Aleksander Makowski - Tropac Bin Ladena.pdf

(3513 KB) Pobierz
Spis treści
Dedykacja
Przedmowa
Wstęp
1 Afganistan, lata dziewięćdziesiąte
2 Odnalezione stingery
3 Rozgrywki z CIA
4 Tropiąc Bin Ladena
5 Wrzesień 2001
6 Znowu w akcji
7 Zdrada
Kilka refleksji na zakończenie
Fotografie
Przypisy
Pamięci komendanta Ahmada Szaha Masuda, którego szanowałem i podziwiałem. Jego
afgański przyjaciel, doktor Abdullah Abdullah, powiedział o nim trafnie: „Był wszystkim.
Przyjacielem. Przywódcą. Nauczycielem, który nie odgrywał roli nauczyciela”.
Na przełomie lat 1999 i 2000 CIA prowadziła w Afganistanie tajną operację, której celem
było ujęcie Usamy Bin Ladena1. Nadano jej szczególną wagę i objęto najwyższą klauzulą
tajności.
Nielicznych dziennikarzy amerykańskich, którzy mimo to trafili na ślad tej akcji,
przekonano, że interes narodowy wymaga powstrzymania się od ujawniania jej w
mediach. Operacja o kryptonimie
„Jawbreaker” realizowana była we współpracy z walczącym z reżimem talibów Sojuszem
Północnym pod dowództwem Ahmada Szaha Masuda, najsłynniejszego z afgańskich
komendantów. Zbiegła się z prowadzonymi już od 1997 roku na terenie Afganistanu
działaniami operacyjnymi polskiego wywiadu, częściowo finansowanymi przez CIA.
Uzyskiwane przez polski wywiad informacje – dotyczące między innymi miejsc pobytu
Bin Ladena, jego przemieszczania się na terenie Afganistanu oraz planowanych ataków
terrorystycznych – trafiały do jej komórek analitycznych. Z informacji tych wynikało
także, że Usama Bin Laden i kierownictwo talibów wiedzą o akcji CIA, w związku z
czym szanse jej powodzenia były nikłe. Mimo to Agencja kontynuowała operację
„Jawbreaker” w różnych formach aż do 2001 roku, to jest do chwili zamachu na Masuda
dziewiątego września i zamachów z jedenastego września na World Trade Center w
Nowym Jorku i Pentagon w Waszyngtonie.
Pracując na rzecz Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa, realizowałem wspomniane
wyżej działania operacyjne na terenie Afganistanu. Wpisywały się one w działania innych
wywiadów, w tym CIA, które jednak nie zapobiegły tragedii.
Po zamachach przeprowadzonych przez terrorystów Al-Kaidy jedenastego września 2001
roku Polska stała się członkiem koalicji antyterrorystycznej, a żołnierze Wojska Polskiego
rozpoczęli wieloletnie misje w Afganistanie. W latach 2002-2006 na zlecenie
Wojskowych Służb Informacyjnych realizowałem ponownie zadania wywiadowcze na
terenie Afganistanu, tym razem służące ochronie interesów kontyngentu polskiego i armii
sojuszniczych działających w tym kraju.
Oznaczało to pośrednio kontynuację tropienia Bin Ladena.
Książka niniejsza, poświęcona tej prawie dziesięcioletniej działalności wywiadowczej,
jest próbą znalezienia odpowiedzi na gnębiące mnie do dziś pytanie: Czy można było
uniknąć jedenastego września?
Warszawa, wiosna 2012
Wstęp
Genewa, wiosna 1993
Stałem nieopodal dworca kolejowego i od niechcenia paliłem papierosa. Czekałem
cierpliwie na spotkanie z ludźmi, których wielu nazwałoby terrorystami, a inni –
żołnierzami ugrupowania Bojownicy o Wolność Ulsteru. Ich kwalifikacja była mi
obojętna, nie dotyczyła mojego zadania. Byłem eks-oficerem Departamentu I MSW w
randze pułkownika. W sierpniu 1990
roku zostałem bowiem negatywnie zweryfikowany i zwolniony ze służby. Wywiadem
zajmowałem się od 1972 roku. Według opinii przyjaciół, niegdysiejszych przeciwników i
przyszłych wrogów byłem w tym dobry. Od kilkunastu miesięcy brałem udział – teraz już
jako wolny strzelec –
w skomplikowanej grze operacyjnej Zarządu Wywiadu Urzędu Ochrony Państwa i
brytyjskich służb specjalnych, wymierzonej w irlandzkie organizacje terrorystyczne.
Posługiwałem się fałszywymi dokumentami fałszywej tożsamości. Dla Irlandczyków
byłem handlarzem broni z Europy Wschodniej, u którego zakontraktowali kontener
karabinów AK, pistoletów maszynowych Glauberyt, materiałów wybuchowych i tym
podobnych narzędzi pracy. Dzisiejsze spotkanie było jednym z ważniejszych etapów
operacji. Miałem otrzymać pieniądze za przygotowany do spedycji kontener broni –
dwieście tysięcy dolarów. W tym biznesie obowiązuje zasada stuprocentowej przedpłaty.
Albo ktoś akceptuje te reguły, albo nie ma dealu.
Przekazanie kasy oznaczałoby, że koledzy terroryści chwycili przynętę i że można ich
dalej rozgrywać – inicjatywa byłaby po naszej stronie.
Z Irlandczykami spotykałem się już parę razy. W branży nielegalnego handlu bronią nie
było zwyczaju wymiany wizytówek. Nikt się nie rwał do obszernej prezentacji. Ustalenie
prawdziwej tożsamości moich rozmówców miało więc duże znaczenie. Brytyjczycy
uporali się z tym szybko i sprawnie, bo, jak się okazało, obaj panowie, z którymi miałem
przyjemność, byli dobrze znani w irlandzkim środowisku terrorystów. Młodszy miał na
koncie kilka zabójstw, starszy kilkanaście. Jeden i drugi uczestniczyli w przesłuchaniach
członków swej organizacji podejrzanych o zdradę lub też osób postronnych posądzonych
o wysługiwanie się Brytyjczykom. Na ogół
wyglądało to tak, że przesłuchujący zachęcał podejrzanego do zwierzeń, biorąc po cegle
do każdej ręki i uderzając z obu stron w lewe lub prawe kolano, aż do momentu, gdy poza
krzykiem i jękami usłyszał coś ciekawego lub doszedł do wniosku, że delikwent nic nie
wie. Udział w takich przesłuchaniach był dla członków organizacji swoistym testem
lojalności. Według Brytyjczyków nasi Irlandczycy zdali ten test celująco. Twardzi,
niebezpieczni ludzie.
Oficerowie służb brytyjskich, z którymi realizowałem operację, zaczęli więc nalegać, aby
spotkanie genewskie było obstawiane przez doświadczonych żołnierzy Special Air
Service (SAS).
Nie zgodziłem się na taką ochronę.
– Posłuchaj, Aleks – argumentował brytyjski oficer prowadzący. – Jeżeli w łańcuszku
naszych działań było gdzieś jakieś słabsze ogniwo lub coś im się w tobie nie spodobało i
nabrali podejrzeń, to pchną cię kosą i rozpłyną się we mgle, zanim zdążymy mrugnąć.
– To ty posłuchaj – ripostowałem. – Kalkuluję na chłodno ryzyko. Z grubsza wiem, co
robię, i nic mi nie podpowiada, że popełniłem błąd. Brałem udział w wielu akcjach na
ulicy i mogłem się przekonać, że taką operację najszybciej pali obstawa, która ma cię
ubezpieczać, lub obserwacja, która rejestruje przebieg spotkania. Ktoś popełni błąd,
wybije się na tle otoczenia…
i wielomiesięczny wysiłek idzie na marne. Wtedy nie ma winnych, ale my wszyscy
budzimy się z ręką w nocniku. Niech lepiej każdy odpowiada za swój odcinek. Wiem, co
robię. Nie jestem ani bohaterem, ani głupcem, ani tym bardziej głupim bohaterem.
– No dobra, Aleks. Ale obiecaj, że nie będziesz też martwym bohaterem – zażartował
Anglik.
– You’ve got a deal.
Zaczął padać deszcz. Niedopałek papierosa rozmiękał w kałuży u moich stóp. Irlandczycy
spóźniali się już kilkanaście minut. Zakładałem, że po prostu stoją gdzieś nieopodal i
obserwują mnie, próbując wyłowić w otoczeniu coś nienaturalnego. Coś, co by im
podpowiedziało, że harmonia tego miejsca jest zakłócona. Na przykład faceta w źle
założonej kurtce, która nie kryje konturu kamizelki kuloodpornej, pistoletu, noża i Bóg
wie jakiego jeszcze arsenału. Nie ma obstawy, nie ma niepokoju. Komfort psychiczny w
akcji na ulicy jest najważniejszy.
W przemieszczającym się tłumie wyłowiłem sylwetkę młodego Irlandczyka
zmierzającego w moją stronę. Szedł powoli i spokojnie, nie rozglądał się na boki, ale
spojrzeniem omiatał
systematycznie okolicę. Nieźle wyszkolony, zawodowy konspirator.
– Hi, miło cię widzieć. Wszystko okay? – zapytał, ściskając mi mocno rękę na powitanie.
– Hi, u mnie wszystko gra – odparłem. – A u was?
– Jesteśmy gotowi. Może pójdziemy do pubu niedaleko i pogaworzymy przy piwku –
zaproponował.
– Czemu nie? Prowadź.
Zacząłem analizować sytuację. Sam fakt, że zjawili się na miejscu spotkania, dobrze
wróżył.
Scenariusz optymalny byłby taki, że starszy czeka w pubie z forsą. Średni – że starszy
czeka, ale bez forsy, bo jej nie zebrali, i będę słuchał zapewnień, że zrobią to za miesiąc.
Najgorszy – że nabrali podejrzeń i coś knują. Ale co? Z kalkulacji ryzyka wynikało, że
martwy Polak jest im w Genewie niepotrzebny. Poza tym takie rzeczy dzieją się tylko na
filmach. Mogliby mnie zabrać w miejsce, gdzie czekają dwie cegły, ale to też raczej
filmowa sytuacja. Przestałem więc analizować, zwłaszcza że doszliśmy do pubu. Drogę
zapamiętałem bardzo dokładnie. Pub był
irlandzki. Pomyślałem sobie, że faceci muszą mieć obcykane wszystkie irlandzkie puby w
Europie.
Godzina była wczesna, więc w knajpie było w miarę luźno. Przy narożnym stoliku
siedział starszy Irlandczyk i uważnie obserwował otoczenie. Uśmiechnął się na mój widok
i ręką wskazał krzesło obok.
– All the best, mate – przywitał się. – Świetnie, że się wyrobiłeś na nasze spotkanie. Czego
się napijesz?
– Guinnessa, rzecz jasna, dużego.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin