Reginald Bretnor - Koci.pdf

(57 KB) Pobierz
Autor: REGINALD BRETNOR
Tytul: koci
(Cat)
Z "NF" 6/99
Nie przeczuwałem żadnej katastrofy, kiedy Smithby poślubił Cynthię Carmichael i
zabrał ją na swój urlop naukowy. Żaden wewnętrzny głos nie szeptał mi ostrzeżeń
do ucha, kiedy rozeszły się plotki, że Smithby poświęcił cały wolny rok na
prywatne badania dość dziwacznej natury. Nawet jako kierownik jego wydziału,
skąd miałem wiedzieć, że sprowadził na świat koci?
Jego urlop dobiegł końca, zaczął się mój własny i wyjechałem - zamierzałem, po
trzech terapeutycznych miesiącach w słonecznej Italii, spędzić resztę czasu w
zacisznej enklawie Szkockiej Biblioteki Narodowej. Lecz nie dane mi było cieszyć
się spokojem. Zaledwie tydzień po przyjeździe do Edynburga otrzymałem list.
Czy powiedziałem "list"? Brudna koperta, która wędrowała moim śladem z Neapolu
na północ, nie zawierała żadnego listu. Znalazłem w niej jedynie krótką notatkę
i wyjątkowo obszerny wycinek z jakiejś taniej gazety drukowanej na zielonkawym
papierze. Spojrzałem na lakoniczną wiadomość:
Drogi Christopherze!
Smithby zdradził naszą tradycję i nasze zaufanie. Na twoim wydziale huczy jak w
ulu. Trzech z nas już złożyło rezygnację.
Witherspoon
Na jedną okropną chwilę zamknąłem oczy; przede mną pojawiła się twarz
Smithby'ego, blada maska skromnej erudycji. Potem drżącymi rękami rozłożyłem
wycinek.
MIŁOŚĆ ŻONY MOTOREM NAUKOWEGO SUKCESU!
MŁODY PROFESOR Z BOGWOOD ZDOBYWA UZNANIE ZA PIERWSZE BADANIA NAD JĘZYKIEM KOTÓW!
Krzykliwe nagłówki dźwięczały złośliwą radością nad fotografią Smithby'ego i
małżonki, każde z wielkim kotem w ramionach. Ogłupiały, czytałem dalej:
New Haven, 5 sierpnia. Po raz pierwszy od prawie stulecia Uniwersytet Bogwood
znalazł się dzisiaj w centrum zainteresowania, kiedy Emerson Smithby, profesor
literatury angielskiej, odkrył coś, co naukowcy okrzyknęli wybitnym
osiągnięciem naszego wieku - język, którym mówią koty.
Przyznając pełną zasługę swojej żonie, krągłej blondynce Cynthii Smithby,
zdumiewająco młody naukowiec przedstawił dziś rano ogólne zarysy wyczerpujących
badań, które pozwoliły mu przełamać dotąd niepokonaną barierę pomiędzy
człowiekiem a tak zwanymi zwierzętami niższymi.
Profesor Smithby powiedział między innymi:
"Koty nie tylko posiadają język - posiadają też skomplikowaną kulturę,
zasadniczo niezbyt różną od naszej. Po raz pierwszy zacząłem to podejrzewać,
kiedy spędzaliśmy miesiąc miodowy z panią Smithby; żona pomagała mi
niestrudzenie i użyczyła do badań oba swoje koty. Jak tylko przekonaliśmy je o
wadze projektu, poczyniliśmy szybkie postępy. Już po niecałych dwóch miesiącach
nauczyliśmy się dość biegle paplać konwersacyjnym kocim".
Następnie profesor Smithby oznajmił, że wydał już podręcznik dla
początkujących: "Koci, jego podstawowa gramatyka, wymowa i ogólne zastosowanie".
Odmówił jednakże skomentowania pogłoski, jakoby dzięki wysiłkom Gregory'ego
Mortona, powszechnie znanego miłośnika kotów oraz członka Rady Uniwersyteckiej
Bogwood, kursy kociego zostaną wkrótce włączone do programu zajęć.
Nie zdołaliśmy uzyskać wywiadu od profesora Christophera Flewkesa, kierownika
wydziału doktora Smithby'ego.
