John Case - Kod Genesis.pdf

(2344 KB) Pobierz
CASE JOHN
KOD GENESIS
Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ PIOTR ROMAN
(…) Przed wiekami z Ojca zrodzony jako Bóg, w ostatnich zaś czasach dla nas i dla
naszego
zbawienia narodził się jako człowiek Z Maryi Dziewicy, Bożej Rodzicielki; jeden i ten sam
Chrystus Pan, Syn jednorodzony, ma być uznany w dwóch naturach bez pomieszania, bez
zamiany,
bez podziału i bez rozłączenia (…).
Nicejsko-konstantynopolskie wyznanie wiary, przyjęte na soborze chalcedońskim w 451 r.
n.e.
(John N. D. Kelly, Początki doktryny chrześcijańskiej, Warszawa 1988, przekład Julii
Mrukówny)
Część I
LIPIEC
1
Ojciec Azetti walczył z pokusą.
Stał na schodach parafialnego kościoła, przesuwał w palcach różaniec, patrzył przez pustą
piazza
ku ulubionej trattoria - i spoglądał na zegarek. Była 13.39. Umierał z głodu.
Oficjalnie kościół miał być otwarty od ósmej rano do drugiej, a potem od piątej do ósmej.
Tak
przynajmniej informowała tabliczka, która wisiała na drzwiach od prawie stu lat.
Chociaż…
Trattoria znajdowała się na Via delia Felice - cóż za wspaniała nazwa dla
średniowiecznego
zaułka, brukowanej uliczki, wijącej się od rynku do ślepego końca przy kamiennym
murze,
wyznaczającym granicę miasteczka.
Jedno z najbardziej nieprzystępnych, ale i najpiękniejszych ze zbudowanych na wzgórzu
włoskich
miasteczek - Montecastello di Peglia - spoczywało na skalnej kopule, wznoszącej się
trzysta metrów
nad płaskowyżem Umbrii. Jego koroną i chwałą była Piazza di San Fortunato, gdzie w
chłodnym
cieniu jedynego miejscowego kościoła bulgotała niewielka fontanna. Spokojna,
przepełniona
aromatem sosen, niewielka piazza była ulubionym miejscem zakochanych i studentów
malarstwa,
zbierających się przy murach obronnych, znad których widać było panoramę wiejskiej
krainy. Stojąc
wysoko nad przypominającym patchworkową kołdrę krajobrazem, patrzyli na „zielone
serce” Włoch,
inkrustowane drżącymi w upale polami słoneczników.
Ale nie teraz. Nie w tej chwili. W tej chwili wszyscy jedli.
Ojciec Azetti nie jadł. Zza rogu powiał łagodny wietrzyk i obezwładnił go zapachem
gorącego
chleba. Pieczonego mięsa i cytryny. Rozgrzanej oliwy.
Żołądek księdza zaburczał, musiał to jednak zignorować. Pomijając wszystko inne,
Montecastello
było prowincjonalnym miasteczkiem. Nie miało hotelu z prawdziwego zdarzenia, jedynie
niewielki
pensjonat, prowadzony przez parę brytyjskich emigrantów. Ponieważ ojciec Azetti
mieszkał tu od
niecałych dziesięciu lat, był autsajderem i tak miało pozostać przynajmniej do początku
następnego
tysiąclecia. Był więc podejrzany, a podejrzani znajdowali się pod nieustannym nadzorem,
obserwowali ich wiecznie czujni starsi mieszkańcy miasteczka, wciąż wspominający jego
poprzednika. (Czy - jak go nazywali - „dobrego księdza”. Azetti? „To nowy ksiądz”.).
Gdyby w
godzinach przeznaczonych na spowiedź ojciec Azetti zamknął kościół choć minutę
wcześniej, ktoś na
pewno by to zauważył i całe Montecastello zatrzęsłoby się z oburzenia.
Ksiądz z westchnieniem odwrócił się od piazza i wszedł w półmrok kościoła. Zbudowany
w
czasach, kiedy szkło było skarbem, skazany był na stały półcień. Poza słabo jarzącymi się
żarówkami
zelektryfikowanych kandelabrów oraz płomykami rozstawionych wzdłuż nawy, nierówno
kapiących
świec wnętrze budynku rozjaśniało jedynie światło wpadające przez szereg wąskich
okienek,
umieszczonych wysoko na zachodniej ścianie. Choć były one nieliczne i niezbyt duże,
czasem
wywoływały niezwykłe efekty - tak jak teraz - dzieląc popołudniowe światło na snopy,
tnące
powietrze skosem i trafiające ostro w podłogę. Mijając mahoniowe płaskorzeźby z
kolejnymi
stacjami Drogi Krzyżowej, ojciec Azetti z przyjemnością zauważył, że konfesjonał
oblewa jedna z
plam naturalnej świetlistości. Wszedł w blask i choć jasność go oślepiła, był nią
zachwycony.
Zamarł na sekundę w bezruchu, wyobrażając sobie, jak tę scenę mógłby odebrać
postronny
obserwator. Potem, zażenowany nieco swoim narcyzmem, wszedł do kabiny, zaciągnął
zasłonkę i
usiadł w ciemności.
Konfesjonał był bardzo stary, drewniany. Duchownego i penitenta oddzielała ścianka,
pośrodku
której umieszczono kratkę z odsuwaną od strony spowiednika deseczką. Pod kratką, przez
całą
szerokość przepierzenia, biegła wąska drewniana półeczka. Pochylając głowę, by lepiej
słyszeć
szeptane wyznania, ojciec Azetti zawsze opierał palce o występ. Nawyk ten najwyraźniej
dzielił z
wieloma swoimi poprzednikami, bo w drewnie widniały niewielkie zagłębienia.
Ojciec Azetti westchnął, uniósł grzbiet lewej dłoni do oczu i popatrzył przez zmrużone
powieki
na fluoryzującą tarczę. 13.51.
W dni, gdy nie jadł śniadania, godziny spędzone w konfesjonale były przyjemnością.
Wsłuchiwał
się wtedy w siebie jak grający Bacha muzyk i w każdym kolejnym akordzie słyszał tych,
co siedzieli
tu przed nim. W antycznej kabinie odbijały się pogłosem dawne wyznania miłosnych
zawodów,
szeptane sekrety i rozgrzeszenia. Jej ściany słuchały wyznań miliona grzechów - choć
raczej, jak
sądził ojciec Azetti - był to tuzin grzechów, popełnionych milion razy.
Dumania księdza przerwały kroki za przepierzeniem. Po chwili odsunięto zasłonę, stęknął
opadający na kolana stary człowiek. Spowiednik odsłonił kratkę.
- Obraziłem Pana Boga następującymi grzechami…
Twarz mężczyzny skrywał cień, jego głos był jednak znajomy. Należał do jednego z
najznamienitszych mieszkańców Montecastello - doktora Ignazia Baresiego, który
podobnie jak
ojciec Azetti był autsajderem przybyłym z wielkiego świata, przeflancowanym w duszące
piękno
prowincji. Tak jak nie do uniknięcia była pewna nieufność mieszkańców wobec nich, tak
samo
nieunikniona była ich przyjaźń. No, może niezupełnie przyjaźń - ale przymierze, tak
bliskie, jak tylko
pozwalała na to różnica wieku i zainteresowań. Właściwie poza wykształceniem łączyło
ich
Zgłoś jeśli naruszono regulamin