograficznych obrazków.

Oni żyją z tymi dobrymi, uśmiechniętymi blondynkami z fotografii, z tymi Japonkami, z tymi zagubionymi grubaskami, które z jakichś przyczyn zawsze mają pryszcze na tyłkach. Rozmawiają z nimi, nadają im imiona; Elis, Britney, Michelle, Nicole i Audrey gościnnie rozkładają nogi na ich spotkanie, nigdy się nie wyśmiewają, nigdy nie przeszkadzają, nigdy nie próbują robić uwag. Wierne błyszczące przyjaciółki potajemnych chłopięcych rozrywek. W przerwie między przepisywaniem notatek a połykaniem obiadu ugotowanego przez mamę. Właśnie dlatego nie mogę, po prostu nie mogę złościć się na nich, kiedy - pijani, głodni i śmierdzący swoim przenikliwym potem i nieświeżymi skarpetkami - na klatce za ścianą bełkoczą coś monotonnie i niewyraźnie, a jednak głośno. Ich jeszcze nie tak dawno zmutowane głosy niezdarnie potykają się o intonacje i emocje i ciągle wpadają w wysokie tony.

Moja poduszka dotyka ściany, którą oni z drugiej strony podpierają plecami. Staram się zasnąć i nawet od czasu do czasu zapadam w sen, ale oni zapadają w mój sen razem ze mną i nie mogę pozbyć się ich nosowego bełkotu, brzęku pustych butelek po piwie, które tak lubią toczyć po betonowej podłodze klatki - dzieci, dzieci, malutkie dzieci, przydałoby się im lego do zabawy, plastikowe kręgle. Idą sobie co pół godziny i za każdym razem mam nadzieję, że odchodzą na dobre. Jednak po kilku minutach brzęk i łupanie wracają - to była tylko wyprawa po piwo i chipsy (jeśli zostały pieniądze) do niebieskiego kiosku. Bekają i debilnie rechocą, palą papierosy i trawę i gruźlicznie kaszlą, głośno charczą i spluwają, łagodnie klną na siebie i pieszczotliwie się między sobą nawalają. Słyszę głuche uderzenia czymś ciężkim o przeciwległą ścianę i cieszę się w duszy, że może zabiją któregoś ze swoich przyjaciół i wtedy sąsiedzi wezwą milicję, i tamci trafią do poprawczaka, i nie będą przychodzić tu już co noc, żeby przez długie godziny słuchać z telefonów nowych polifonicznych melodyjek, które ściągnęli poprzedniego dnia w kawiarence internetowej, i nie będą leniwie grać w piłkę pustą paczką po papierosach, siedząc naprzeciwko siebie na gazetach, opierając się plecami o ścianę wąskiego i długiego korytarza. I nie będę więcej słyszeć tych niedorobionych, naiwnych opowieści, tych szczerych rozmów, od których po prostu serce mi krwawi, a efekt wzmocniony jest niezdarnością w doborze słów i porwanymi zdaniami. Opowieści o czyjejś dziewięćdziesięcioletniej babci na wsi, do której wszyscy razem muszą koniecznie pojechać, ona do dziś jak pierdolnie sto gram winka, to zaczyna piosenki śpiewać, te tego, ludowe, tak zajebiście, że normalnie wymiękam, tak, ona jeszcze za tych no, za carów żyła, w czasie wojny sama ziemiankę wykopała swaimi rukami dwa metry w dół, cztery metry długości i metr szerokości, nie kurwa, półtora metra szerokości i chuj.

I jak ja po czymś takim mogę życzyć im śmierci albo poprawczaka, nie jestem z żelaza, moje siostrzane serce nie jest z kamienia, jestem gotowa wynieść im na korytarz ciepłe koce i poduszki, i kilkadziesiąt wielkich kanapek z kiełbasą i serem, i plastry, i jodynę, i bandaże, żeby opatrzyć tego, którego głową tłukli o ścianę, i dla każdego po czystej parze skarpetek, i wszystko to nienachalnie i bez podlizywania się, w miarę możliwości niepostrzeżenie, żeby nie narazić się na rechot i agresję. Przecież rozumiem - gdzie mają siedzieć, na dworze mróz, śnieg i wiatr, w domu dziadek inwalida i mamusia alkoholiczka z kochankiem i jego cioteczną siostrą, i nawet nie ma gdzie spokojnie pobyć z błyszczącą Elis, Britney, Michelle, Nicole i Audrey, a chłopcy są tacy samotni, tacy wrażliwi i tak im się chce, maleńkim wilczątkom, ciepła, dobroci i troski.