Siedziałem i gapiłem się na druk. Nie mogłem jasno myśleć. Ślepy instynkt
powiedział mi, że Bogwood jest w niebezpieczeństwie - że Bogwood mnie potrzebuje
- że muszę złapać pierwszy powrotny prom.
Nic nie mogło przygotować mnie na przyjęcie, które zgotował mi Los w wydziałowym
klubie w wieczór mojego powrotu. Może oślepiło mnie jasne światło nad biurkiem w
westybulu: może byłem zbyt pochłonięty dręczącymi myślami, żeby zauważyć kota.
Bez względu na powód, nie miałem pojęcia o jego obecności, dopóki nagły wrzask
nie zawiadomił świata, że nadepnąłem mu na ogon.
To była dziwna scena. Kot umknął, a ja stałem na środku holu, obok upuszczonego
bagażu. Recepcjonista za biurkiem - młody Azjata zatrudniony pod moją
nieobecność - spiorunował mnie wzrokiem spoza dziwacznych okularów, które
podobno nazywają się arlekiny.
- Czy pan, mój panie - zapytał ze spokojną arogancją - ma zwyczaj deptać po
gościach? Jeśli tak, proszę wracać, skąd pan przyszedł.
Stłumiłem gniew.
- Chwileczkę - powiedziałem. - Jestem doktor Flewkes... Christopher Flewkes.
Facet uśmiechnął się.
- Więc nadepnięcie jest przypadkowe. Mam wiedzę o panu. Pan jest Flewkes. Ja
jestem Ty.
Pomyślałem: "Ten człowiek oczywiście zwariował!"
- Naprawdę? - wykrzyknąłem. - Ty jesteś ja?
Wciąż uśmiechnięty, uroczyście pokręcił głową.
- Nie nazywam się Jaa. Nazywam się Ty... Beowulf Ty. Nazwałem się z angielskiej
literatury. Pan będzie zadowolony.
- Doskonale - warknąłem - ty jesteś Ty. Czy mój pokój gotowy?
Ty skłonił się niewzruszony.
- Ja tutaj studiuję - poinformował mnie. - W nocy pracuję w recepcji; w dzień
uczę się kociego i robię postępy. W kocim nawet mogę zdać egzamin.
- Czy mój pokój gotowy? - powtórzyłem groźnie.
- W pewności, mój panie - odparł Ty. - Za chwilę będę towarzyszył swoją
obecnością. Teraz muszę zapewnić naszego gościa o pana przeprosinach...
Podszedł do kota, który siedział w kącie, liżąc poszkodowany przydatek.
- Mii-aurr - powiedział bardzo grzecznie. - Miau, miauu mr-r-rau.
Kot nie zwrócił na niego uwagi. Ty zrobił zaniepokojoną minę, pospiesznie wyjął
z kieszeni małą książeczkę, zajrzał do niej i kilkakrotnie powtórzył swoją
pierwotną wypowiedź. Wreszcie zwierzak podniósł głowę.
- Miau - rzucił żałośnie.
Ty skłonił się. Potem radośnie zwrócił się do mnie:
- Panu jest wybaczone, gdyż on jest kulturalny. Teraz wzniesiemy się na schody.
Z trudem skinąłem głową. Kiedy wchodziliśmy na schody, zobaczyłem, że w
westybulu jest pełno kotów. Siedziały na krzesłach, na dywanikach, przed
kominkiem. Siedziały nawet na obramowaniu kominka pod portretem Ebenezera
Bogwooda.
Wszedłem do swojego pokoju. W oszołomieniu ledwie usłyszałem niegramatyczne
"dobranoc" Ty'ego przy drzwiach. Ze znużeniem usiadłem na łóżku - i w tej samej
chwili dostrzegłem na nocnym stoliku "Informator o kursach" na bieżący semestr.
Próbowałem opanować pokusę, żeby do niego zajrzeć - ale przegrałem. Sięgnąłem po
informator, otworzyłem go, przewertowałem stronice. I zobaczyłem:
DEPARTAMENT KOCICH JĘZYKÓW
dr Emerson Smithby, przewodniczący
Dalej znajdował się spis kursów: Koci 100A (Podstawowy), Koci 212 (Filologia),
Koci 227 (Literatura) - oraz inne dane, w tym informacja, że wszelkie instrukcje
są w posiadaniu pana i pani Smithby.
Aż do świtu beznadziejnie opłakiwałem Bogwood.
Obudziłem się dopiero przed lunchem, kiedy zadzwonił telefon z wiadomością, że
Witherspoon oczekuje mnie na dole. Niewesołe myśli przechodziły mi przez głowę,
kiedy ubierałem się z wysiłkiem. W swojej notatce Witherspoon wspomniał o
rezygnacji z fakultetu, a teraz impulsywnie pomyślałem, że może powinienem
przyłączyć się do jego tragicznej rejterady z akademickiego świata, że może obu
nas zepchnęła w cień nauka młodszego wieku. Wreszcie, w pomiętym ubraniu, z
nieuczesaną brodą, zwlokłem się po schodach.
Wszedłem do westybulu, usłyszałem witający mnie znajomy głos, i zobaczyłem
długie, bezkształtne tweedy gramolące się z fotela przed kominkiem.
- Bertrand! - wykrzyknąłem i po chwili trzymałem go za rękę.
Ze zdumieniem wytrzeszczyłem na niego oczy. Czy to był ten łagodny,
melancholijny Witherspoon, którego znałem? Wciąż się garbił; jego siwe loki
wciąż były przerzedzone jak dawniej. Lecz natychmiast zobaczyłem, że dawny
Witherspoon zniknął - oto był człowiek z żelaza!
Widocznie czytał w moich myślach. Zaprowadził mnie do fotela i zrzucił kota,
żebym mógł usiąść.
- Christopherze - powiedział, jego piskliwy głos brzmiał bardzo zdecydowanie -
nie zrezygnowałem ze stanowiska. Nadszedł czas walki... i będziemy walczyć!
Wówczas moje serce wypełniła czarna rozpacz z powodu naszej przegranej sprawy.
- Jak mamy walczyć, Bertrandzie? - zawołałem, wskazując hordy kotów w
pomieszczeniu.
Witherspoon usadowił się obok mnie.
- Nie trać odwagi, Christopherze! Te nędzne stworzenia - wskazał koty - nic nie
zawiniły. Nawet Morton, chociaż tak podły, jest tylko narzędziem. Naszym wrogiem
jest Smithby. Musimy go zniszczyć za wszelką cenę.
Oczy mu prawie błyszczały, kiedy to mówił. Zniżył głos do konspiracyjnego
szeptu.
- Zaplanowałem strategię naszej kampanii - syknął. - Mam ci ją odkryć?
- Odkryj, koniecznie - poprosiłem, wychylając się gorliwie z fotela.
Lecz Witherspoon nie zdążył odpowiedzieć. Ledwie zaczął mówić, jego spojrzenie
zmieniło kierunek. Z zaciśniętymi pięściami, z wąskim czołem pofałdowanym czystą
nienawiścią, wpatrywał się w wejście do westybulu.
Nie zauważyłem tych, którzy weszli do jadalni podczas naszej rozmowy. Teraz
jednak rozejrzałem się - i zobaczyłem, że zbliża się Smithby oraz Cynthia
Smithby, a za nimi Beowulf Ty. Na ramionach pani Smithby spoczywał długi czarny
kot, w uderzającym kontraście ze złotymi włosami zwiniętymi powyżej. Drugi kot,
syjamski, umościł się w ramionach Smithby'ego, w przyjemnym tete-a-tete.
Usłyszałem, jak Witherspoon zgrzytnął zębami.
- Popatrz na nią! - syknął jadowicie. - Wygląda jak skrzyżowanie kremówki z
Walkirią.
Muszę przyznać, że zdumiało mnie to porównanie - później dowiedziałem się, że
Witherspoon usłyszał je od jakiegoś studenta. A jednak było całkiem trafne.
Gdyby nie heroiczna postura - pomniejszająca męża o dobre sześć cali - Cynthia
Smithby świetnie pasowałaby do Karola II. Przypominała Julię Herricka: wspaniała
figura, nieco zbyt obfita jak na dzisiejszą modę, drobne czerwone usteczka, mały
zaokrąglony podbródek, okrągłe oko.
Ona pierwsza mnie zobaczyła. Natychmiast figlarny uśmiech wypłynął jej na usta.
Zmieniła kurs i z głową uniesioną wysoko ruszyła w moją stronę.
Wyprostowałem się i czekałem na nią z surowym, bezkompromisowym wyrazem twarzy.
Wiedziałem, że Witherspoon się mylił. Oto był nasz wróg! Oto była Lilith, która
uwiodła słabego człowieka i sprowadziła go z kamienistej ścieżki trzeźwej
naukowości. Od razu wiedziałem, że tutaj nie ma miejsca na udawanie, że muszę
jasno przedstawić swoją opinię.
Podeszła do mnie, promienna i zaróżowiona.
- Drogi panie Flewkes! - powiedziała niskim, melodyjnym głosem. - Co za urocza
niespodzianka! Tak się cieszę, że znowu jest pan wśród nas. - Spuściła rzęsy z
fałszywą skromnością. - Tak samo Emerson. Prawda, Emersonie?
Smithby zaczerwienił się z zakłopotania i przytaknął z zapałem, miętosząc
cienką książeczkę, którą trzymał w ręku.
- Tyle się wydarzyło od pańskiego wyjazdu - ciągnęła Cynthia - tyle cudownych
rzeczy. Ale przecież - zaśmiała się ślicznie - może pan nadrobić zaległości,
uczestnicząc w seminarium Emersona.
Zmusiłem się, żeby spojrzeć jej w oczy.
- Szanowna pani - oświadczyłem chłodno - poświęciłem pół życia w służbie tej
instytucji i dla zachowania jej surowych ideałów. Mogę jedynie ze wstydem
zwiesić głowę, kiedy widzę smutny rozkład tego, co niegdyś stanowiło szczytną
tradycję. Ani słowem, ani czynem nie poprę tej zdrady!
Kątem oka zauważyłem przykre zaskoczenie na twarzy Smithby'ego; przechwyciłem
ogłupiałe spojrzenie Beowulfa Ty. Cynthia również nadąsała się na chwilę, niczym
wrażliwe dziecko skarcone bez powodu. Potem odrzuciła głowę do tyłu.
- Panie Flewkes - powiedziała - naprawdę cieszę się, że pan zajmuje takie
stanowisko, ponieważ tutaj... - odwróciła się do Smithby'ego - tutaj jest
wyzwanie, którego potrzebujemy. Twój geniusz, Emersonie, obali ten mur
klasycznego konserwatyzmu. Nasz obecny projekt odniesie murowany sukces. Wtedy
otrzymamy niezbity dowód i pan Flewkes przyjdzie cię przeprosić.
- Och, nie mnie - w oczach Smithby'ego malowało się cielęce uwielbienie. -
Ciebie, kochana Cynthio. Cała zasługa należy do ciebie. Świat dowie się, że to
twoje dzieło!
Beowulf zachichotał.
- Wtedy Flewkes też zrobi badania w kocim. - Zerknął na mnie przez swoje
arlekiny. - Mogę dać pomoc. Kocie słowa mają jedną ładną sylabę, jak kantoński.
- Ależ Beowulfie - uśmiechnęła się przekornie Cynthia. - Musisz poświęcić więcej
czasu na własną naukę. Wiesz, że oblałeś wszystkie inne kursy. Ale chodźmy na
lunch. - Wzięła Smithby'ego pod ramię. - A teraz, drogi panie Flewkes, powiemy
panu... miau.
Kiedy drzwi jadalni zamknęły się za nimi, opadłem ciężko na fotel.
- Mój Boże, Bertrandzie - wymamrotałem - ona... ona na mnie miauknęła!
- Przypuszczam - odparł - że mówiła ci w kocim "Do widzenia".
Otarłem lodowaty pot z czoła.
- To nie Smithby jest geniuszem zła... to ona!
- Nonsens! - burknął Witherspoon. - Po prostu ona nie nosi biustonosza... a ty
jesteś zbyt wrażliwy.
Zaczerwieniłem się.
- Ale... ale co z jej nowym projektem?
- Same brednie i puste frazesy, możesz mi wierzyć. Jakaś idiotyczna zabawka,
którą dostała od męża. Co innego mogła wymyślić? Ona nawet nie ma doktoratu.
Ten argument oczywiście przesądzał sprawę. Zachowałem spokój.
- To on jest winien - ciągnął Witherspoon. - Na pewno zauważyłeś tę książeczkę,
którą trzymał? To jego ostatnia praca: "Ballady z płotu, przełożone z
oryginalnego kociego". On je śpiewa, Christopherze, wszystkim swoim studentom,
akompaniując sobie na lutni. Mówiono mi, że jego miaukoty są wspaniałe. I
wprowadził rozszerzony kurs dla poskramiaczy lwów, zajęcia odbywają się
wieczorem. Przyciągnęły dziwne typy do Bogwood, możesz mi wierzyć.
Urwał. Wzniósł apokaliptyczny palec do nieba.
- I dziwisz się - wykrzyknął - że sięgnąłem do ostatecznych środków? Dziwisz
się, że wynająłem prywatnego łapsa?
- Pry... prywatnego łapsa?
- Ach, tylko na wszelki wypadek - odparł. - Muszę to wyjaśnić. Tak sam siebie
nazywa w żargonie. To detektyw, Christopherze. Sprowadziłem go z Nowego Jorku,
gdzie zatwardziali zbrodniarze czmychają na sam dźwięk jego nazwiska.
Zacząłem mu robić wymówki, ale Witherspoon nie dopuścił mnie do głosu.
- Umówiłem cię z nim na lunch, żebyś go poznał. Nie tutaj, tylko w poufnym
miejscu... w lokalu o nazwie, jeśli się nie mylę, Jawajska Jadłodajnia Jakeya.
- Ale Bertrandzie - zaprotestowałem słabo - jak ten człowiek nam pomoże? W jaki
sposób?
Witherspoon zaśmiał się dziko, triumfalnie.
- Cierpliwości, Christopherze! Wkrótce dowiesz się wszystkiego!
Niewiele pamiętam z tego pierwszego poufnego spotkania. Zwaliste, nieogolone
typy pochłaniające jedzenie przy obskurnych stolikach, wulgarny język i chamskie
żarty, ohydna muzyka z mechanicznych instrumentów - ledwie sobie przypominam to
wszystko. Natomiast wyraźnie pamiętam pierwsze niekorzystne wrażenie, jakie
wywarł na mnie Luigi Hogan. Mały, okrągły i zadziwiająco włochaty, nie wyglądał
ani nie zachowywał się jak detektyw.
Witherspoon i ja postawiliśmy kołnierze płaszczów i opuściliśmy ronda kapeluszy,
żeby uniknąć rozpoznania, lecz małe bystre oczka Hogana wypatrzyły nas
natychmiast, jak tylko weszliśmy. Przywitał nas niestosownie drwiącym rechotem.
Kiedy się opanował, dokonano prezentacji i po chwili obaj z Witherspoonem
spiskowali przyciszonymi głosami nad grubymi kubkami letniej kawy.
Hogan miał koszmarną dykcję, używał bandyckiego slangu, którego prawie nie
rozumiałem, mówił i śmiał się z ustami wypełnionymi kanapką z salami. Chociaż po
spotkaniu z Cynthią Smithby zachowałem pełnię władz umysłowych, zdołałem
wychwycić zaledwie pojedyncze fragmenty tej konwersacji. Zauważyłem, że Hogan
zwracał się do Witherspoona per "szefie". Słyszałem, jak opowiadał, że uczęszcza
na rozszerzony kurs Smithby'ego dla pogromców zwierząt. Nawet go zrozumiałem,
kiedy własnymi słowami streszczał rady Smithby'ego dla uczniów: "Musisz im
pokazać, że sie nie cykasz ani nie pękasz, jasne? Musisz wejść za nimi do
klatki, jasne? Musisz nawijać do tych cholernych wielkich kocurów jak do
kumpli".
W tym miejscu Witherspoon przybrał wręcz krwiożerczy wyraz twarzy.
- Hogan - rzucił kątem ust - znajdziesz pan dla nas cyrk albo zoo, jasne? Z
wielkim złym tygrysem, jasne? Hi hi! Sprowokujemy pana Smithby'ego, żeby wszedł
i pogadał z nim w klatce. Nie może odmówić. Załapałeś?
- Załapałem, szefie. - Hogan zarechotał odrażająco. - Prasa rzuci się na to z
pazurami.
- Nie tylko prasa - mruknął Witherspoon z upiornym uśmiechem. - Nie tylko!
Co do reszty rozmowy - no cóż, Witherspoon przedstawił mi ogólny zarys, kiedy
wracaliśmy ciemnymi uliczkami do kampusu. Pomysł nakarmienia tygrysa Smithbym
nie stanowił głównej intrygi. Hogan miał go obserwować bez przerwy, dopóki
Smithby nie popełni jakiejś niedyskrecji, najchętniej męsko-damskiej. Wówczas
Hogan wykona fotografie, których użyjemy, żeby zniszczyć reputację Smithby'ego i
spowodować jego szybką dymisję. Jako środek ostateczny miał się posłużyć pewną
osobą imieniem Marilynne, której nie oparł się jeszcze żaden mężczyzna.
W normalnych okolicznościach byłbym głęboko wstrząśnięty tymi bezwzględnymi
metodami. Teraz jednak, uwzględniając wyłącznie okropną sytuację Bogwood,
podzielałem zawziętość Witherspoona i nie miałem żadnych skrupułów. Niepokoiło
mnie tylko jedno - Cynthia Smithby. To prawda, nie posiadała żadnych
akademickich kwalifikacji; istotnie, miała znikome szanse na dokonanie jakiegoś
nowego, zagrażającego nam odkrycia. Czy jednak Smithby nie okaże się tylko
przynętą, którą sprytna, przebiegła kobieta machała nam przed nosem dla
odwrócenia naszej uwagi?
Czekanie na owoce działalności Hogana nie było łatwe. Próżne obawy i wątpliwości
dręczyły mnie bez przerwy - i przez cały czas sytuacja wciąż się pogarszała.
Pomimo naszych gorących protestów dodano do okropnej listy kurs Kociej Kultury.
Prasa, nieustannie podsycająca zainteresowanie opinii publicznej kocim, witała
pochwalnymi recenzjami kolejno wydawane podręczniki Smithby'ego dla personelu
cyrków i ogrodów zoologicznych: "Podstawy lwiego", "Podstawy lamparciego",
"Podstawy panterzego" i tak dalej. Jednocześnie dziennikarze rozpuszczali
pogłoski o postępach projektu Cynthii Smithby, którego charakter wciąż
utrzymywała w tajemnicy. Była to, napomykali, metoda nauki kociego tak prosta,
że każde dziecko opanuje go w godzinę. Czy to osiągnięcie, zapytywali, nie
wyeliminuje zapotrzebowania na nianie, opiekunki, przedszkolanki? Czy nie zmieni
społecznej i ekonomicznej struktury świata? Przeżyliśmy chwilę otuchy. Nadszedł
dzień, kiedy Hogan zameldował, że nawiązał kontakt z menażerią posiadającą
tygrysa, starego i całkiem nieoswojonego, który przerwał ziemską karierę co
najmniej jednego tresera. Smithby'emu rzucono wyzwanie. Zawiadomiono prasę.
Możecie sobie wyobrazić, że Witherspoon i ja aż podskoczyliśmy z radości, kiedy
zobaczyliśmy nagłówek: KOCI SPEC POSKROMI GROŹNEGO WŁADCĘ DŻUNGLI!
Ale Smithby wykręcił się z tego. Pogawędka z każdym normalnym tygrysem,
oznajmił, byłaby bardzo przyjemna. To jest zupełnie inna sprawa. Ten tygrys
wyraźnie jest psychopatą. "On potrzebuje kociego psychiatry", oświadczył
Smithby. "Chociaż mówię po angielsku, nie mam najmniejszej ochoty dyskutować z
ludzkim maniakiem uzbrojonym po zęby". A służalcza prasa pochwaliła go za
"nieugięty zdrowy rozsądek"!
Tygodnie wlokły się powoli i nasze potajemne spotkania w Jawajskiej Jadłodajni
Jakeya przynosiły coraz więcej zniechęcających meldunków. Poznaliśmy życie
Smithby'ego w najdrobniejszych - i nienagannych - szczegółach. Z perwersyjnym
uporem zachowywał się jak wzorowy mąż. Nawet Marilynne, kiedy wreszcie
sprowadziliśmy ją z Nowego Jorku, uznała go za twierdzę nie do zdobycia. Nawet
Marilynne, w której wymalowanej obecności biedny Witherspoon rumienił się jak
uczniak, daremnie wysilała swoje zdolności. Po każdej próbie jej komentarze
brzmiały coraz bardziej sarkastycznie, aż w końcu opuściła nas - zostawiwszy
notatkę z poradą, że osiągniemy lepsze rezultaty, stosując mysz uperfumowaną
kocimiętką.
Co najdziwniejsze, klęska starannie obmyślonych planów w najmniejszym stopniu
nie zniechęciła Witherspoona nie chciał również wysłuchać mojej propozycji, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin