Francis Clifford - Ciemna strona ksiezyca.pdf

(725 KB) Pobierz
Francis Clifford
Ciemna strona księżyca
Przełożyła z angielskiego Danuta Petsch
Wydawnictwo „Książnica”
Część pierwsza
ROZDZIAŁ PIERWSZY
Deszcze następowały najpóźniej w maju i to, czy była wojna, czy nie, nie miało
żadnego znaczenia. Za ludzkiej pamięci zawsze tak było, że nawet w najpomyślniejszych
czasach pora deszczowa oznaczała początek głodu. Ale najpomyślniejsze czasy należały
do przeszłości; po trzech latach walk w Biafrze*[* Biafra - kraina we wschodniej Nigerii,
zamieszkana głównie przez plemiona Ibo, która w 1966/67 r. ogłosiła niepodległość.
Secesja się nie powiodła i wojska rządu centralnego Nigerii (zdominowanego przez
plemię Hausa) spacyfikowały Biafrę. W wyniku trwających trzy lata walk zginęło ponad
milion Nigeryjczyków (przyp. red.).] nikt w to nie wątpił. A teraz, bez ostrzeżenia, ustała
nagle pomoc organizacji charytatywnych. Z chwili na chwilę stało się wątpliwe samo
przetrwanie. Już w pierwszej połowie czerwca ludzie umierali z głodu w otaczających
Abagumę wioskach, i w samej misji w Abagumie wszyscy zdawali sobie dobrze sprawę z
tego, co ich czeka.
Pierwsi umarli starzy; najpierw zazwyczaj jeszcze bardziej chudli, jeszcze bardziej
marszczyła im się skóra, a potem po cichu znikali w szałasach. Chorzy i dzieci żyli dłużej
dzięki poświęceniu rodzin, a także dlatego że mieli pierwszeństwo w przyjęciu do szpitala
misyjnego i pobliskiego prowizorycznego obozu dla uchodźców. Ale oni także nie mogli
żyć bez dostatecznej ilości białka, witamin i leków, ich los był przesądzony, bo
współczucie nie mogło załatwić wszystkiego. Racje żywnościowe zmniejszono nie
jeszcze o połowę, ale ciężarówki z pomocą humanitarną nie nadchodziły. Nawet wśród
zdrowych pojawiły się złowieszcze ślady głodu: plamy na łuszczącej się skórze,
opuchnięte brzuchy, cieknące krosty, zniekształcenia wychudłych kończyn. W sennych,
łzawych oczach odbijało się cierpienie. Gdy głód dopada ludzi osłabionych, ich stan
pogarsza się bardzo szybko. A któż po tych trzech latach mógł być silny?
Część mieszkańców oblegała budynki szpitalne w nadziei, że ich przyjmą, gdy
zwolnią się miejsca po śmierci wcześniejszych pacjentów, pozostali kładli się
zrezygnowani na placach w mieście. Niektórzy odchodzili w sobie tylko znanych
kierunkach, mając nadzieję, że unikną brygad cmentarnych. Pominąwszy muchy i robaki,
chyba jedynymi żyjącymi stworzeniami były sępy, oczekujące bezwstydnie na dachach i
drzewach. Nie było już zwierząt domowych, nawet szczury stały się rzadkim luksusem.
Niewielkie rezerwy sztokfisza i mleka w proszku szybko się kurczyły, a na podmokłej,
krętej drodze z południa ciągle nie było widać nadciągającej pomocy.
Czasami u schyłku dnia z obozów uchodźców wydobywał się monotonny, zgodny
jękliwy śpiew; od czasu do czasu odgłos strzelaniny z zamglonej dali dawał o sobie znać,
jakby ku przypomnieniu wszystkim, dlaczego tak cierpią. Ale przez większość dnia i nocy
w Abagumie było cicho jak w grobie, a rozgrzana, rozmokła ziemia pachniała jak sama
śmierć.
Minął czerwiec i Richard Lawrence wiedział, że dalsze zwlekanie nic nie da. W
pierwszy piątek lipca skończył odprawianie mszy w maleńkim kościółku bez ścian i
postanowił natychmiast udać się do szpitala. Tu nie było nikogo, z kim mógłby
porozmawiać, rzędy ławek pod słomianym dachem stały puste. Jego rozpacz sięgnęła dna.
Znużony szedł przez plac oddzielający kościół od szpitala.
Koczujący pod budynkiem wznosili do niego rozgorączkowane, błagalne oczy albo
wyciągali wyschnięte ręce ze słowami fa-da…fa-da, bo tak miejscowi przekręcali
angielskie słowo father.
Szpital składał się z trzech parterowych długich budynków i kilku szałasów
ustawionych na wewnętrznym ogrodzonym placyku. Richard minął bramę wejściową i
znów usłyszał zachrypłe głosy błagające, by dokonał czegoś, co nie mieściło się w jego
możliwościach. On jednak był już odrętwiały od tych wołań o litość. Przy głównym
wejściu siedziała stara kobieta z dużym wolem; patrzyła na niego tępym wzrokiem, a
wychudzona dziewczyna wybierała jej wszy z włosów. Drewniany budynek był pokryty
blachą i ustawiony na podporach, nieco nad ziemią, ze względu na mrówki. Richard
wszedł po skrzypiących schodach i gdy drzwi zatrzasnęły się za nim, zaczął rozglądać się
za siostrą Marią. Była na samym końcu sali wypełnionej rzędami leżących na podłodze
materaców. Ostrożnie stawiając kroki między chorymi, podszedł do niej.
- Czy siostra może mi powiedzieć, gdzie jest Albert?
- Był tutaj przed paru minutami.
Jej blada twarz była ściągnięta zmęczeniem, oczy podkrążone. Wraz z siostrą
Assumptą od lat prowadziły tę placówkę przy pomocy doktora Okawe, smarując wola,
robiąc zastrzyki przeciw frambezji, stosując środki przeciw malarii. I dalej to robiły, choć
zapasy leków już się kończyły, a one same były bliskie załamania. Richard zawsze je
podziwiał, ale teraz ogarniała go rozpacz.
- Wyruszam na południe, siostro. Coś trzeba zrobić.
Nie możemy biernie czekać.
- Gdzie się ojciec udaje? - Przemknęło jej przez myśl, że może chce uciec.
- Do Uziamy. - To trzydzieści do trzydziestu pięciu mil. - Uruchomili tam
prowizoryczne lądowisko. Słyszałem w radio wczoraj wieczorem, że dostarczają tam
pomoc humanitarną.
Nagle jedna ze skulonych postaci krzyknęła zduszonym głosem, jak dławiący się pies.
- Idę - odpowiedziała siostra Maria, a jej lekki irlandzki akcent wyraźnie dawał znać,
że pochodziła z Kerry.
- Należy nam się coś z tych dostaw - Richard podszedł za nią do posłania, na którym
leżał skurczony, niesamowicie spuchnięty wyrostek.
- Kierującym akcją w Uziamie trzeba przypomnieć o naszym istnieniu. I to szybko,
zanim nie będzie za późno.
Od miesiąca nie działały połączenia telefoniczne, nie było służb publicznych, na pilne
listy wysyłane przez powstańców do diecezji i władz cywilnych nie było odpowiedzi.
Możliwe, że ich w ogóle nie doręczono, posłańcy także nie wracali. Oddziały wojskowe
od czasu do czasu zaglądały i tutaj, ale nie były wcale lepiej poinformowane niż oni.
Jedynym ogniwem łączności ze światem leżącym za horyzontem dżungli było radio.
Mówiło jednak głównie o zagrożeniach i raczej robiło nadzieję na pomoc, niż ją
zapowiadało. Uziama należała do wyjątków, Abagumę natomiast uważano za nieznaczący,
ślepy zaułek, a teraz zupełnie o niej zapomniano. Zapomniano, a może nie było
możliwości z nią się skomunikować? Różnica była bez znaczenia. Siostra Maria zdawała
sobie z tego sprawę. Wszyscy czworo wiedzieli.
- Kiedy ojciec wyruszy?
- Dzisiaj, niebawem. Rozsądek powinien był kazać mi wyjechać jeszcze w czerwcu…
Muszę się zobaczyć z Albertem.
Zamilkł na chwilę. Przez moment wyobrażał sobie, że będzie go namawiała, aby
zaniechał tych planów, mylił się jednak. Lekkie skinienie głową było znakiem, że
skończyła z nim rozmowę, jakby musiała zachować resztki energii dla innych.
- Wrócę tak szybko, jak tylko się da.
Znalazł doktora Okawe w trzecim szałasie. Była z nim siostra Assumpta, dawniej
zawsze wesoła i gotowa do śmiechu. Ostatnie tygodnie dokonały swego dzieła, pogodny
wyraz twarzy zniknął, młode brązowe oczy zmatowiały. Wyglądała na tak samo chorą jak
pielęgnowani przez nią ludzie. Albert Okawe, pochylony nad rodzącą kobietą w gorączce,
podniósł posępny wzrok. Lśniąca czarna skóra ciasno opinała kości jego twarzy.
- Kolejne sześć osób zmarło tej nocy - powiedział matowym głosem.
- Nie przysłano po mnie.
- Nie należeli do twego kościoła.
Richard wzruszył ramionami. Liczby straciły znaczenie. Tylko w czerwcu pochował
ponad osiemdziesięciu katolików, a na każdego z nich, obojętnie czy był to mężczyzna,
kobieta czy dziecko, których namaścił olejami, przypadało co najmniej dwóch
umierających, którzy zanosili błagania do starych bogów pogańskich. Każda z tych
śmierci była niepowetowaną stratą, zniewagą, obrazą.
- Chcę z tobą porozmawiać, Albercie.
Przeszli do oddzielonego kotarami przedsionka, gdzie na rozchwianym biurku leżały
w nieładzie karty choroby. Dowiedziawszy się o zamiarach Richarda lekarz zacisnął grube
Zgłoś jeśli naruszono regulamin