Stephen Lawhead - Wojna o raj.pdf

(1393 KB) Pobierz
Stephen Lawhead
Wojna o raj
Tłumaczyła: Maria Duch
Skoro cały świat jest jedynie opowieścią, lepiej abyś kupił sobie bardziej
zajmującą opowieść od opowieści mniej zajmującej.
Columba, irlandzki misjonarz w Szkocji.
Dla Ruby Duryea
1. Tury na tapecie
Wszystko zaczęło się od turów.
Siedzieliśmy przy śniadaniu w naszym pokoju w akademiku. Simon jak zwykle
z upodobaniem oddawał się krytyce całego świata, w czym wyraźnie pomagała mu
lektura porannej gazety.
- A to dobre - prychnął pogardliwie - wygląda na to, że mamy inwazję
zagranicznych fotoreporterów, którzy palą się wystawić swe filmy - i kto wie co jeszcze
- na egzotyczne światła naszej kochanej starej Anglii. Zamknijcie swe córki! Po kraju
kręcą się europejscy paparazzi!
Przez jakiś czas skakał z tematu na temat, po czym oznajmił:
- Stop! Posłuchaj tego! - gwałtownym ruchem rozpostarł gazetę i usiadł
wyprostowany, przybierając niezwykłą dla siebie pozycję.
- Czego posłuchać? - zapytałem beztrosko. Dawno przestało mnie już bawić to
głośne odczytywanie gazety i wzgardliwy ton radiowego reportera, pełen szyderstwa i
sarkazmu, dobrze przyprawiony jego własną, unikalną mieszanką cynizmu.
Nauczyłem się chrząkać potakująco w trakcie jedzenia jajek i tostów. To oszczędzało
mi uważnego słuchania jego wywodów, choćby były nie wiem jak elokwentne.
- Jakiś otumaniony Szkot znalazł na swym zagonie tura.
- Co ty powiesz. - Zanurzyłem róg tostu w żółtku ugotowanego na miękko jajka
i czytałem dalej o niezadowolonym motorniczym londyńskiego metra, który odmówił
zatrzymania składu, tym samym zmuszając pasażerów zatłoczonego pociągu do
jeżdżenia w kółko przez ponad pięć godzin. - To interesujące.
- Najwyraźniej zwierzę przywędrowało z pobliskiego lasu i padło na środku łąki
jakieś dwadzieścia mil na wschód od Inverness. - Simon opuścił gazetę i spojrzał na
mnie. - Słyszałeś, co powiedziałem?
- Każde słowo. Przywędrowało z lasu i padło w pobliżu Inverness -
prawdopodobnie z nudów - odparłem. - Wiem, jak musiało się czuć.
Simon wpatrywał się we mnie z uporem.
- Nie zdajesz sobie sprawy, co to znaczy?
- To znaczy, że zadzwonią do miejscowego oddziału Królewskiego Towarzystwa
Ochrony Zwierząt. Wielkie rzeczy. - Pociągnąłem łyk kawy i wróciłem do lektury
strony poświęconej sportowi. - Nie nazwałbym tego wiadomością z ostatniej chwili.
- Nie wiesz co to tur, prawda? - zapytał podejrzliwie. - Nie masz najmniejszego
pojęcia.
- Jakiś zwierz… sam dopiero co tak powiedziałeś - zaprotestowałem. -
Doprawdy, Simon, pisma, które czytasz… - trzepnąłem pogardliwie w jego gazetę. -
Spójrz na te nagłówki: “Księżniczka zamieszana w seksualne intrygi!” albo
“Wstrząsająco odrażający weekend biskupa w salonie masażu Turczynki!” Według
mnie, czytasz te śmieci jedynie dla podsycenia swego pesymizmu.
Simon pozostał niewzruszony.
- Nie masz najmniejszego pojęcia, czym jest tur. No dalej, Lewis, przyznaj się.
- To rodzaj świni - spróbowałem desperacko.
- Nieźle! - Simon odrzucił głowę do tyłu i roześmiał się. Miał paskudny lisi
śmiech, którego używał, gdy chciał wyszydzić czyjąś ignorancję. Simon był wyjątkowo
dobry w wyśmiewaniu; był mistrzem pogardy, wykpiwania i w ogóle naigrawania się.
Nie dałem się wciągnąć. Wróciłem do lektury swojej gazety i wepchnąłem tost
do ust.
- Świnia? Tak powiedziałeś? - roześmiał się ponownie.
- Dobrze, już dobrze! Proszę, niech pan powie, profesorze Rawnson, czym jest
tur?
Simon złożył gazetę, następnie zgiął ją na pół i podsunął mi pod nos. - Tur jest
rodzajem wołu.
- Któż by pomyślał - udałem zdumienie. - Mówisz wół? Wół padł? A niech
mnie, co wymyślą następnym razem? - Ziewnąłem. - Daj mi spokój.
- W takim ujęciu istotnie nie wygląda to na nic szczególnego - przyznał Simon,
po czym dodał: - Tylko tak się składa, że ten właśnie rodzaj wołu jest stworzeniem z
epoki lodowcowej, uważanym za wymarłe od dwóch tysięcy lat.
- Wymarłe. - Pokręciłem wolno głową. - Skąd oni wytrzasnęli to bydlę? Jeśli
chcesz znać moje zdanie, to jedyną wymarłą tu rzeczą jest twój wrodzony sceptycyzm.
- Zdaje się, że ostatnie tury wyginęły w Anglii przed wylądowaniem Rzymian -
aczkolwiek nieliczne egzemplarze mogły przetrwać na kontynencie do szesnastego
stulecia.
- Fascynujące - odparłem.
W gazecie, którą Simon cały czas trzymał przed moimi oczami, zobaczyłem
ziarnistą, źle reprodukowaną fotografię ogromnego czarnego pagórka, który być może
był ssakiem. Obok tej nieokreślonej masy stał ponuro wyglądający mężczyzna w
średnim wieku. Trzymał bardzo długi, zakrzywiony przedmiot, swym kształtem i
rozmiarem przypominający z grubsza starodawną kosę. Ten przedmiot był w pewien
sposób połączony z leżącym obok cielskiem.
- Ale sielankowy obrazek! Człowiek przy kupie gnoju z rolniczym narzędziem w
dłoni. Jakiż to swojski widoczek - drwiłem naśladując Simona.
- Ta kupa gnoju, jak powiedziałeś, jest turem, a narzędzie w ręku rolnika jest
jednym z rogów tego zwierzęcia.
Spojrzałem ponownie na zdjęcie i niemal udało mi się dojrzeć łeb zwierzęcia
poniżej wielkiego pagórka jego grzbietu. Sądząc po rozmiarach rogu, zwierzę musiało
być ogromne - trzy, cztery razy większe od zwykłej krowy. - Fotomontaż -
zawyrokowałem.
Simon cmoknął.
- Zawiodłem się na tobie, Lewis. Taki młody i już taki cyniczny.
- Ty chyba w to nie wierzysz… - dźgnąłem palcem gazetę - w to oszukańcze
powiększenie? Preparują tego na tony - produkują tego całe ciężarówki!
- No cóż - przyznał Simon, podnosząc swoją filiżankę herbaty i wpatrując się w
jej zawartość - pewnie masz rację.
- Mogę się założyć - triumfowałem. Przedwcześnie, jak się okazało.
Powinienem był go znać lepiej.
- Mimo wszystko nie zaszkodziłoby sprawdzić. - Podniósł filiżankę,
pobalansował nią trochę i wypił herbatę. Potem, jakby już podjął decyzję, wsparł się
dłońmi o blat stołu i wstał.
Dostrzegłem szelmowski błysk w jego oczach. Znałem doskonale to spojrzenie,
wzbudzało we mnie lęk.
- Nie mówisz tego poważnie.
- Jestem absolutnie poważny.
- Nie ma mowy.
- Daj spokój. To będzie przygoda.
- Mam dziś po południu spotkanie z moim promotorem. To dla mnie
wystarczająca przygoda.
- Chcę, abyś ze mną jechał - nalegał Simon.
- A co z Susannah? - nie dawałem za wygraną. - Zdaje się, że miałeś zjeść z nią
lunch.
- Susannah zrozumie - oznajmił i odwrócił się gwałtownie. - Weźmiemy mój
samochód.
- Nie. Naprawdę. Posłuchaj, Simon, nie możemy rzucać się w pogoń za tym
wołem. To niedorzeczne. Niczego takiego nie ma. To równie głupie, jak te
czarodziejskie koła na polach kukurydzy, nad którymi wszyscy pracowali w zeszłym
roku. To oszustwo. A poza tym, nie mogę jechać, bo mam robotę, tak jak i ty.
- Wypad na wieś dobrze ci zrobi. Świeże powietrze. Przewentylujesz sobie
szaraczki. To pożywka dla ducha. - Energicznym krokiem przeszedł do drugiego
pokoju. Słyszałem, jak wykręca numer i po chwili mówi: - Posłuchaj, Susannah, co do
dzisiejszego spotkania… okropnie mi przykro, skarbie, coś mi wypadło… Tak, jak
tylko wrócę… Później… Tak, niedziela, nie zapomnę… przysięgam, niech skonam. Pa!
- Rozłączył się i ponownie wykręcił numer. - Tu Rawnson. Będę potrzebował dziś rano
samochodu… Piętnaście minut. W porządku. Wielkie dzięki.
- Simon! - krzyknąłem. - Odmawiam!
Oto jak doszło do tego, że stałem teraz przy St. Aldate w deszczowy, piątkowy
poranek, trzeciego tygodnia listopadowej sesji. Z nosa kapała mi mżawka, a ja
czekałem na podstawienie samochodu Simona i zastanawiałem się, jak on to załatwił.
Obaj, ja i Simon, byliśmy doktorantami. Mieszkaliśmy razem. Wystarczyło, że
Simon szepnął słówko przez telefon i podstawiano mu samochód, kiedy i gdzie chciał,
podczas gdy mnie portier nie pozwalał nawet przez pół minuty opierać o bramę
mojego biednego, sfatygowanego roweru. No cóż, jak sądzę, arystokracja ma swoje
przywileje.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin