David Brin - Wspomaganie -04- Rafa jasności.pdf

(1797 KB) Pobierz
David Brin
Rafa jasności
Księga pierwsza nowej trylogii o wspomaganiu
Dla Herberta H. Brina, poety, dziennikarza, przez cale tycie walczącego o sprawiedliwość.
Asx
Muszę prosić was o pozwolenie. Was, moje pierścienie, moje odrębne jaźni.
Głosujcie! Czy mam przemówić do świata zewnętrznego w imieniu nas wszystkich? Czy
mamy połączyć się raz jeszcze, by stać się Asxem?
Jest to imię używane przez ludzi, gheuenów i inne istoty, gdy zwracają się do tego stosu
kręgów. Nazwaną tym imieniem koalicję pulchnych traeckich pierścieni wybrano na
mędrca Wspólnoty, szanowanego i otaczanego czcią, osądzającego członków wszystkich
sześciu gatunków wygnańców.
Tym imieniem —Asx— wzywają nas, gdy chcą wysłuchać opowieści. Czy osiągnęliśmy
zgodę?
Asx składa więc relację… z wydarzeń, które przeżyliśmy, a takie z tych, które
zrelacjonowali nam inni. „Ja” będę narratorem, całkiem jakby ten stos był
na tyle szalony, by stawiać czoło światu, mając tylko jeden umysł.
Asx warzy tę historię. Poglaszczcie jego woskowe ślady. Poczujcie, jak wiruje woń
opowieści.
Nie istnieje lepsza, którą „ja ” mógłbym opowiedzieć.
Wstęp
Ból jest ściegiem utrzymującym go w całości… Gdyby go nie czuł, rozpadłby się już
niczym pogryziona lalka lub popsuta zabawka, zostawił swe rozerwane części wśród
pokrytego szlamem sitowia i zniknął w otchłani czasu.
Błoto pokrywa go od stóp do głów. W miejscach, gdzie wysusza je słońce, blednie,
tworząc układankę z kruszących się płytek, jaśniejszych od jego smagłej skóry. Osłaniają
one nagość wierniej niż zwęglone szaty, które opadły niczym sadza po jego panicznej
ucieczce z ognia. Owa osłona koi palące cierpienie, aż złagodzona udręka staje się niemal
miłym towarzyszem, niczym gadatliwy pasażer, którego jego ciało dźwiga przez nie
kończące się, wsysające bagno.
Wydaje mu się, że otacza go jakaś muzyka, dokuczliwa ballada zadrapań i poparzeń. Opus
na uraz i szok.
Złowróżbną kadencję wygrywa dziura w jego skroni.
Tylko raz dotknął dłonią ziejącej rany. Koniuszki palców nie zostały powstrzymane przez
skórę i kość, lecz posuwały się przerażająco głęboko, zanim jakiś odległy instynkt sprawił,
że zadrżał i wycofał je. To było coś, czego nie mógł zrozumieć, utrata, której nie potrafił
pojąć.
Utrata samej zdolności pojmowania…
Bagno mlaszcze chciwie, przy każdym kroku wciągając jego stopy.
Pochylony, musi się gramolić na czworakach, by przedrzeć się przez kolejną barierę
krzyżujących się ze sobą gałęzi połączonych pajęczyną pulsujących żyłek barwy
czerwonej lub żółtej. Wśród nich widać uwięzione kawałki szklistej cegły bądź pokrytego
dziobami metalu, a na nich plamy wywołane starością i kwasowymi sokami. Unika tych
miejsc, przypominając sobie niejasno, że kiedyś miał poważne powody, by trzymać się od
nich z daleka.
Kiedyś wiedział mnóstwo rzeczy. ,
Zahacza nogą o ukryte pod oleistą taflą wody pnącze. Pada w bagno. Z
trudem utrzymuje głowę nad powierzchnią. Kaszle i dławi się. Drży,
dźwigając się z wysiłkiem na nogi, a potem znowu zaczyna się wlec przed siebie,
doszczętnie wyczerpany.
Następny upadek może oznaczać koniec.
Brnie naprzód uporczywie, siłą przyzwyczajenia, a towarzyszący temu ból recytuje
wieloczęściową fugę — nagi i drażniący, okrutny, bez słów. Jedynym zmysłem, który
wydaje się nietknięty po wstrząsie upadku, uderzeniu w ziemię i ogniu, jest węch. Nie ma
poczucia kierunku ani celu, lecz połączony odór wrzącego paliwa oraz jego własnego
przypalonego ciała pomagają mu wlec się dalej. Powłóczy nogami, pochyla się, gramoli
na czworakach i utyka, aż wreszcie cierniowy gąszcz się przerzedza.
Nagle pnącza znikają. Rozciąga się przed nim bagno — rzadko porośnięte dziwnymi
drzewami o łukowatych, spiralnych korzeniach. Trwoga mąci jego umysł, gdy zauważa,
że woda staje się głębsza. Wkrótce nie kończące się grzęzawisko sięgnie mu po pachy, a
potem wyżej.
Wkrótce umrze.
Nawet ból zdaje się z tym zgadzać. Łagodnieje, jakby zrozumiał, że nie ma sensu
zawracać głowy zmarłemu. Ów prostuje się ze skrzywionej, zgarbionej pozycji, po raz
pierwszy od chwili, gdy wypadł z wraku wijąc się, ogarnięty płomieniami. Powłócząc
nogami po śliskim błocie, zatacza powoli krąg…
…i nagle staje przed parą oczu przyglądających się mu z gałęzi najbliższego drzewa.
Oczu osadzonych nad krótką, grubą szczęką o ostrych jak igły zębach. Jak maleńki delfin,
myśli, kosmaty delfin z krótkimi, muskularnymi nogami… oczyma skierowanymi do
przodu… i uszami.
Cóż, być może porównanie do delfina nie było trafne. Nie myśli w tej chwili najsprawniej.
Niemniej zaskoczenie wyszarpuje z jego umysłu pewne skojarzenie. Wzdłuż jakiejś
ocalałej ścieżki przepływa szczątek, który omal nie przeradza się w słowo.
— Ty… Ty… —Próbuje przełknąć ślinę. —Ty. ..Ty…t…t…t…
Stworzenie przechyla głowę, przyglądając mu się z zainteresowa ło
niem. Przysuwa się bliżej po gałęzi, gdy człowiek kuśtyka ku niemu, wyciągając
ramiona…
Nagle skupienie zwierzęcia pryska. Stworzonko zerka w kierunku, z którego dobiega
dźwięk.
Pluszcze ciecz… potem jeszcze raz… i jeszcze. Odgłos powtarza się w miarowym rytmie,
zbliżając się stopniowo. Świst i plusk, świst i plusk.
Gładkofutre zwierzątko spogląda z ukosa gdzieś za jego plecy, po czym chrząka cicho,
wzdychając z rozczarowaniem. Obraca się błyskawicznie i znika wśród liści o
dziwacznych kształtach.
Człowiek unosi dłoń, by skłonić je do pozostania. Nie może jednak znaleźć słów. Nie
umie wyrazić żalu, gdy krucha nadzieja wali się w przepaść opuszczenia. Raz jeszcze
wydaje z siebie żałosny jęk.
-Ty…Ty…
Pluskanie zbliża się. Pojawia się też dźwięk wciągania powietrza z głuchym pomrukiem.
Odpowiada mu mlaskanie, które dobiega na przemian z gwiżdżącymi szeptami.
Rozpoznaje odgłos mowy, hałas wydawany przez istoty rozumne, choć nie pojmuje słów.
Otępiały z bólu i rezygnacji, odwraca się i mruga bez zrozumienia na widok łodzi
wynurzającej się z gaju bagiennych drzew.
Łódź. Słowo —jedno z pierwszych, jakie poznał — znajduje drogę do jego umysłu gładko
i z łatwością, tak jak ongiś działo się to z niezliczonymi innymi wyrazami.
Łódź. Zbudowana z wielu długich, wąskich rur, zręcznie pozgina-nych i połączonych w
całość. Wprawiają ją w ruch postacie w zgodnym rytmie poruszające tyczkami i wiosłami.
Postacie, jakie zna. Widywał już podobne.
Ale nigdy tak blisko.
Nigdy współpracujące.
Jedna to stożkowaty stos pierścieni, o malejącej z wysokością średnicy,
opasany obwódką gibkich macek, dzierżących długą tyczkę, używaną do odpychania
korzeni drzew od kadłuba. Tuż obok para odzianych w zielone płaszcze dwunogów o
szerokich barach macha wielkimi, przypominającymi czerpaki wiosłami. Ich długie,
pokryte łuskami ramiona błyszczą w skośnych promieniach słońca. Czwarty jest
niebieskiego koloru, opancerzony, pokryty skórzastymi płytami, ma
11
przypominający garb tułów zwieńczony przysadzistą kopułą opasaną lśniącą wstęgą oka.
Z centrum sterczy promieniście pięć potężnych nóg, całkiem jakby stworzenie było w
każdej chwili gotowe do ucieczki we wszystkich kierunkach jednocześnie.
Zna te sylwetki. Zna je i boi się ich. Ale prawdziwa rozpacz zalewa jego serce dopiero
wtedy, gdy dostrzega ostatnią istotę, która stoi na rufie i trzyma rumpel łodzi, wpatrując
się w gąszcz pnączy i zmurszałych kamieni.
Dwunoga postać jest drobna i szczupła, odziana w strój z prymitywnej tkaniny. Znajomy
zarys, aż nazbyt podobny do jego własnego. To ktoś obcy, lecz dzieli z nim dziedzictwo
mające początek nad pewnym słonym morzem, odległym od tej kosmicznej mielizny o
wiele eonów i galaktyk.
To ostatnia postać, jaką pragnął ujrzeć w tym zapadłym miejscu, tak daleko od domu.
Wypełnia go rezygnacja, gdy opancerzony pięcionóg krzycząc unosi zakończoną
szczypcami kończynę, by wskazać w jego stronę. Pozostali gnają na przód łodzi, by mu
się przyjrzeć. On również się na nich gapi, gdyż to niezwykły obraz — wszystkie te
twarze i postacie szwargoczące do siebie, by wyrazić zdumienie jego widokiem, a potem
ganiające po łodzi, współpracujące zgodnie i wiosłujące ku niemu z wyraźnym zamiarem
pomocy.
Unosi ręce niczym w geście powitania. Potem, na rozkaz, oba kolana uginają się i zalewa
go mętna woda.
W ostatnichch sekundach, gdy rezygnuje już z walki o życie, przepełnia go ironia.
Pokonał długą drogę i zniósł wiele. Jeszcze przed chwilą wydawało się, że jego
ostatecznym przeznaczeniem, jego zgubą, będą płomienie.
Z jakiegoś powodu utonięcie wydaje się bardziej odpowiednim sposobem odejścia.
I KSIĘGA MORZA
Wy, którzy wybraliście ten sposób życia — zamieszkanie, rozmnażanie się i śmierć w
tajemnicy na tym kalekim świecie, trwogę przed gwiezdnymi szlakami, po których ongiś
wędrowaliście, ukrywanie się wraz z innymi wygnańcami w miejscu zakazanym przez
prawo… jakiej sprawiedliwości wolno wam się domagać?
Wszechświat jest bezwzględny. Jego
prawa są bezlitosne.
Nawet zwycięskich i wspaniałych karze miażdżący wszystko kat zwany czasem. Jeszcze
okrutnie j s zy jest on dla was, którzy jesteście przeklęci i boicie się nieba…
Istnieją jednak drogi, które prowadzą w górę nawet od rozpaczliwego smutku.
Ukrywajcie się, dzieci wygnania! Lękajcie się
gwiazd! Lecz bacznie wypatrujcie i
nasłuchujcie pojawienia się ścieżki.
Zwój Wygnania
Opowieść Alvina
W dniu, gdy dorosłem już na tyle, że moje włosy zaczęły się stawać białe, rodzice
wezwali wszystkich członków naszej tłumnej gromadki do rodzinnego khuta na
ceremonię nadania mi właściwego imienia — Hph-wayuo.
Myślę sobie, że jest całkiem niezłe, jak na hoońskie nazwanie. Łatwo 13
wydobywa się z mojego worka rezonansowego, nawet jeśli czasami czuję się zażenowany,
gdy je słyszę. Prawo do jego używania przysługuje podobno naszemu rodowi od czasów,
gdy skradacz przywiózł na Jijo pierwszych hoonów.
Skradacz był superpołyskliwy! Nasi przodkowie byli zapewne grze-sznikami, skoro
przybyli na tę obłożoną tabu planetę, by się na niej rozmnażać, lecz aby tu dotrzeć, lecieli
potężnym krążownikiem gwiezdnym, wymykając się patrolom Instytutu, niebezpiecznym
Zangom oraz węglowym burzom Izmunuti. Grzesznicy czy nie, musieli być diabelnie
odważni i okropnie dużo umieć, by dokonać podobnych rzeczy.
Przeczytałem wszystko, co udało mi się znaleźć na temat owych dni, choć wydarzyło się
to setki lat przed tym, nim na Jijo pojawił się papier i jedynym źródłem informacji jest
garstka legend o owych hoońskich pionierach, którzy spadli z nieba, by odnaleźć
ukrywających się już na Stoku g’ Keków, glawery i trackich. Historie opowiadające, jak ci
świeżo przybyli hoonowie zatopili swój skradacz w głębi Śmietniska, by nie można go
było odnaleźć, a potem zaczęli budować prymitywne drewniane tratwy, które były
pierwszymi statkami żeglującymi po rzekach i morzach Jijo od czasu odejścia wielkich
Buyurów.
Skoro imię, które mi nadano, wiąże się ze skradaczem, nie może chyba być takie złe.
Ale tak naprawdę lubię, jak mówią na mnie „Alvin”.
Nasz nauczyciel, pan Heinz, chce, żeby uczniowie starszych klas zaczęli prowadzić
dzienniki, chociaż niektórzy rodzice skarżą się, że tutaj, na południowym krańcu Stoku,
papier jest zbyt drogi. Nie dbam o to. Będę pisał
o przygodach, jakie przeżywam z przyjaciółmi, gdy pomagamy dobrodusznym
marynarzom w porcie, nękając ich jednocześnie pytaniami, albo kiedy badamy kręte
kanały przepływu lawy na stokach pobliskiego wulkanu Mount Guenn czy zapuszczamy
się naszą małą łódką aż do długiego, wąskiego i ostrego cienia Krańcowej Skały.
Może któregoś dnia zrobię z tych notatek książkę!
Dlaczego nie? Znam anglic naprawdę dobrze. Nawet zrzędliwy staruszek Heinz
przyznaje, że mam wielki talent do języków. Nauczyłem się na pamięć miejskiego
egzemplarza słownika Rogeta, kiedy miałem dziesięć lat. Zresztą, skoro drukarz Joe
Dolenz przybył do Wuphonu otworzyć interes, dlaczego mielibyśmy szukać nowych
rzeczy do czytania tylko w wędrownej karawanie bibliotekarza? Może
14
nawet pozwoli, bym sam składał tekst! To znaczy, jeśli zdążę zabrać się do tego, nim moje
palce zrobią się za wielkie, by uchwycić te małe, zwierciadlane literki.
Mu-phauwq, moja matka, mówi, że to świetny pomysł, choć widzę, że raczej pobłaża ona
tylko dziecinnej obsesji. Chciałbym, żeby przestała traktować mnie tak protekcjonalnie.
Mój tata, Yowg-wayuo, okropnie marudzi, nadyma swój worek rezonansowy i mówi,
żebym nie był takim naśladowcą ludzi. Jestem jednak pewien, że w głębi duszy podoba
mu się ten pomysł. Czy sam ciągle nie zabiera pożyczonych książek w swoje długie
podróże do Śmietniska, choć w zasadzie nie powinno się tego robić, bo co by się stało,
gdyby statek zatonął i być może ostatni, starożytny egzemplarz Moby Dicka poszedł na
dno razem z załogą? Czyż nie byłaby to prawdziwa katastrofa?
Czy zresztą niemal od dnia moich narodzin nie czytał mi swym huczącym głosem
wszystkich wspaniałych, stworzonych przez Ziemian opowieści przygodowych, takich jak
Zgłoś jeśli naruszono regulamin