Francis Clifford - Czas to zasadzka.pdf

(655 KB) Pobierz
Francis Clifford
Czas to zasadzka
Time Is An Ambush
Przełożyła Zofia Kierszys
Piotrowi Probyn
— poświęcam
„Bierz, co chcesz — powiedział Bóg.
— Bierz i zapłać za to.”
(Hiszpańskie przysłowie)
I
Znowu, jak gdyby z przyzwyczajenia, deszcz padał przez całą noc, ale poranek był
dosyć pogodny. Powietrze i woda stopiły się ze sobą zamglone na horyzoncie; niebo i
morze — dwa odcienie jednego pastelowego błękitu. Parę razy w ciągu ubiegłych
dziesięciu dni doznawałem wrażenia, że sama aura ma już dość tych swoich kaprysów.
Bywały inne takie poranki, które łudziły obietnicą i bywały chwile słonecznego żaru po
południu. A potem znowu deszcz padał pionowo z posępnych, ołowianych chmur długimi
godzinami bez przerwy. Jeszcze teraz kilka dalekich smug ciemniało na tle mglistości, w
której morze dotykało nieba, a przecież poszarpane szczyty sierras za miasteczkiem
widziałem ostro, wyraźnie, więc chociaż nie znam się na pogodzie, uznałem, że najgorsze
minęło.
Długa plaża o kształcie półksiężyca, zakręcająca ku Bandaques, utraciła na razie swój
srebrzyście biały połysk. Zbrązowiała jak przemoczony chodnik kokosowy, a morze w
odległości stu chyba jardów od brzegu, poza linią, gdzie większe fale rozpoczynały ostatni
bieg, nabierało barwy rdzawej. Wiedziałem, że po godzinie słońca piasek wyschnie i
zbieleje, ale, że upłyną dni, tygodnie nawet, zanim oczyści się ta woda. To zresztą był
dopiero początek. Ogromne zwały brudów i gruzu, naniesione przez wczorajszą powódź z
rozbitej tamy Lareo, gruchnęły w morze o pięć mil dalej na południe, i teraz pod
wpływem silnych prądów ta sinobrunatna plama sunąc zza cypla, na którym stał ze swą
wysoką wieżą, jak latarnia morska, kościół Wcielenia Bożego, rozszerzała się wzdłuż
skraju plaży, hen poza willą Miramar. Trochę szczątków niczym śnięte ryby już dryfowało
na grzbietach spiętrzonych fal przybrzeżnych i siłą rzeczy ten widok kazał mi się
zastanawiać, gdzie są zwłoki Scheelego. Czy Ilsa podeszła dziś do swego okna w hotelu i
zobaczyła co się dzieje? Nie dawniej niż wczoraj po południu mówiła: „Ledwie wstanę,
wyglądam przez okno, Stephen. Bo twój dom widać stamtąd”. Pomimo całej swojej
próżności i nadziei nie przypuszczałem, żeby ona tym właśnie kierowała się teraz.
Ciepło było na tarasie. Przez pięć miesięcy pracowałem pod tą pasiastą markizą
sterczącą ukosem ze ściany naprzeciwko morza: tysiąc słów dziennie przez pięć dni w
tygodniu. Wyłączając soboty i niedziele. Zachowywałem ten tryb życia bez przerwy aż do
tamtego poranka, w którym Ilsa zawołała z plaży „Seńor!” — odtąd nie napisałem ani
jednego słowa. Maszyna do pisania stała wciąż bezczynnie i teraz, gdy zdjąłem pokrywę i
przeczytałem tych kilka linijek na wkręconej stronicy, wydały mi się one pompatyczne,
dotyczące ludzi usuniętych w niepamięć. Ostatnie wydarzenia oddaliły ich ode mnie,
odebrały im realność, i stwierdzając to, przypomniałem sobie, jak Scheele powiedział, gdy
Ilsa go poinformowała, czym ja się zajmuję: „Nie przypuszczałem, panie Tyler.
Sądziłbym, że jest pan człowiekiem, którego interesują fakty. Nie fikcja. Prawdziwe ciało
i krew; prawdziwe życie i śmierć… Mnie właśnie to interesuje, proszę pana. Żadnej
namiastki nie ma”.
Było jeszcze wcześnie, dopiero pół do dziewiątej. Stara Catalina, moja kucharka,
pokojówka i praczka w jednej osobie, nigdy nie przychodziła przed godziną jedenastą.
Wszedłem do kuchni, nastawiłem maszynkę do kawy na mały gaz i ruszyłem do łazienki,
żeby przygotować sobie kąpiel. Krany, chociaż zuchwale opatrzone znakiem firmowym
„Katarakta”, syczały i pluły nieobliczalnie i woda z nich jak zwykle leciała powoli, ale
dawno już udoskonaliłem rozkład swoich czynności porannych, więc przed kąpielą
zdążyłem się ogolić; ubrałem się w czasie zaparzania kawy. Po dwudziestu pięciu
minutach, które mi to wszystko razem zabrało, wyszedłem znowu na taras i czekając, żeby
kawa ostygła, zapaliłem pierwszego papierosa.
Miasteczko Bandaques wibrowało pod cieniusieńkim woalem powracającego upału,
białe, szafranowe i brunatne. Większa jego część była położona nieco wyżej niż moja
willa. Na cyplu zabudowania zdawały się piętrzyć jedne na drugich, ale w głębi lądu i
wzdłuż wybrzeża, coraz rzadsze, stały wszystkie mniej więcej równo. Na plaży nagiej
poniżej wydm, mierzącej ćwierć mili pomiędzy willą i nędznym przedmieściem
Bandaques, nie widziałem jeszcze nikogo z wyjątkiem samotnej postaci strażnika z
Guardia Civil
*
. Co dzień rano człapał on tak do punktu kontrolnego oddalonego o trzy
mile na północ, i później nieomal po śladach swoich stóp w piasku z powrotem do
miasteczka. Inny strażnik wędrował tamtędy niezmordowanie w jedną i drugą stronę po
południu: jeszcze inny w nocy. Jako patrol w walce z przemytnictwem chyba żadnych
sukcesów nie odnosili, skoro mogłem nastawiać zegarek według czasu ich apatycznych
wymarszów i powrotów.
I teraz sprawdziłem godzinę: punkt dziewiąta. Strażnik, już w odległości paruset
jardów od willi, szedł bez pośpiechu, patrząc ciekawie na ciężkie od soli bałwany. Daleko
w hotelu Espańa ktoś otworzył okno i błysk szyby w słońcu przyciągnął moje spojrzenie,
Ilsa mieszkała w tym hotelu, nowoczesnym budynku, który swą symetrią i bielą
przypominał blok soli. Stał w połowie cypla na samej krawędzi niskiej kamiennej skarpy i
gdy powietrze było nie tylko prześwietlone słońcem, ale i cudownie czyste po ulewie, taki
wydawał się bliski, że prawie odczytywałem z mojego tarasu wielki złocony szyld
zdobiący jego fasadę. Ilsa miała pokój na trzecim piętrze, trzy okna: jedno nad samą literą
„S” i dwa po bokach; wytężyłem wzrok, żeby dobrze je zobaczyć, znów się zastanawiając,
czy ona przez któreś wygląda i widzi te następstwa wczorajszej katastrofy.
Obiecałem, że będę u niej o pół do jedenastej. Powiedziałem jej na pożegnanie: „Mogę
przyjechać wcześniej, jeżeli sobie życzysz. O każdej porze. Jestem tutaj, żeby ci pomóc,
Ilsa. Powiedz mi tylko, co chcesz”. A ona odpowiedziała: „Chcę spać, Stephen. Po prostu
spać…”
Wysoko w górze bladobłękitną ciszę nieba delikatnie rozpruwał niewidoczny samolot.
Dopiłem kawę i wstałem z uczuciem pustki na myśl o lisie, z tęsknotą promieniującą z
jakiegoś zakamarka mojej świadomości coraz szerzej i szerzej. Zapaliłem jeszcze jednego
papierosa i ruszyłem po schodkach w dół do ogrodu na brukowaną alejkę między
klombami fioletowych i karmazynowych kwiatów. Zupełnie od niechcenia podniosłem
głowę i powiodłem wzrokiem po plaży. Ten ze Straży Obywatelskiej był mniej więcej
tam, gdzie go przedtem widziałem, tylko że teraz, nachylony jak żniwiarz, stał po kolana
w wodzie nad czymś, co usiłował pochwycić. Zatrzymałem się, żeby popatrzeć, pewny, że
fale uraczyły go jakimś wyrzuconym drewnem bądź innym takim trofeum. Nagle jednak
uderzyła nowa mulista fala nieomal go przewracając, i to coś, do czegokolwiek tam po
omacku sięgał, najwidoczniej odpłynęło porwane wirem, gdy się cofała. Przebrodził za
tym czymś parę kroków, a potem zawrócił, chwiejnie wyszedł na brzeg i spojrzał w moją
stronę. Wciąż jeszcze nie pojmowałem znaczenia tego. Dopiero gdy zobaczyłem, jak
zaczyna biec ku willi, poczułem lekki dreszcz i odgadłem, co musiał znaleźć. Wtedy już i
ja biegłem.
Potykając się, brnąc w zasychającej skorupie piasku biegliśmy sobie na spotkanie.
Zawołałem:
— To Scheele?
Ale strażnik w swoich ciężkich butach i z karabinem przewieszonym przez ramię
mozolnie zbliżał się bez odpowiedzi. Z odległości może dwudziestu jardów wrzasnąłem
do niego znowu:
— To Scheele? Ten Niemiec? — I nawet mi na myśl nie przyszło, że on pewnie nie
wie, kto to był Scheele.
— Ciało… w wodzie, seńor. — Strażnik ledwie zipał. — Człowiek.
Głupio zapytałem:
— Nie żyje?
— Tak, seńor. — Stanął przede mną i wciągnął powietrze ustami. — Nie żyje. Trup.
Zaczął mi wyjaśniać, że fala, że wiry, ale przerwałem mu wpół zdania:
— Idziemy.
Za osadami brudnej piany, pozostawionej przez języki słabnących fal, piasek był
ciemny i rozmokły; grunt łagodnie opadał. Pstrokata woda chlupała o nasze kostki.
— Gdzie?
Strażnik zawahał się, zastanowił, po chwili jednak wskazał to miejsce i zobaczyłem na
rozplenionej mieliźnie coś przypominającego worek. Bez słowa ruszyliśmy tam, brodząc
coraz niezgrabniej, w miarę jak fale napierały mocniej i za nogi wciągało nas morze.
Dwukrotnie zwłoki znalazły się w naszym zasięgu, ale od razu znów odpływały. Tkanina
chyba marynarki okręciła się wokół głowy, czerwonawa woda kipiała wściekle nad
zanurzonym tułowiem i kończynami bezwładnymi, jak gdyby to była lalka szmaciana.
Gruchnęła jeszcze jedna fala. Zwłoki zrównały się ze mną i zdołałem tę rękę
przytrzymać, chociaż wiele wysiłku mnie kosztowało odepchnięcie myśli, jaka jest oślizła,
jaka wydaje się żywa. Kropelki pyłu wodnego kłuły mnie w twarz. Na pół klęcząc
wrzasnąłem do strażnika, żeby chwycił za drugą rękę, zanim fala zacznie się cofać od
brzegu. Gdyby on miał bodaj odrobinę rozsądku, zostawiłby karabin na plaży. Teraz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin