Sandra Paretti - A zimą nastało lato.pdf

(1502 KB) Pobierz
sandra paretti
a zimą nastało lato
Kiedy dzban miodu za rojem pszczół poleci, Statki lądem popłyną, a wieże kościołów
wynurzą się z fal, Gdy koń jeźdźca dosiądzie, a od traw krowy wymrą, Gdy kot przed
myszą
pod miotłą się schowa, A matka Cyganom za pół korony dziecko sprzeda, Gdy żniwiarzy
zasypie śnieg, a zimą nastanie lato, Czy jeszcze ktoś zwątpi, że już na głowie stanął świat?
Strofa z pieśni “The World turned upside down” z czasów wojny o niepodległość Stanów
Zjednoczonych (1775-1783 ) Księga pierwsza Dezerter 1 Odtąd co tydzień
słyszeliśmy nowe straszne opowieści o dezerterach, których pojmano, kiedy dotarli tu w
przebraniu marynarzy, wędrownych rzemieślników czy nawet kobiet, ukryci w beczkach
przewożonych statkami. Patrzyliśmy potem, jak 200 chłopa osiem razy tam i z powrotem
przepędzano aż do utraty tchu pomiędzy dwuszeregiem siekących szpicrutami żołnierzy, a
następnego dnia czekało ich to samo. Z Żywota biedaka w Tockenburgu, Zurych 1789
Drzewa wiśniowe zakwitły po raz wtóry, a ludzie po kątach szeptali, że w tym roku lato
chyba się nie skończy. Stodoły pękały w szwach, choć z pól jeszcze nie pozwożono
wszystkiego zboża. Kto posiał oziminę, z trwogą patrzył, jak bujnie rośnie, i wyczekiwał
pierwszych przymrozków, które by ten nadzwyczajny wzrost przyhamowały. Rok 1775 od
pierwszych dni niósł pomyślność, a gdy mimo upływu czasu stan ów się utrzymywał, w
ludziach począł się budzić niepokój. Narzekali na ciągle błękitne niebo, na
przygrzewające
słońce, nie przyzwyczajeni, że czegoś można mieć w nadmiarze. Tu wszystko było na
kredyt:
majątek, wolność, nawet życie. Miało się je na chwilę, bez żadnych gwarancji na
przyszłość.
Nikt nie zapominał, że mieszka u stóp twierdzy, która jednocześnie jest koszarami i
więzieniem. Królowała nad pagórkowatą krainą. Widoczny zewsząd szary stożkowaty
hełm
jej wieży groźnie wbijał się w błękit nieba, długi, przesuwający się cień o każdej porze
dnia
pozbawiał słońca inny kawałek okolicznych pól. Grupka wieśniaków zmierzających do
dworu Haynau miała twierdzę Ziegenhain za plecami. Szli jeden za drugim przez łąki,
choć
nieopodal biegła droga; nie chcieli, by kurz osiadł im na butach, a ubrani byli odświętnie
w
czarne bluzy z wielkimi ołowianymi guzikami, czarne kapelusze z szerokim rondem,
czarne
chustki pod szyją. Z daleka było już widać kamienną bramę dworu tak wysoką, że wóz
załadowany sianem mieścił się w niej bez trudu. Po bokach wisiały jeszcze wieńce
dożynkowe, po jednym z każdego majątku oddanego w zastaw. W ostatnim roku znowu
ich
kilka przybyło i wszystko wskazywało na to, że wkrótce w okolicy nie będzie ani jednego
chłopa gospodarującego na swoim, gdyż coraz mniej było takich, co jeszcze się nie
zadłużyli.
Przed bramą wieśniacy zdjęli kapelusze i powoli weszli w obsadzoną dębami aleję, którą
zamykał główny budynek, osłonięty wysokimi drzewami o żółknących gdzieniegdzie
liściach. Dwór był parterowy, jedynie w środkowej części nadbudowany, w oknach
odbijało
się słońce. Po obu stronach alei, nieco oddalone, ciągnęły się zabudowania gospodarcze.
Wieśniacy nie rozmawiali, nasłuchując hałasów, które przypominały im własne obejścia:
krzyków bawiących się dzieci, gdakania kur, stuku młotków do klepania kos. To dodało
im
pewności siebie. Dumnie unieśli głowy i przyśpieszyli kroku, a sprawa, która ich tu
przywiodła, nie wydawała się aż tak beznadziejna, żeby mieli odejść z kwitkiem. Już byli
za
bramą, gdy trzynastoletni Ambros z Felbinghofu krzyknął. Wszyscy stanęli jak wryci i
odwrócili się: nad twierdzą Ziegenhain unosił się biały dym. Twarze wieśniaków
spochmurniały. Z przymrużonymi oczami obserwowali, jak obłok dymu pęcznieje i
rozpływa
się po błękitnym czystym niebie. Od tej bieli wokół jakby pojaśniało. Wieśniacy
wiedzieli,
co ów dym nad wschodnim skrzydłem twierdzy oznacza, mimo to popatrzyli na siebie z
niedowierzaniem - dezerterzy uciekali wiosną i latem, jesień nie była dla nich łaskawa, a
jeśli
ktoś uciekł w listopadzie, mógł być pewien, że czeka go taki sam los jak zające, na które
zaczynał się teraz sezon. W zabudowaniach gospodarskich zapadła nagła cisza, sekundy
do
odgłosu salwy wlokły się w nieskończoność. Wreszcie armatni huk odbił się potrójnym
echem od zabudowań. Chłopi zamienili się w słuch. Bali się spojrzeć na siebie, jedynie
Langhofbauer, barczyste chłopisko z siwymi włosami i rudą brodą, uderzył sękatą laską o
ziemię i rzekł: - Co was tak zatkało? Jeszcze nie przywykliście? Na pewno ten, co wziął
nogi
za pas, ma więcej odwagi niż wy wszyscy razem. Mówię wam, jeśli o tej porze
zdecydował
się na ucieczkę, liczy na wspólnika, a ja mu życzę, żeby nie trafił na takiego tchórza jak
wy.
Nawet sobie boicie się pomagać! - Może lepiej chodźmy do domu? - odezwał się
dzierżawca
folwarku z Gleim. - Chcesz zawracać spod drzwi? - żachnął się Langhofbauer. - Wiesz,
jacy
są żandarmi - upierał się dzierżawca. - Posądzają nas, że pomagamy dezerterom.
Langhofbauer wsparł się oburącz o laskę i patrzył każdemu po kolei w oczy. - Czy któryś
z
żandarmów pomógł wam kiedykolwiek przepędzić dziki z waszych pól? A może ze
strachu
jużeście zapomnieli, po cośmy tu przyszli? Nikt się nie poruszył. Stali pochyleni, jak pod
ogromnym ciężarem. - Róbcie, jak chcecie! - zdenerwował się Langhofbauer. - Pójdę do
Haynaua sam, ale nie myślcie sobie, że załatwię też wasze sprawy! Już miał odejść, lecz
mimowolnie wraz z innymi spojrzał w kierunku twierdzy. Biała chmura prawie się
rozpłynęła, jej podobne do spłaszczonych poduszek resztki zachodni wiatr poroznosił
daleko
od twierdzy. W tym momencie znad wałów trysnęła nowa fontanna dymu i po kilku
sekundach ciszę rozdarł potężny huk. - Chciałbym dostać choćby połowę tego prochu, co
go
niepotrzebnie wysadzają w powietrze - mruknął Langhofbauer i ruszył przed siebie.
Pozostali niechętnie poszli za nim, po kilku krokach jednak znowu przystanęli. Na końcu
dębowej alei ukazał się jeździec na długonagim gniadym rumaku, ubrany w rezedowy
uniform Pierwszego Heskiego Regimentu Gwardyjskiego. Przemykał pomiędzy
drzewami,
co chwila niknąc za mieniącymi się kolorami jesieni liśćmi. Chłopi usunęli się na skraj
alei,
rozpoznawszy syna właściciela dworu. Na ich widok Claus Haynau zatrzymał konia tak
gwałtownie, że wierzchowiec stanął dęba, a spod jego kopyt na osłupiałą grupę posypał
się
piach. W tumanach kurzu wymamrotali jakieś pozdrowienie. Claus poklepał rumaka po
szyi.
Jego delikatne rysy twarzy były charakterystyczne dla chłopców, którzy w dzieciństwie
wiele
chorowali. Pozostaje w nich ślad walki ze strachem, że na całe życie zostaną przykuci do
łóżka. Z wyniosłą miną popatrzył na dzierżawców ojca. Po nazwisku nie znał żadnego,
prócz Langhofbauera, który najdłużej gospodarował samodzielnie i bronił się przed
długami,
a który teraz wysunął się krok do przodu i rzekł: - Idziemy do pańskiego ojca, bo… -
Wybraliście zły moment - przerwał mu Claus. - …bo dziki całymi stadami plądrują nasze
pola
- nie ustępował chłop. Claus, nie zwracając na niego uwagi, liczył, ilu ich przyszło. Gdy
weźmie się parobków, woźniców i łowczych, będzie trzydziestu sześciu. Z takim
zastępem
można już ruszyć za dezerterem… - Krzyku te bestie wcale się nie boją, kijami ich też nie
przegonimy, potrzebne są strzelby. . - Dalsze słowa Langhofbauera zagłuszył huk
trzeciego
wystrzału. - Macie tu na mnie czekać! - rozkazał Claus, zawracając w miejscu. -
Przyprowadzę dla was konie i ruszamy za dezerterem. Jak go złapiemy, dostaniecie każdy
po
talarze, jasne? Nie czekając na odpowiedź, zniknął w stajniach, skąd po chwili słychać
było
wydawane przez niego polecenia. Langhofbauer zaklął siarczyście i mruknął: - Że też
akurat
jemu wpadliśmy w łapy! Robert Haynau przynajmniej by nas najpierw wysłuchał. - Obaj
jednakowi! - burknął dzierżawca folwarku. - Z Robertem mogę rozmawiać jak z własnym
synem - nie dał się przekonać Langhofbauer. - Jaśnie panowie wszyscy traktują nas jak
śmiecie. - Ale smakuje ci tytoń, który Robert sprowadza z Amsterdamu! - Gwiżdżę na
jego
tytoń! Niech się lepiej nie czepia mojej córki! - Problem, kto kogo się czepia… Ja w
każdym
razie nie słyszałem, żeby Robert Haynau ganiał za spódniczkami, a wiem coś o tym, bo
mam
w domu cały babiniec. Rozmowę przerwał świst batów, tętent końskich kopyt i
pokrzykiwania chłopców stajennych, którzy nie mogli sobie poradzić z utrzymaniem
rumaków na uprzęży. Claus rzucił chłopom pejcze i polecił: - Jazda! Na koń i za mną! Za
chwilę zbieg może już być daleko. - Ale my musimy wracać, bo dziś mamy wartę - rzekł
spokojnie Langhofbauer. Claus uniósł się w strzemionach i zmierzył go piorunującym
wzrokiem. - Sprzeciwiasz się moim rozkazom? Na koń! Znacie zarządzenie landgrafa?
Kto
odmawia udziału w pościgu za dezerterem, będzie uznany za jego wspólnika! Bez
szemrania
dosiedli koni, a Claus zaczął żałować, że obiecał im po talarze. Mieli go słuchać i wcale
nie
musiał im płacić. Popatrzył na nich z pogardą. Siedzą jak kloce! - pomyślał. - Toż to
obraza
dla konia! Zwłaszcza że przyprowadził im wierzchowce specjalnie przyuczone do
polowania
z nagonką. Nad twierdzą rozległ się czwarty wystrzał i jak poprzednie odbił się gromkim
echem po okolicy. Na mimowolnych jeźdźcach zrobił jednak większe wrażenie, bo
wymienili porozumiewawcze spojrzenia. Tym razem dezerterem nie był zwykły żołnierz,
ktoś im równy, gdyż skończyłoby się na trzech wystrzałach. Pięć oznacza, iż uciekł
wyższy
rangą. - A więc oficer! - mruknął pod nosem Langhofbauer i rzucił Clausowi wyzywające
spojrzenie. Od strony stajni nadjechała grupka jeźdźców, którym Claus Haynau kazał
ustawić się za sobą, a do chłopów zawołał: - Zamykacie kolumnę, i nie rozchodzić mi się!
Spiąwszy gniadego ostrogami, ruszył galopem. Nasłuchiwał, czy pozostali nadążają -
stukot
kopyt był w miarę regularny. Pochylił się nad końskim karkiem i pędził jak po ogień,
byleby
zdążyć przed strażą miejską z Ziegenhain i żołnierzami komendanta Ralla. To on musi
dziś
ująć dezertera. Wiatr rozwiewał mu włosy, chłodził twarz. Claus Haynau miał wrażenie,
że
płonie na nim skóra. 2 Powiew wiatru po każdym wystrzale pochylał trzciny porastające
brzegi Czaplej Wyspy na rzece Schwalm. Przez chwilę słychać było szelest ostrych liści,
zaraz zagłuszony zwielokrotnionym przez echo hukiem, i znowu zapadała cisza tak
głęboka,
że Robert Haynau słyszał bicie serca czapli, którą trzymał na kolanach. Przestraszony
ptak,
skuliwszy skrzydła i długą szyję, po każdym wybuchu tulił się do swojego opiekuna, który
kończył mu obwiązywać cienkim bandażem nogę. Robert odgarnął z czoła gęste blond
Zgłoś jeśli naruszono regulamin