A ja, surowa i sprawiedliwa siostra, staram się zasnąć na parterze budynku przy Robotniczej 7a, zakopując głowę pod poduszką, dusząc się i przetaczając w ustach kamyczek albo pestkę: w prawo - poprawczak, w lewo - kanapki i czyste skarpetki.

Jakoś późno wieczorem, już prawie w nocy, zastukał do nas milicjant. Był niski, okrągły i zabawny. Obrzucił spojrzeniem nasze zagracone i jawnie nie posprzątane mieszkanko, krytycznym wzrokiem obejrzał mnie i Miszę, zajrzał do łazienki, pogłaskał kota, otworzył lodówkę, burcząc, że niby już dawno pora ją rozmrozić.

Potem wbiwszy spojrzenie jednocześnie w nas oboje (takie spojrzenie zazwyczaj nazywa się przenikliwym), ze wszystkich sił starał się dać nam do zrozumienia, że przejrzał nas na wylot, i zapytał, czy nie zauważyliśmy niczego dziwnego wczoraj w ciągu dnia, w nocy albo wieczorem, i co my za jedni, i gdzie byliśmy we wspomnianym czasie.

Powiedzieliśmy, że nie, nie widzieliśmy, że byliśmy w domu, że jesteśmy dziennikarzami (bo to brzmi i skromnie, i prawdopodobnie), a wtedy Misza nie wytrzymał i zapytał, co się stało, bo on lubi wchodzić w interakcje z postronnymi.

Milicjant jakby tylko czekał na to pytanie.

- Tutaj u was - zaczął radośnie - na trzecim piętrze ktoś zarżnął człowieka. Urodzony w pięćdziesiątym pierwszym.

Jego sąsiad, z którym mieszkał, wrócił się dzisiaj rano z dyżurstwa i zastał taki widok: leży goły, jak go matka rodziła, na kanapie, gardło o tak, o - i milicjant, nie zważając na przesądy, zaprezentował na sobie szerokim gestem, gdzie i jak dokładnie podcięte było gardło. - Nóż kuchenny znowuż obok się wala, krwi po kolana, a jego pies, on takiego wielkiego psa miał, collie chyba się ta rasa nazywa, no i ten pies na kocu leży, mordę na kanapie położył i skamle. I łzy takie po mordzie mu ciekną, jak ziarna grochu. Wyobrażacie sobie, a mówią, że bydlę duszy nie ma! A ono lepiej od każdego człowieka rozumie co i jak!

Milicjant westchnął głośno pełną piersią, starając się zademonstrować, jaki jest ludzki i zmęczony tymi wszystkimi potwornymi historiami. Ciarki mi przeszły po plecach, więc wzięłam na ręce kota, ciężki i niezadowolony z mojego porywu, znosił to jednak w milczeniu, czując, że teraz bardzo potrzebuję jego pomocy, że jestem przerażona i że mi niedobrze, i dlatego muszę przytulić do policzka jego czarny puszysty grzbiet i odetchnąć jego zapachem. „Bydlę lepiej od każdego człowieka rozumie co i jak” - pomyślałam.

Tymczasem milicjant, zadowolony z mojego przestrachu, znów zaczął podejrzliwie oglądać pajęczyny pod sufitem i nie wyczyszczone buty Miszy na progu.

Misza, który zawsze z radością pomoże i wesprze moralnie każdego - czy to milicjanta, czy prostego obywatela, dozorcę czy wysokiego urzędnika - odkaszlnął i powiedział swoim niskim zmartwionym głosem: „Robotę to pan ma...” - i dodał do intonacji jeszcze odrobinę zdziwienia, zachwytu i szacunku. A potem z zainteresowaniem i smutkiem zapytał: „No i co, są już jakieś wersje?”.

