Daniel Silva - Artysta zbrodni.pdf

(1224 KB) Pobierz
Daniel Silva
Artysta zbrodni
1333518404.001.png
The Kill Artist
Tłumaczenie Andrzej Leszczyński
PROLOG
Wiedeń, styczeń 1991
Konserwator odsunął szkło powiększające i wyłączył
baterię jarzeniówek. Odczekał, aż jego oczy przyzwyczają się
do półmroku panującego w katedrze, po czym spojrzał na
fragment obrazu tuż poniżej krwawiącej rany na nodze
świętego Stefana. Przez stulecia farba całkowicie się
złuszczyła, aż do samego płótna. Ubytki trzeba było
mozolnie uzupełniać, w dodatku bez specjalistycznego
sprzętu, ale na pierwszy rzut oka nie dało się odróżnić
wstawek od oryginału, co świadczyło, że bardzo dobrze
wykonał swoje zadanie.
Kucnął na rusztowaniu, wytarł pędzle oraz paletę i
zaczął pakować słoiczki z pigmentami i butelki pokostu do
niewielkiej płaskiej skrzynki z polerowanego drewna.
Zmierzch przyczernił już witraże w strzelistych
oknach katedry, a świeży śnieg tłumił odgłosy natężonego o
tej porze ruchu ulicznego. Wewnątrz Stephansdom było tak
cicho, że specjalnie by się nie zdziwił, gdyby nagle ujrzał w
bocznej nawie średniowiecznego kościelnego oświetlającego
sobie drogę pochodnią.
Z kocią zwinnością zszedł z wysokiego rusztowania i
miękko zeskoczył na kamienną posadzkę.
Garstka turystów przez ostatnich parę minut
przyglądała się jego pracy. Nie lubił gapiów, często zasłaniał
całe rusztowanie wielką płachtą szarego brezentu. Teraz
jednak, nim zdążył włożyć grube palto i wełnianą czapkę,
turyści już zaczęli się rozchodzić. Półgłosem rzucił za nimi:
Buona sera, odruchowo rejestrując w pamięci ludzkie
twarze, jakby były to oblicza uwiecznione farbą na płótnie.
Zagadnęła go młoda, atrakcyjna Niemka, nieudolnie
kalecząc włoskie słowa. Jego matka przed wojną mieszkała
w Charlottenburgu, toteż z akcentem rodowitego
berlińczyka wyjaśnił szybko, że jest umówiony na spotkanie
i nie może teraz rozmawiać. Zawsze czuł się skrępowany w
obecności Niemek. W zamyśleniu obrzucił wzrokiem jej
wydatne, krągłe piersi i długie nogi. Widocznie odczytała to
jako próbę flirtu, gdyż przekrzywiła głowę, aż pasemko
włosów spadło jej na twarz, uśmiechnęła się i
zaproponowała kawę w kawiarni po drugiej stronie placu.
Przeprosił, tłumacząc, że jest już spóźniony.
- Poza tym - dodał, spoglądając w głąb mrocznej
nawy - jesteśmy w Stephansdom, Fräulein, a nie w
przydrożnym barze.
Chwilę później wyszedł z katedry głównymi drzwiami
i ruszył przez Stephansplatz.
Był średniego wzrostu, niewiele ponad sto
siedemdziesiąt pięć centymetrów. Miał czarne włosy
przyprószone na skroniach siwizną i dość długi nos, nieco
garbaty i kanciasty u nasady, sprawiający wrażenie
wystruganego z drewna. Do tego pełne wargi, dołek
pośrodku brody, szerokie i trochę odstające kości
policzkowe. W oczach, lekko skośnych, nienaturalnie
zielonych i nadzwyczaj rozbieganych, czaił się cień
rosyjskich stepów. Wzrok miał doskonały mimo pracy
wyniszczającej oczy. I zawsze poruszał się miękkim szybkim
krokiem, nawet po ośnieżonej śliskiej ulicy, po której ludzie
chodzili ostrożnie na ugiętych nogach bądź też maszerowali,
mocno wbijając pięty w chodnik.
Pudełko z przyborami malarskimi trzymał pod lewą
pachą, oparte na metalowym przedmiocie, który
zwyczajowo nosił za paskiem na lewym biodrze.
Skręcił w Rotenturmstrasse, szeroki pasaż tylko dla
pieszych, przy którym ciągnęły się jasno oświetlone sklepy i
restauracje. Kilkakrotnie przystawał przed witrynami i
przyglądał się to błyszczącym wiecznym piórom Mont
Blanc, to roleksom, chociaż nie odczuwał potrzeby
posiadania takich rzeczy. Zatrzymał się przed ośnieżonym
kioskiem z hot dogami, kupił kassewurst, ale sto metrów
dalej wyrzucił nie tkniętą kanapkę do kosza.
Później wszedł do budki telefonicznej, włożył
szylinga do automatu, wcisnął na chybił trafił kilka klawiszy
i zaczął uważnie obserwować ulicę. Kiedy mechaniczny głos
poinformował go, że nie ma takiego numeru, odwiesił
słuchawkę, wyjął z powrotem monetę i poszedł dalej.
Zmierzał do małej włoskiej restauracji w dzielnicy
żydowskiej. Przed wojną w Wiedniu mieszkało prawie
dwieście tysięcy Żydów, wywierających znaczny wpływ na
kulturalne i handlowe życie metropolii. Teraz było ich
ledwie parę tysięcy, a i to głównie przybyszów ze wschodu, a
tak zwana dzielnica żydowska skurczyła się do ciągu
sklepików z odzieżą, barów i nocnych klubów stłoczonych
wokół Judenplatz. Wiedeńczycy powszechnie nazywali tę
część miasta Trójkątem Bermudzkim, co konserwatorowi
wydawało się szczególnie obraźliwe.
Zgodnie z poleceniami jego żona i syn czekali przy
stoliku w najdalszym kącie sali, twarzą do wejścia - chłopiec
bez większego apetytu zjadał porcję spaghetti z masłem.
Przez chwilę przyglądał im się przez szybę takim wzrokiem,
jakby oceniał dzieło sztuki, podziwiał technikę malarza,
dobór kolorów i kompozycję. Kobieta miała bladooliwkową
cerę, owalne piwne oczy i długie czarne włosy, gładko
zaczesane do tyłu i zebrane w koński ogon przerzucony
ponad ramieniem do przodu.
Wszedł do lokalu. Pocałował syna w czubek głowy,
zamienił parę słów po włosku z barmanem, po czym usiadł
przy stoliku. Żona nalała mu wina do kieliszka.
- Tylko odrobinę. Muszę jeszcze dziś popracować.
- W katedrze?
Wydął wargi i lekko skinął głową.
- Spakowałaś się? - zapytał.
Przytaknęła. Jej uwagę przyciągnął włączony
telewizor za kontuarem. Nadawano zdjęcia z Tel Awiwu.
Wyły syreny alarmu przeciwlotniczego, kolejny iracki skud
został wystrzelony w stronę Izraela. Mieszkańcy stolicy
wkładali maski przeciwgazowe i zbiegali do schronów.
Następne ujęcie pokazało wąski jęzor płomieni
rozcinających mroczne niebo i spadających ku miastu. Żona
konserwatora wyciągnęła rękę i ścisnęła dłoń męża.
- Chcę wracać do domu.
- Już niedługo - odparł i nalał sobie jeszcze trochę
wina.
***
Samochód - granatowy mercedes z wiedeńską
rejestracją, będący własnością małej berneńskiej firmy
chemicznej - stał w bocznej uliczce naprzeciwko restauracji.
Konserwator umieścił syna na tylnym siedzeniu, zapiął mu
pasy i pocałował żonę.
- Jeśli nie wrócę do szóstej, będzie to oznaczało, że
coś poszło nie tak. Pamiętasz, co masz wtedy robić?
- Jechać na lotnisko, pokazać twój paszport, podać
kod służbowy, i oni się nami zajmą.
- O szóstej - powtórzył. - Jeśli mnie nie będzie, a
wybije szósta, natychmiast jedź na lotnisko.
Zostaw samochód na parkingu i wyrzuć kluczyki.
Rozumiesz?
Pokiwała głową.
- Wróć przed szóstą.
Zatrzasnął drzwi, pomachał żonie przez szybę i
odwrócił się. Ponad dachami starych kamieniczek widać
było skąpaną w blasku reflektorów iglicę katedry. Jeszcze
tylko ta jedna noc, pomyślał, a potem kilka tygodni w domu,
aż do następnego zadania.
Ruszył ulicą, lecz gdy za jego plecami zajęczał
rozrusznik mercedesa, zatrzymał się w pół kroku.
Dźwięk był nieprawidłowy, urywany, jak płyta
Zgłoś jeśli naruszono regulamin