John Case - Tanczacy z diablem.pdf

(2129 KB) Pobierz
JOHN CASE
TAŃCZĄCY Z DIABŁEM
Z ANGIELSKIEGO PRZEŁOŻYŁ BOGUSŁAW STAWSKI
Dla Paca Ignacia Taiba, Justa Vasca i załogi Semany Negry
PROLOG
LIBERIA WRZESIEŃ 2003
Nagle usłyszał ten dziwny dźwięk… ping.
Pojedyncze uderzenie w strunę, jakby górne C w gamie C-dur - ping - i koniec. Dźwięk
dochodził
z tyłu, gdzieś z okolic zbiorników na paliwo, i momentalnie przypomniał Mike’owi
Burke’owi
wesele brata. To był ten sam dźwięk, który usłyszał podczas obiadu, gdy ojciec chciał
wznieść toast,
dając znak uderzeniem łyżeczki o kieliszek.
Ping!
Wydało mu się to zabawne.
Lecz to nie było stuknięcie w kieliszek. Helikopter, którym leciał - jednowirnikowy
ecureuil B2 -
mimo że był produkcji francuskiej nie miał na wyposażeniu wąskich kieliszków do
szampana. Taki
dźwięk słyszany w helikopterze może oznaczać coś zupełnie innego. To dźwięk, który
powstaje przy
uderzeniu pocisku kalibru 9 milimetrów w płat tylnego wirnika. To dźwięk, który oznacza,
że jeden z
płatów tylnego wirnika został rozerwany przez pocisk na pół i odpadł. A może Mike ’owi
tylko tak
się wydawało. Ping!
Przerażony odwrócił się do pilota, Nowozelandczyka o nazwisku Rubini.
- Słyszałeś to?
Przystojniak z Kiwilandu skrzywił w uśmiechu usta.
- O nic się nie martw, brachu!
Nagle helikopter przechylił się gwałtownie na prawo, wpadł w ślizg i runął w dół, kręcąc
się
wokół własnej osi. Rubini potwornie zbladł, rzuciło go na tablicę przyrządów. Burke
naprężył
wszystkie mięśnie i mocniej ścisnął podłokietniki fotela.
W jednej chwili, na tle wirującego lasu i nieba, całe życie stanęło mu przed oczyma. Jedna
po
drugiej, tysiące scen wyświetlało mu się w pamięci. A helikopter wirował w dół
wyimaginowanych
spiralnych schodów, by jak najszybciej dosięgnąć koron drzew.
Wystarczyło zaledwie kilka sekund, by maszyna spadła dwieście metrów, ale przez ten
czas
Burke przypomniał sobie każdego zwierzaka, jakiego kiedyś miał, każdą dziewczynę, z
którą się
kiedyś całował, przyjaciółkę - nauczycielkę, z którą wspólnie wynajmował mieszkanie i
każdy
widok, jaki kiedykolwiek podziwiał. I gry z dzieciństwa: krainę słodyczy i monopol. Boże
Narodzenie i zapachy kadzidełek. Jazzmana Cheta Bakera i ławki nad Sekwaną.
Przeszłość
przynosiła falami coraz to nowe obrazy. Gdy helikopter spadał, przypomniał sobie wschód
słońca na
Górze Adama, rzut za trzy punkty zdobyty w meczu przeciwko drużynie z Park High,
drżącą obręcz
kosza na dwie sekundy przed końcowym gwizdkiem i radość zwycięstwa, jaką wywołał
efektownym
zagraniem. Przypadkowy rzut, nic specjalnego, tak, ale… Dzięki, o Jezu!
Twarz matki stanęła mu przed oczyma jak kurtyna z deszczu, gdzieś między nim a
wysokościomierzem, a wersy dawno zapomnianej poezji razem z zapachem gardenii -
gardenii? -
wypełniły cały kokpit.
Pilot krzyczał. Nie, to nie był krzyk… On wrzeszczał. Pilot wrzeszczy, pomyślał
Burke.
Nie mógł już nic na to wszystko poradzić. Spadali tak szybko, że tylko cud mógł ich
uratować.
Burke nie wierzył w cuda, więc siedział na swoim miejscu i słuchał, jak w transie,
dochodzącego
gdzieś z tyłu głowy głosu recytującego słowa jego własnego nekrologu:
Michael Lee Burke… Urodzony w Wirginii… Fotograf - laureat wielu nagród… Zginął w
katastrofie helikoptera w wieku dwudziestu siedmiu lat…
Dwadzieścia cztery kilometry od granicy z Sierra Leone… Będzie go nam brakowało…
Gdy podwozie helikoptera uderzyło w wierzchołki drzew, zwariowany kalejdoskop
pamięci
przyspieszył, tylko że teraz były to wspomnienia wydarzeń z najbliższej przeszłości.
Zeszłej nocy poszedł z Rubinim napić się do baru. Balangę skończyli na wieczorze
karaoke w
hotelu Mamba Point. Burke śpiewał California Stars na tle pomrukiwań chórku żołnierzy
z sił ONZ.
Musiał sobie nieźle radzić, skoro bar opuścił w towarzystwie atrakcyjnej Słowianki -
kobiety
agronoma o imieniu Ursula, o której mówiono, że jest jedyną naturalną blondynką w
Monrowii.
Zapewne nadal spokojnie spała w jego pokoju w hotelu, tam, gdzie ją zostawił, z dłonią na
poduszce
pod głową, jakby była gwiazdą ekranu pozującą przed kamerami.
Gdy burza gałęzi zaczęła walić w przednią szybę helikoptera, Burke miał objawienie. To
nie
pocisk kalibru 9 milimetrów miał odebrać mu życie. To, co miało go zabić, było
zalewającą falą złej
karmy spowodowanej latami fotografowania ludzi przeżywających życiowe tragedie. Bez
względu na
kierujące nim nawet najbardziej pozytywne intencje - to przedstawianie i
dokumentowanie fotografią
ich cierpień było po prostu żerowaniem na ich osobistej rozpaczy.
Im fotografie były bardziej wypełnione bólem, tym lepiej się sprzedawały. Taki sposób na
życie
musiał wpłynąć na jego osobowość. Fawele w Rio, sierociniec w Bukareszcie, dzielnica
czerwonych latarni w Kalkucie - gdy robił te zdjęcia wydawało mu się, że na swój sposób
służy
społeczeństwu, ale tak naprawdę był to rodzaj dobrze zaplanowanego szyderczego
podglądactwa.
Nawet dziś, niecały tydzień przed swoimi dwudziestymi ósmymi urodzinami, leciał robić
zdjęcia
w obozie dla małych uchodźców - dzieci, które miały amputowane kończyny, utracone w
wojnach
diamentowych.
Chyba że… ale nie, tym razem mu się nie uda. Helikopter zmierzał już tylko w jednym
kierunku -
ku ziemi.
Maszyna wbijała się coraz głębiej w korony drzew, a Burke zdał sobie sprawę, że już
nigdy nie
zrobi żadnego zdjęcia. Tak czy inaczej, był to koniec. Jezus Maria!
Coś rozwaliło przednią szybę i wbiło się w czoło Rubiniego, rozszczepiając mu czaszkę -
jego
mózg obryzgał cały kokpit. Krew i szara masa mózgowa rozprysły się wokół i ochlapały
pełną
przerażenia twarz Mike’a. Helikopter spadał jak meteoryt, przedzierając się z trzaskiem
przez
Zgłoś jeśli naruszono regulamin