Milicjant chrząknął, wieloznacznie błysnął oczami i chytrze się uśmiechnął. Misza wyraźnie mu się podobał.

W sensie - jako rozmówca, bo prawidłowo reagował, żywo i logicznie. Ja też zresztą nie zostawałam w tyle, przyciskając do piersi zdrętwiałymi rękami osiem kilogramów rozdrażnionego kota i trzepocząc rzęsami z przestrachem.

- No, co ja mogę powiedzieć - zaczął milicjant, niby niechętnie, niby zmuszony. - Wersje mamy, już tu od samego rana pełną parą rabotajem, wszystkie tam już odciski pozdejmowaliśmy, dowody rzeczowe mamy, przesłuchujemy sąsiadów, kto co widział, kto co słyszał, zeznania spisujemy. Rabotajem bud zdorow. Wersji mamy nieskolko, no, ja najbardziej wierzę w jedną. Tu nawet nie ma co się zastanawiać - i mówiąc to, malutki pulchny milicjant zaczął jaskrawo świecić, świecił w naszym ciasnym korytarzyku o powierzchni pół metra kwadratowego. Świeciła jego okrągła twarz, na której nagle pojawił się pot samozadowolenia i dumy, z uszu, nozdrzy i oczu biły wąskie i długie smugi światła, świeciła krótka, silna szyja, świeciły czarne pory skóry i łopatkowate paznokcie krótkich palców szerokich dłoni, i szorstkie czarne włoski na paliczkach tych krótkich palców, blask przenikał przez kurz na jego starych rozdeptanych półbutach, a jak błyszczał jego mundur, jak świeciły guziki, jak migotały pagony i rozmaite naszywki! Rozkoszowaliśmy się nim z Miszą jak ludzie, którzy, obudziwszy się pewnego wiosennego ranka, nagle zobaczyli za oknem rozkwitłą w nocy jabłoń. Przez to dziewicze szczęście, którym napełniała się jego twarz, milicjant przypominał mi narzeczoną, która myśli, że stoi na progu wszystkich tajemnic świata.

- Da - rzucił milicjant, hojnie obdarowując nas swą łaską - rozplenili się, kanieszna, ostatnio.

Nie rozumieliśmy, o czym mówi. Ale jakoś nie wypadało zapytać. Nawet Misza poczuł, że nie należy się teraz wtrącać, że wypowiedziane przez nas słowo może zrujnować czary, że milicjant może wyślizgnąć się nam z rąk niczym rybeńki (kiedyś, ubrana w maleńkie niebiesko-czerwono-zielone kąpielówki, łapałam te niemal niewidzialne rybki, godzinami siedząc po kostki w Bystrzycy Sołotwińskiej, składając dłonie w łódeczkę; kamyczki wbijały mi się w podeszwy stóp, ręce drętwiały tak jak teraz przez kota, ale rybeńki jednak przypływały i czasem udawało mi się wyłowić je na powierzchnię i wrzucić do trzylitrowego słoika z wodą, i zanieść do domu, gdzie umierały - następnego dnia znajdowałam w słoiku tylko śmierdzącą breję z chleba i śliczne białe szkieleciki, takie wzruszające - zdaje się, że same rybeńki były bardziej niewidzialne niż ich szkieleciki).

- Taa... - kontynuował milicjant, uznając, że przetrzymaliśmy próbę - wszędzie ich pełno: w telewizorze, na ulicy, w restauracjach - (Wyobraziłam sobie milicjanta w restauracji i zrobiło mi się smutno). - Ot, kogda wszedłem tam, do tego pokoju, zobaczyłem tego Mycyka, urodzony w pięćdziesiątym pierwszym, na kanapie, we krwi, z poderżniętym gardłem, jak matka rodziła, od razu zrozumiałem, że to pedzio. Jeszcze pies ten, rasy collie... - dodał takim tonem, jakby to był niepodważalny dowód homoseksualizmu.

