Kazimierz Koźniewski - Rozowe cienie - 1960.pdf

(1351 KB) Pobierz
Różowe cienie
Kazimierz Koźniewski
Spis treści
I „Staszic“
II W Cietrzewiach
III Niepokoje
IV Mutacja
V W Szesnastce
VI „Kuźnia Młodych“
VII Dojrzewanie
VIII Ostatnie dwanaście miesięcy
Posłowie
I
„Staszic“
W czapce kroju francuskiego
idzie małpa od Górskiego,
a tą małpą się zachwyca
druga małpa od Staszica…
Skoczyłem z pięściami, by pomścić obrazę, ale Stefek umknął spod ręki; był zwinniejszy.
Dowiedziawszy się, że zdałem do „Staszica”, ukłuł mnie złośliwym czterowierszem,
popularnym wśród najmłodszych sztubaków Warszawy, a wymierzonym z nie znanych mi
bliżej powodów przeciwko staremu, zasłużonemu w walkach o szkołę polską gimnazjum
im. Wojciecha Górskiego. Państwowe gimnazjum im. Stanisława Staszica znalazło się
w tym wierszyku prawdopodobnie gwoli rymu, gdyż zdarza się, że o treści utworu
decydują wymagania formy. Stefan Z., mój kolega z prywatnego kompletu pani
Świerczewskiej, jednego z tych bardzo wielu podówczas kompletów, w których dzieci
średniozamożnej inteligencji przygotowywane były do gimnazjum, zdał właśnie egzamin
wstępny do gimnazjum im. Stefana Batorego i specjalnie się tym szczycił. Wśród szkół
warszawskich „Batory” miał rangę osobliwą: rzeczywista jej wartość mnożona była przez
snobizm rodziców posyłających tam synów. Stefan uważał się więc za uprawnionego do
okazywania pogardy „Staszicowi”, dla mnie jeszcze wtedy instytucji nieznanej, choć już
bliskiej. Egzamin zdałem przed wakacjami - w czerwcu. Nie umiem powiedzieć, w jakim
stopniu przyjęcie do szkoły zawdzięczam jego wynikom - sądzę, że były one raczej
przeciętne - w jakim zaś zręcznie organizowanej protekcji rodzinnej. W nagrodę
otrzymałem kilka pysznych książek, wśród nich Przygody Tomka Sawyera oraz Winnetou,
czerwonoskórego dżentelmena,
jako że wtedy Maya przechorowywali chłopcy
w najwcześniejszych latach. W czcigodnym sklepie Mieszkowskiego zakupiono sztywny,
wysoki, granatowy rondel - czapka była jedyną oznaką uczniów szkół państwowych -
i przytwierdzono mi na nim srebrnego blaszanego orła z dwiema literkami: G. S. -
gimnazjum Staszica. W tym czaku wyjechałem na wakacje.
Trzeciego września 1929 roku, przejęty i onieśmielony, wkroczyłem w ciemną sień
szarego gmachu przy ulicy Polnej, stojącego tuż obok podjazdu do Politechniki.
Sąsiedztwo wpływało może na to, że nasze humanistyczne gimnazjum doskonale
przygotowywało właśnie z nauk ścisłych i absolwenci od „Staszica” cieszyli się dobrą
opinią wśród profesorów dostojnej uczelni. Jednak nie wzgląd na fizykę i matematykę, ale
na łacinę (oraz bliskość naszego nowego mieszkania) zdecydował o wyborze szkoły przez
mego ojca, który choć inżynier, najsłuszniej uważał, że elementarna znajomość łaciny
i starożytnej kultury niezbędna jest dla rzetelnego wykształcenia ogólnego.
Trzypiętrowy szary gmach, wybudowany podczas pierwszej wojny światowej, spalony
pod koniec drugiej, znów odbudowany - tym razem w kolorze beżowym - po dziś dzień
służy szkolnej oświacie. Małemu szkrabowi budynek wydawał się wielki i pyszny,
w istocie jak na potrzeby stale rozrastającego się gimnazjum - był on za ciasny, za ciemny,
pozbawiony sal rekreacyjnych oraz boiska; tę rolę spełniać musiało małe, brukowane
kostką podwórko.
Znalazłem się w klasie pierwszej, na pierwszym piętrze, z lewej strony szerokiego
korytarza. Usiadłem na ławce - byle jakiej, akurat wolnej, obok kolegi, którego nie znałem
i którego dziś już nie pamiętam. Z przyczyny słabego wzroku prędko kazano mi się
przenieść na którąś z bliższych ławek.
Klasa pierwsza… Numeracja klas była wtedy zupełnie inna niż dzisiaj. Do gimnazjum
szedł dziesięcio- lub jedenastolatek ze szkoły powszechnej lub z prywatnych kompletów.
Nauka trwała osiem lat, osiem klas wieńczonych maturą, zdawaną nader często
z poważnym opóźnieniem, gdyż duży odsetek uczniów repetował rozmaite klasy.
Gimnazjum przyjmowało więc dziecko, wypuszczało człowieka niemal dorosłego, a w
każdym razie przeświadczonego o swej dojrzałości. Taki porządek przetrwał gdzieś
z ubiegłego stulecia. Zmieniono go dopiero w 1935 roku, przedłużając szkołę
powszechną, skracając gimnazjum, tworząc licea i dwie matury: małą i dużą. Ani mnie,
ani moich kolegów reforma ta objąć nie zdążyła; w tej więc kronice numeracja klas
odpowiada systemowi istniejącemu podówczas: klasa pierwsza - jedenasty rok życia,
druga - dwunasty, trzecia - trzynasty, aż do roku osiemnastego, kiedy prawidłowość ta
w moim wypadku została pogwałcona.
Dzwonek. Do klasy wbiegła niska, ruchliwa, staroświecko ubrana figurka; wąziutkie
spodnie, ciasna marynareczka, sztywny kołnierzyk z odgiętymi rogami, fularowy krawat -
istny „pikuś”. Przezwisko znakomicie pasowało do pana Wieczerskiego, nauczyciela
przyrody i naszego wychowawcy.
Pikuś wskoczył na katedrę, otworzył wielki dziennik oprawny w szaroniebieski
marmurek, odwinął zakładkę z listą uczniów i wykrzyknął:
- Brzóska Stanisław…
Zaczęła się pierwsza lekcja.
Klasa pierwsza
Pierwsza lekcja okazała się godziną wychowawczą. Pikuś podyktował nam rozkład zajęć,
odczytał litanię uczniowskich obowiązków, wyliczył tytuły niektórych podręczników,
a przede wszystkim odbył ogólne, wzajemne zapoznanie się. Nauczyciel wywoływał
nazwiska, my wstawaliśmy po kolei. I od razu na każdym spoczywało czterdzieści par
oczu. Jaki on jest? Wywołany wymieniał imiona rodziców, adres i - najważniejsze - zawód
ojca, recytowany głośno, dumnie lub mamrotany z cicha, ogólnikowo: urzędnik
państwowy. Potem okazywało się, że ów urzędnik był tylko woźnym. Dziesięcioletnie
szkraby miały już za sobą sumę życiowych doświadczeń i dobrze wiedziały, że są zawody,
które wyróżniają w tym świecie, lecz są i lekceważone. W naszej klasie przeważały dzieci
urzędników państwowych, drugą liczną grupę stanowili synowie inżynierów, lekarzy,
adwokatów. Chłopca z rodziny robotniczej nie było ani jednego, syn chłopa jeden jedyny -
i to wychowanek wuja, profesora politechniki. Synów funkcjonariuszy państwowych -
woźnego, policjanta - można było policzyć na palcach jednej ręki.
Wygląd każdego z nas, sposób odpowiadania, natężenie głosu już kształtowały pierwszą
opinię. W tym wypadku przy akompaniamencie żartobliwych złośliwości samego
wychowawcy, który przy lada okazji pakował „szpilę”, choć przecież był to człowiek
raczej dobry, zresztą jak na pedagoga dokładnie pozbawiony autorytetu.
Pan Wieczerski był naszym wychowawcą tylko przez jeden rok. Uczył wyłącznie
młodszych, gdyż jego przedmiot, przyroda, kończył się w klasie czwartej, choć na dobrą
sprawę wtedy dopiero powinna się rozpoczynać: świat cudów natury bardziej interesuje
starszego niż młodszego chłopca.
O biologii jeszcze nikt nawet nie myślał. Staroświecki ubiór i zabawny wygląd
nauczyciela nie przysparzał mu szacunku i może ten właśnie brak Pikuś nadrabiał
złośliwością, która traciła czasem akcent żartu i budziła gorzki żal dotkniętego chłopca.
W ten prosty sposób wychowawcza godzina z panem Wieczerskim stała się pierwszym
szkolnym wtajemniczeniem: kto znalazł się w gimnazjum, musiał przyzwyczaić się do
drwin kolegów, do złośliwości weń kierowanych, do tego, że każda cecha jego charakteru
lub wyglądu mogła stać się przyczyną utrapionych prześladowań.
- Ciborowski Adolf - odczytywał Pikuś. Z środkowego rzędu podniósł się pucołowaty
blondynek z dziewczęcą grzywką zamiast chłopięcej czuprynki; rodzice przedłużyć
pragnęli jego dzieciństwo. Pikuś zadrwił z chłopca. Zarechotaliśmy uradowanym
śmiechem. Ktoś woła, że tego to babcia odprowadziła do szkoły. Śmiech! Zdradziecki
przyjaciel wyjawia, że rodzice nazywają chłopca zdrobnieniem: Abula. Abula! To nam
pasuje do niemęskiej grzywki. Śmiech! Ciborowski na zawsze zostaje Abulą.
Inne nazwisko. Unosi się chłopak wysoki, tęgi, masywny.
- Imię? - domaga się Pikuś.
- Ludosław - szepce chłopak niewyraźnie, może speszony własną tuszą, a może
osobliwością imienia.
- Co? - wrzasnął wychowawca. - Ludojad?
Ryk śmiechu. Więcej nie było trzeba. Potem okazało się, że nasz Ludosław był dość
brutalny i swą bokserską pięścią nieraz dal się nam we znaki, więc znakomicie pasujący
Ludojad przylgnął doń na cały czas szkolny. Lecz były i takie chwile - w szkole i w
dniach tragicznego czerwca w armii polskiej we Francji - gdy Lutek okazał się kimś
dobrym, wrażliwym. Czyżby przezwisko, drwiące z jego fizycznej wady, z miejsca
narzuciło mu styl zachowywania się wobec kolegów? Czy drwina Pikusia ukształtowała
go, czy też, przeciwnie, nauczyciel z wyrobionym znawstwem człowieka odczytał od razu
główną cechę jego charakteru? Kto wie?
Kto wie, jaki byłby Kefir, gdyby zaraz na pierwszej godzinie wychowawczej Pikuś nie
wystawił go na sztych szyderstwa kolegów.
Kefir, jedyny z naszej czterdziestki, spóźnił się na pierwszą lekcję. Gdy Pikuś przeczytał
jego nazwisko - brzmiące podobnie do przezwiska - nikt nie wstał z ławki. Dopiero
w kilkanaście minut później do klasy wbiegł chudy chłopak gęsto tłumacząc się:
- Tatuś myślał, że lekcje rozpoczynają się o pół do dziewiątej.
- Tatuś myślał, tatuś myślał… - drwiąco zapiszczał Pikuś. Grad złośliwości lunął na głowę
chłopaka, którego spóźnieniu pewno faktycznie zawinił ojciec. Ale kto by się tam nad tym
zastanawiał?
Zgłoś jeśli naruszono regulamin