- Tym bardziej że mieszkał z przyjacielem. Afanasjew M. D., urodzony w siedemdziesiątym czwartym, on jak raz na dyżurstwie tej nocy był, on w szpitalu rabotaje, o tak, o, jako medbrat, pielęgniarzem jest czy jakimś laborantem... - milicjant się zamyślił i spojrzał gdzieś w bok. Następnie potrząsnął głową i szybko dokończył (jego głos nagle stał się zimny i obcy) - Ten Mycyk, wirojatno, skorzystał z okazji, że jego chłopak na dyżurstwie, i sprowadził sobie chłopaczka z ulicy, a potem nie chciał mu zapłacić, a oni to przecież narkomany, zaraza, więc tamten długo nie myśląc, złapał za nóż kuchenny i po gardle, raz dwa, a potem się przestraszył i uciekł, nawet nie ukradł niczego... Taa, a Afanasjew rano wraca z dyżurstwa, a tam taki obrazek. I ten pies skamle, i mordę o tak położył obok... Pedały pieprzone.

Milicjant jakoś gwałtownie machnął ręką, przez jego twarz przebiegł grymas bólu, blask nie bił już nawet od pagonów. W milczeniu nacisnął klamkę, otworzył drzwi i poszedł sobie, burcząc pod nosem: „Jeśli coś zobaczycie, zwróćcie się do dzielnicowego”.

I zniknął. A nam zostawił wielką, bardzo wielką noc, przestraszonych sąsiadów, którzy siedzieli w swoich pudełkach obok i ponad nami, w jednym z tych pudełek, trzecim od dołu, ale nie nad nami, gwizdały teraz chyba przeciągi, bo Afanasjew nie był rzecz jasna w stanie nocować w mieszkaniu zmarłego i wprosił się do znajomych, ale zapomniał zamknąć lufcik i teraz samotna biała firanka trzepotała niczym jakiś rzadki motyl czy błędna dusza złapana w pułapkę. I wszystko umazane było krwią, to pewne, kanapa i ściany, i podłoga, bo kto by tam sprzątnął. I był tam jeszcze wielki samotny pies z wilgotnymi oczami, z wielkimi smutnymi oczami, który nie mógł zrozumieć, nijak nie mógł pojąć, i taki był wystraszony, źle mu było i tęsknił.

Człapał z pokoju do korytarza, z korytarza do łazienki, stamtąd do kuchni, głośno szurając po zimnej, dźwięcznej podłodze wielkimi łapami z okrągłymi poduszeczkami i czarnymi silnymi pazurami, nie był na spacerze, chciał na dwór, chciał jeść i pić, ale najgorszy był ten przeciąg, który gwizdał i wył w pokoju, i ta cisza wokół, i ta ciemność, i zamknięte drzwi, i nie było z nim nikogo, i prześladował go słodki, nieznośny zapach krwi, podchodził do kanapy, i długo się w nią wwąchiwał, pachniało tam panem - panem, ale jakimś innym... Pies kilka razy polizał ciemną plamę końcem języka, szeroko rozwierając nozdrza, węsząc, a potem gwałtownie odwrócił głowę do okna i nastawił uszu.

W jego wilgotnych smutnych oczach podwójnie odbiła się biała trzepocząca firanka. I pies zaczął wyć, wyć głośno, przeciągle i ochryple, by zagłuszyć ten przeciąg, mrok i ciszę, niepokój i zapach ciemnej plamy na kanapie.

Jeszcze kilka tygodni później wchodziłam do łazienki i słuchałam jego wycia. W łazience słychać było z jakiegoś powodu najlepiej. Pewnie dzięki (czy raczej z winy) wentylacji. I coraz bardziej odkręcałam kran z ciepłą wodą, coraz mocniej, aż do końca, ale woda i tak była chłodna, trzęsłam się z zimna, nie mogłam się rozgrzać - w starych, nigdy nieremontowanych mieszkaniach z pleśnią między kaflami, z girlandami złuszczonego tynku i żółtymi plamami potopów na sufitach niemal nie da się rozgrzać.

Misza nie słyszał psa. Naśmiewał się ze mnie, usiłując mnie w ten sposób uspokoić. A ja tymczasem obserwowałam codziennie, jak Afanasjew wyprowadzał psa na podwórko. Nie wiem, co się z nimi później stało - zostali tam czy Afanasjew sprzedał mieszkanie, i co zrobił z psem.

Już ich nie widuję.

I to nie był żaden collie. To był kaukaz. Milicjanci w ogóle nie znają się na rasach.

Od czasu do czasu budzę się w nocy i słyszę, jak na korytarzu odbywają się jakieś porachunki, do kogoś dobija się pijany były zięć i grozi, i błaga, i płacze, i senna eksteściowa obiecuje mu, że wezwie milicję, i mówi, że Lienoczka już tu nie mieszka, a on mówi, że Lienoczka mu niepotrzebna, że jemu potrzebna jest ona, Swietłana Pawłowna, pani mnie przecież zawsze rozumiała, pani tak ze mną nie postąpi, przecież to także mój dom, pani dla mnie jest jak matka, najbliższy człowiek, błagam panią, ubóstwiam panią. A do tego parka alkoholików z drugiego końca korytarza siedzi od kilku nocy pod swoimi drzwiami, bo któreś z nich zgubiło klucze. Już ją pobił, a ona w tym czasie rechotała zachrypłym, wronim śmiechem. A teraz siedzą sobie spokojniutko na betonie pod drzwiami, przytulając się; ona położyła mu głowę na kolanach, a on jedną ręką głaszcze ją po tłustych, szarych włosach, na których widać równe bruzdy po grzebieniu, a drugą ręką pieści pod ubraniem, pod spódnicą, gdzieś tam w majtkach, jeśli ona w ogóle nosi majtki, czy w rajtuzach, czy w rajstopach. I śmieją się do siebie i burczą jakieś słodkie miłosne słowa, i żartują, i wyobrażają sobie, jak będą mieszkać tu, na korytarzu, jak będą sobie spać na wycieraczce pod drzwiami, zapraszać gości, i pieprzyć też się tu będą. No, zupełnie jak my z Miszą na naszym materacu.

Z lewej myje się samotna babka, wypuszczając z rąk różne ciężkie przedmioty. I kot co wieczór o tej samej godzinie chodzi do piasku. Z prawej włączają muzykę, trzy piosenki jedna po drugiej, kilka godzin ciurkiem: „Bez obietnic i przebaczeń, wszystko stało sieee samo z siebieee, słowa nabrały nowych znaczeń, czas nie zmienił mnie ani ciebie...”, „Złoci się róża herbaciana, między nami drzwi kryształowe, między nami cisza a-a...”, „Złote gwiazdki duszę moją radują, a to nie deszcz, to nie deszcz, łzy z nieba kapią, gwiazdki na ramieniu wydziarane, i ani kropli złota, ani kropli złota...”.

W spokojne noce nad nami miarowo chrapie Kola. W niespokojne Kola krzyczy, rzuca meblami, rzyga w łazience, przewraca się na nieposprzątane naczynia i ryczy. Czasami Kola kłóci się z żoną. Nienawidzi jej. Kiedy babka z drugiego piętra zalała Kolę i nas, Kola ucieszył się, że uda mu się wyrwać od niej dwieście hrywien na wódkę, i przyszedł powiadomić o tym Miszę: „Panie Michale, panie Michale, ona myśli, że jest taka mądra, ona, widzi pan, ma wyższe wykształcenie, ona, widzi pan, inteligentka. A ja jej na to: ty, inteligentka, nie zapominaj, że w mieszkaniu dozorcy mieszkasz! W czyim mieszkaniu mieszkasz? W dozorcy!

No to milcz! A ona, panie Michale, taka pyskata, jednym słowem - suka”.

Żona Koli ma syna, którego Misza bardzo lubi, Misza mówi na niego anioł. Anioł ma dziewięć lat i ja go nienawidzę. Pewnego razu, kiedy Misza akurat dokądś pojechał, ten anioł dwa dni z rzędu rzucał mi pod okna petardy, wybuchały jedna po drugiej z dwusekundowym interwałem - liczyłam. Miliony, miliony petard - to było jakieś petardowe piekło, całe mieszkanie prześmierdło siarką, wszystkie moje ubrania, włosy, powąchałam kota - on też śmierdział siarką. „Toż to diabelskie nasienie” - powiedział potem Kola.

Od babki, która nas zalała, nie udało się wyrwać po dwieście hrywien. Misza sam ten temat zakończył. Babka, sroga i wyniosła, wcisnęła się do nasz...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin