autostop 1 - autostopem przez galaktykę_kr33.doc

(736 KB) Pobierz
autostop 1 - autostopem przez galaktykę

 

Douglas Adams

 

Autostopem

przez galaktykę

 

 

 

 

Autostopem przez galaktykę

Tom I

 

 

Przekład:

Anna Banaszak

 

 

 


Dla Jonny Brock i Clare Gorst,

wszystkich innych Arlingtonian za herbatę,

sympatię i sofę.

 

 

Daleko, daleko, na nie objętych mapami peryferiach niemodnego krańca Zachodniego Ramienia Spiralnego Galaktyki, znajduje się małe, niepozorne, żółte słońce. W odległości jakichś dziewięćdziesięciu dwóch milionów mil okrąża je kompletnie nic nie znacząca, maleńka, zielono-błękitna planeta, na której pochodzące od małpy formy życia są tak niewiarygodnie prymitywne, że wciąż jeszcze uważają zegarki elektroniczne za całkiem sprytny pomysł.

Planeta ta ma - a raczej miała - pewien problem polegający na tym, że większość mieszkających na niej ludzi była przez większość czasu nieszczęśliwa. Proponowano wiele rozwiązań tego problemu, lecz prawie każde z nich opierało się głównie na ruchach małych, zielonych papierków, co jest dosyć dziwne, bo w końcu to nie małe, zielone papierki były nieszczęśliwe.

I tak problem pozostał; mnóstwo ludzi było wrednych, ale większość przygnębionych. Nawet ci z zegarkami elektronicznymi. Wielu żywiło coraz mocniejsze przekonanie, że wszyscy popełnili wielki błąd, schodząc z drzew. Niektórzy twierdzili, że nawet drzewa były złym posunięciem i że nigdy nie należało opuszczać w ogóle oceanów.

I oto nagle pewnego czwartku prawie dwa tysiące lat po tym, jak pewien człowiek został przybity gwoździami do drzewa za to, że mówił, jak to byłoby świetnie być dla odmiany miłymi dla siebie nawzajem, pewna dziewczyna siedząca samotnie w małej kawiarni w Hickmansworth nagle zrozumiała, co przez cały czas szło źle i wiedziała już, jak można sprawić, aby świat stał się dobrym i szczęśliwym miejscem. Tym razem wszystko by się zgadzało, wszystko by zadziałało i nikt nie zostałby do niczego przybity. Jednakże, niestety, zanim zdążyła dotrzeć do telefonu i powiedzieć o tym komukolwiek, zdarzyła się kompletnie idiotyczna katastrofa i idea została stracona na zawsze.

Nie jest to historia tej dziewczyny. Ale jest to historia owej kompletnie idiotycznej katastrofy i niektórych jej konsekwencji. Jest to również historia pewnej książki: przewodnika „Autostopem przez Galaktykę”. Nie była to jednak ziemska książka; nigdy nie wydano jej na Ziemi i do czasu owej strasznej katastrofy nie słyszał o niej żaden Ziemianin. Niemniej jednak jest to książka ze wszech miar godna uwagi.

W rzeczywistości była ona prawdopodobnie najbardziej godna uwagi ze wszystkich książek, jakie kiedykolwiek wydały wielkie korporacje wydawnicze w Ursa Minor - o których także nigdy nie słyszał żaden Ziemianin. Jest to nie tylko ze wszech miar godna uwagi książka, ale również wielki bestseller - bardziej popularny niż „Gwiezdny poradnik domowy”, lepiej sprzedający się niż „Następne pięćdziesiąt trzy rzeczy, jakie możecie robić w zerowej grawitacji” i bardziej kontrowersyjny niż słynna trylogia filozoficzna Odona Colluphida: „Gdzie Bóg popełnił błąd?”, „Kilka innych największych błędów Boga” i „Kim jest właściwie ten cały Bóg?”

W wielu bardziej zrelaksowanych cywilizacjach Zewnętrznej Wschodniej Krawędzi Galaktyki przewodnik „Autostopem przez Galaktykę” zastąpił już wielką „Encyklopedię Galactica” jako standardowa skarbnica wszelakiej wiedzy i mądrości. Bo chociaż zawiera on wiele przeoczeń i fragmentów apokryficznych lub co najmniej zawrotnie nieścisłych, ma jednak przewagę nad starszymi i bardziej prozaicznymi dziełami pod dwoma ważnymi względami: po pierwsze, jest trochę tańszy; po drugie, ma na okładce napis „Bez paniki”, wydrukowany dużymi, sympatycznymi literami.

Lecz historia owego okropnego i głupiego czwartku, historia jego niezwykłych następstw oraz tego, jak konsekwencje te są nierozerwalnie związane z ową ze wszech miar godną uwagi książką, zaczyna się bardzo prosto. Zaczyna się od domu.


ROZDZIAŁ 1

 

Dom stał na niewielkim wzniesieniu, na samym skraju wsi. Był to samotny budynek górujący ponad szerokim pasem ziem uprawnych West Country. Nie było w nim nic szczególnego. Około trzydziestoletni, zbudowany z cegły, kwadratowy i przysadzisty. Od frontu miał cztery okna, których rozmiary i proporcje były raczej niezbyt przyjemne dla oka.

Jedyną osobą, dla której dom ten mimo wszystko miał w sobie coś szczególnego, był Artur Dent, ale tylko dlatego, iż przypadkiem był jego właścicielem. Mieszkał w nim od trzech lat, odkąd wyprowadził się z Londynu, który źle wpływał na stan jego nerwów. Artur Dent również miał około trzydziestki, był wysoki, ciemnowłosy i nigdy nie czuł się naprawdę swobodnie. Najbardziej denerwowało go to, że ludzie zawsze pytali, dlaczego jest taki zdenerwowany. Pracował w miejscowej rozgłośni radiowej i ciągle powtarzał swoim znajomym, że jest to znacznie bardziej interesujące niż mogłoby im się wydawać. I rzeczywiście tak było. Większość jego znajomych pracowała w reklamie.

Całą noc ze środy na czwartek lał deszcz i droga zmieniła się w jedno wielkie bajoro. Teraz słońce czysto i jasno świeciło na dom Artura Denta, świeciło - jak się miało okazać - po raz ostatni.

Do Artura nie dotarło jeszcze całkowicie, że miejscowa rada zamierzała zburzyć jego dom i zbudować w tym miejscu autostradę.

W czwartek o ósmej rano Artur nie czuł się zbyt dobrze. Obudził się z wysiłkiem, stał i niemrawo przespacerował się po pokoju. Otworzył okno, zobaczył buldożer i powlókł się do łazienki.

- Pasta na szczotkę... dobrze. A teraz umyć zęby.

Lusterko do golenia wycelowane w sufit przez chwilę pokazywało odbicie drugiego buldożera za oknem łazienki. Potem - gdy ustawił je właściwie, zarost Artura. Zgolił go, opłukał twarz, wytarł i poczłapał do kuchni, żeby znaleźć coś do zjedzenia. Czajnik, gwizdek, lodówka, mleko, kawa. Ziewnął. Słowo „buldożer” błądziło po jego głowie, szukając jakiegoś skojarzenia. Maszyna za oknem kuchni należała do całkiem sporych. Gapił się na nią.

Żółty, pomyślał i powlókł się z powrotem do sypialni.

Przechodząc obok łazienki przystanął. Wypił szklankę wody, a po chwili jeszcze jedną. Zaczął podejrzewać, że ma kaca. Dlaczego ma kaca? Czyżby poprzedniego dnia pił? Przypuszczał, że pewnie tak. W lusterku mignął mu jakiś obraz.

Żółty, pomyślał znowu i ruszył do sypialni. Stanął i zastanawiał się. Pub, pomyślał. O cholera, Pub!

Przypomniał sobie niejasno, że był zły. Zły z powodu czegoś, co wydawało mu się ważne. Mówił o tym innym ludziom. Przypuszczał nawet, że dosyć drobiazgowo. Jedyne wyraźne wspomnienie z tego wieczoru to dziwny wyraz ich twarzy. Coś na temat nowej autostrady - o czym właśnie się dowiedział, a co było w planach od miesięcy, tylko że nikt jakoś o tym nie mówił. Idiotyczne. Wypił łyk wody.

Samo się jakoś załatwi, doszedł do wniosku. Komu potrzebna jest autostrada? Rada nie ma nic do gadania. Samo się załatwi.

Niemniej jednak przyprawiło go to o potwornego kaca. Spojrzał na siebie w lusterku szafy. Wystawił język.

Żółty, pomyślał. Słowo „żółty” błądziło po jego głowie, szukając jakiegoś skojarzenia.

Piętnaście sekund później był na zewnątrz i leżał przed dużym, żółtym buldożerem, który posuwał się w jego stronę po ogrodowej ścieżce.

* * *

Pan L. Prosser był, jak to mówią, tylko człowiekiem. Innymi słowy, był opartą na węglu dwunożną formą życia pochodzącą od małpy. Dokładniej - miał około czterdziestki, był gruby, wredny i pracował dla miejscowej rady. Chociaż może to wydawać się osobliwe, był także w linii prostej męskim potomkiem Dżyngis-chana, z czego nie zdawał sobie sprawy. Niemniej jednak pośrednie pokolenia i wymieszanie ras tak poprzestawiały jego geny, że nie posiadał żadnych dostrzegalnych cech mongoloidalnych. Jedyną pozostałością po wielkich przodkach była u pana L. Prossera jego wyraźna otyłość oraz słabość do małych, futrzanych kapelusików. Nie było w nim nic z wielkiego wojownika; w gruncie rzeczy był małym, nerwowym i zaniepokojonym człowieczkiem.

Tego dnia był szczególnie zaniepokojony, ponieważ wyraźnie coś było nie w porządku z jego zadaniem polegającym na dopilnowaniu, aby dom Artura Denta został usunięty z drogi przed zachodem słońca.

- Niech pan da spokój, panie Dent - powiedział. - Przecież pan wie, że z nami pan nie wygra. Nie będzie pan leżał przed buldożerem bez końca.

Spróbował zmusić swoje oczy do miotania błyskawic, ale nic z tego nie wyszło. Artur ułożył się w błocie i chlapnął na niego.

- To taka gra - powiedział. - Zobaczymy, kto pierwszy zardzewieje.

- Sądzę, że musi się pan z tym pogodzić - podjął pan Prosser, chwytając swój futrzany kapelusik i obracając go na głowie. - Ta autostrada ma być zbudowana i będzie zbudowana!

- Pierwsze słyszę - odparł Artur. - Dlaczego ma być zbudowana?

Prosser pogroził mu palcem raz i drugi.

- Co chce pan przez to powiedzieć, dlaczego ma być zbudowana? - zapytał. - To autostrada, a autostrady trzeba budować.

* * *

Autostrady to takie urządzenia, które pozwalają ludziom przemieszczać się bardzo szybko z punktu A do punktu B, podczas gdy inni ludzie przemieszczają się bardzo szybko z punktu B do punktu A. Natomiast ludzie mieszkający w punkcie C, który jest dokładnie pośrodku, mają skłonność do zastanawiania się: co takiego wspaniałego jest w punkcie A, że tylu ludzi z punktu B chce się tam jak najprędzej dostać i co jest takiego wspaniałego w punkcie B, że tylu ludzi z punktu A chce się jak najszybciej dostać do punktu B? Ci z punktu C chcieliby, żeby ludzie zdecydowali się raz na zawsze, gdzie, do cholery, chcą być.

Pan Prosser tymczasem chciał być w punkcie D. Punkt D nie leżał w żadnym szczególnym miejscu. Był to po prostu jakikolwiek dogodny punkt leżący bardzo daleko od punktów A, B i C. Miałby tam ładny domek z toporami nad drzwiami i spędzałby dowolną ilość czasu w punkcie E, który byłby najbliższym pubem. Jego żona chciała oczywiście pnące róże, ale on wolał topory. Nie wiedział dlaczego; po prostu je lubił.

* * *

Prosser poczuł na twarzy palące wypieki pod wpływem szyderczych uśmieszków operatorów buldożerów. Przeniósł ciężar ciała z jednej nogi na drugą, ale na obu było mu równie niewygodnie. Najwyraźniej ktoś tu był przerażająco niekompetentny i pan Prosser pokładał w Bogu nadzieję, że to nie on.

- Wie pan, w odpowiednim czasie miał pan pełne prawo odwołać się od tej decyzji - odezwał się.

- W odpowiednim czasie?! - wrzasnął Artur. W odpowiednim czasie?! Po raz pierwszy dowiedziałem się o tym wczoraj, kiedy do mojego domu przyszedł robotnik! Zapytałem go, czy przyszedł umyć okna, a on odpowiedział, że nie, że przyszedł zburzyć mój dom. Oczywiście nie powiedział mi tego od razu. O nie! Najpierw przetarł parę okien i zażądał piątaka. Dopiero wtedy mi o tym powiedział.

- Ależ panie Dent, plany były do wglądu w miejscowym biurze planowania przez ostatnie dziewięć miesięcy.

- O tak, wczoraj po południu, jak tylko się o tym dowiedziałem, natychmiast poszedłem je obejrzeć. Nie zadał pan sobie szczególnie wiele trudu, żeby zwrócić na nie czyjąś uwagę, prawda? Na przykład żeby komuś o nich powiedzieć.

- Ależ plany były na wystawie...

- Na wystawie? Aby je znaleźć, musiałem ostatecznie zejść do piwnicy!

- To właśnie dział wystaw.

- Z latarką!

- Cóż, pewnie zabrakło prądu.

- Schodów też.

- Ale w końcu znalazł pan te plany, prawda?

- O tak! - warknął Artur. - W końcu je znalazłem. Były na wystawie, na dnie zamkniętej na klucz szafki, którą wepchnięto do nieczynnej ubikacji z napisem na drzwiach: Uwaga, zły lampart!

Nad ich głowami przepłynęła chmura. Rzuciła cień na Artura Denta leżącego w zimnym błocie i podpierającego się łokciem. Chmura rzuciła cień na dom Artura Denta. Pan Prosser zmarszczył na ten widok brwi.

- Nie powiem, żeby to był szczególnie ładny dom - zauważył.

- Trudno. Tak się składa, że mnie się podoba.

- Autostrada też się panu spodoba.

- Niech się pan zamknie - powiedział Artur Dent. - Niech się pan zamknie i zabiera stąd! I weźmie ze sobą tą cholerną autostradę. Nie ma pan prawa podnieść na mnie palca i dobrze pan o tym wie!

Usta Prossera otworzyły się i zamknęły kilka razy, podczas gdy jego umysł wypełniony był przez chwilę niewytłumaczalną, aczkolwiek niezwykle pociągającą wizją domu Artura Denta ogarniętego przez płomienie, a samego Artura wybiegającego z krzykiem z płonącej ruiny, z co najmniej trzema solidnymi włóczniami sterczącymi w plecach. Pana Prossera często nawiedzały podobne wizje, wprawiając go w takich chwilach w silne zdenerwowanie. Również teraz jąkał się przez moment, zanim wreszcie doszedł do siebie.

- Panie Dent - powiedział - czy wie pan, jakiego uszczerbku doznałby ten buldożer, gdybym na przykład wpadł na pomysł, aby pozwolić mu przejechać po panu?

- Jakiego?

- Dokładnie żadnego - poinformował go pan Prosser, zastanawiając się, skąd się wzięło w jego głowie tysiąc włochatych, wrzeszczących na niego jeźdźców.

Dziwnym zbiegiem okoliczności stwierdzenie „dokładnie żadnego” doskonale określało przekonanie Artura Denta, że jeden z jego najbliższych przyjaciół nie urodził się, jak twierdził, w Guildford, ale na małej planecie w okolicach Betelgeuzy. Arturowi coś takiego nigdy w życiu nie przyszłoby do głowy.

* * *

Jego przyjaciel przybył na Ziemię jakieś piętnaście lat temu i włożył wiele wysiłku w to, aby wtopić się w ziemskie społeczeństwo, z pewnym - trzeba mu to przyznać - sukcesem. Na przykład spędził owe piętnaście lat, udając bezrobotnego aktora, co było wystarczająco wiarygodne. Jednak przez swoją niedbałość popełnił pewien błąd. Ponieważ chciał zaoszczędzić na badaniach przygotowawczych, w świetle informacji, które zebrał, uznał że nazwisko „Ford Prefect” będzie wystarczająco pospolite i nie będzie się zbytnio rzucało w oczy.

Ford nie był wysoki, a rysy jego twarzy, choć uderzające, nie były specjalnie przystojne. Miał sztywne, rudawe włosy, na skroniach zaczesane do tyłu. Skóra na jego nosie wydawała się trochę napięta. Było w nim coś dziwacznego, chociaż trudno było określić co. Może to, że jego oczy nie mrugały wystarczająco często, a komuś kto rozmawiał z nim przez dłuższy czas, oczy zaczynały mimowolnie łzawić... Może to, że uśmiechał się zbyt szeroko i wywierał na ludziach obezwładniające wrażenie, że szykuje się, aby skoczyć im do gardła.

Większość jego znajomych na Ziemi uważała go za osobnika ekscentrycznego - niesfornego pijaczka o pewnych osobliwych nawykach. Miał na przykład w zwyczaju pojawiać się bez zaproszenia na przyjęciach uniwersyteckich, gdzie upijał się, a potem wyśmiewał z każdego napotkanego tam astrofizyka tak długo, aż go wyrzucano. Czasami nachodził go dziwny, oderwany nastrój. Wpatrywał się wtedy w niebo jak zahipnotyzowany, aż wreszcie ktoś go pytał, po co to robi. Czuł się w takich momentach jak przyłapany na czymś niewłaściwym, jednak po chwili rozluźniał się i uśmiechał szeroko:

- Szukam po prostu latających talerzy - odpowiadał żartem, a wszyscy wybuchali śmiechem i pytali, jakich. - Zielonych - mówił z szyderczym wyrazem twarzy i wybuchał dzikim śmiechem. Potem pędził nagle do najbliższego baru i wypijał niesamowite ilości alkoholu.

Wieczory tego rodzaju zwykle kończyły się źle. Zalany w trupa Ford zaciągał w kąt jakąś dziewczynę i tłumaczył jej bełkotliwie, że tak naprawdę kolor latających talerzy nie ma aż tak wielkiego znaczenia. Zaś późną nocą, zataczając się po ulicach w kompletnym zamroczeniu, pytał mijających go policjantów, czy nie znają drogi do Betelgeuzy. Policjanci zwykle odpowiadali coś w rodzaju:

- Czy nie uważa pan, że powinien już pan iść do domu, sir?

- Właśnie próbuję, chłopcze, właśnie próbuję - stwierdzał Ford nieodmiennie przy takich okazjach. Lecz tak naprawdę, gdy wpatrywał się nocą w niebo, szukał jakiegokolwiek latającego talerza. Mówił, że zielonego, ponieważ zielony był tradycyjnym kolorem kombinezonów kosmicznych agentów handlowych Betelgeuzy.

Ford Prefect czekał z desperacją, aż pojawi się wreszcie jakikolwiek latający talerz - piętnaście lat to zbyt długi czas na utknięcie gdziekolwiek, a szczególnie w miejscu tak niesamowicie nudnym jak Ziemia. Pragnął, żeby szybko pojawił się jakiś latający talerz, ponieważ wiedział, jak je zatrzymywać i zabierać się na ich pokład. Wiedział też, jak można zobaczyć cuda wszechświata za mniej niż trzydzieści altairiańskich dolarów dziennie.

W rzeczywistości Ford Prefect pracował jako wędrowny badacz dla owego ze wszech miar godnego uwagi przewodnika „Autostopem przez Galaktykę”.

* * *

Istoty ludzkie mają wielką zdolność adaptacji, toteż zanim nadszedł czas lunchu, życie w okolicy domu Artura Denta popadło w ustaloną rutynę. Każdy grał swoją rolę. Rola Artura polegała na leżeniu i chlupotaniu w błocie, i domaganiu się od czasu do czasu spotkania z prawnikiem, z matką lub z dobrą książką. Do roli pana Prossera należało sporadyczne apelowanie do Artura nowymi pogadankami z cyklu: „Dla dobra publicznego”, „Marsz postępu” czy też „Wie pan, mój dom też pewnego dnia został zburzony, ale nigdy do tego nie wracam”, jak i rozmaitymi pochlebstwami i pogróżkami. Natomiast rolą operatorów było siedzenie, picie kawy i zastanawianie się, czy dałoby się za pomocą przepisów związkowych skorzystać finansowo na całej tej sytuacji.

Ziemia poruszała się powoli swoim dziennym kursem. Słońce zaczynało wysuszać błoto, w którym leżał Artur. Znowu przesunął się po nim cień.

- Cześć Artur - powiedział cień.

Artur spojrzał w górę i mrużąc oczy od słońca, ze zdumieniem zobaczył nad sobą Forda Prefecta.

- Cześć Ford. Jak leci?

- Świetnie - odpowiedział Ford. - Słuchaj, czy jesteś zajęty?

- Czy jestem zajęty?! - wykrzyknął Artur. - No... mam co prawda wszystkie te buldożery i inne rzeczy, przed którymi muszę tu leżeć, bo chcą zburzyć mój dom, ale poza tym... Nie, nie robię nic specjalnego, a co?

Na Betelgeuzie nie istnieje sarkazm, toteż Ford Prefect często go nie zauważał, jeżeli nie był dostatecznie skoncentrowany. Powiedział więc:

- Dobra, gdzie moglibyśmy porozmawiać?

- Co? - zapytał Artur.

Na kilka sekund Ford najwyraźniej go zignorował, wpatrując się uparcie w niebo jak królik, który usiłuje zostać przejechany przez samochód, a potem niespodziewanie przykucnął obok Artura.

- Musimy porozmawiać - rzekł ponaglająco.

- Świetnie - odparł Artur. - Rozmawiajmy.

- I napić się - dodał Ford. - Musimy koniecznie porozmawiać i napić się. Natychmiast. Pójdziemy do pubu we wsi.

Znów popatrzył na niebo, niespokojny i wyczekujący.

- Słuchaj, czy to do ciebie nie dociera?! - wrzasnął Artur i wskazał Prossera. - Ten facet chce zburzyć mój dom!

Ford z lekkim zaciekawieniem rzucił na niego okiem.

- No tak, ale może to przecież zrobić, kiedy ciebie tu nie będzie, prawda?

- Ale ja nie chcę!

- Aha.

- Co się z tobą dzieje, Ford? - spytał Artur.

- Nic się ze mną nie dzieje. Posłuchaj, muszę ci powiedzieć najważniejszą rzecz, jaką kiedykolwiek usłyszałeś. Muszę powiedzieć ci to natychmiast i muszę to zrobić w barze „Pod Koniem i Stajennym”.

- A dlaczego tam?

- Bo będzie ci potrzebny bardzo solidny drink.

Ford wpatrywał się uparcie w Artura i Artur stwierdził ze zdumieniem, że jego siła woli zaczyna słabnąć. Nie wiedział, że to z powodu starej gry, której Ford nauczył się w hiperprzestrzennych portach obsługujących pas kopalni mandranity w systemie gwiezdnym Orion Beta.

Gra podobna była do ziemskiej gry nazywanej „Indiańskimi zapasami”. Jej zasady były bardzo proste: Dwóch zawodników siadało po dwóch stronach stołu, a przed każdym z nich stała szklanka. Pomiędzy nimi ustawiano butelkę Old Janx Spirit. Następnie każdy z zawodników koncentrował swą siłę woli na butelce, próbując przechylić ją i nalać alkoholu do szklanki przeciwnika, który musiał ją wtedy wypić. Butelkę napełniano ponownie i rozgrywano kolejną rundę. A po niej kolejną. Jeżeli któryś z zawodników zaczął przegrywać, najprawdopodobniej przegrywał potem cały czas, ponieważ jednym z efektów Old Janx Spirit było osłabienie sił telepsychicznych. Gdy tylko ustalona ilość alkoholu została skonsumowana, przegrywający musiał wykonać jakieś zadanie, które najczęściej bywało nieprzyzwoite biologicznie.

Ford Prefect zazwyczaj grał, aby przegrać. Teraz wpatrywał się uparcie w Artura, który zaczynał dochodzić do wniosku, że być może mimo wszystko chce pójść do baru „Pod Koniem i Stajennym”.

- Ale co z moim domem? - zapytał płaczliwie. Ford spojrzał na pana Prossera i nagle wpadł mu do głowy perfidny pomysł.

- On chce zburzyć twój dom?

- Tak. Chce zbudować...

- I nie może, bo ty leżysz przed jego buldożerami?

- Tak, i...

- Jestem pewien, że możemy dojść do porozumienia - stwierdził Ford. - Przepraszam na chwilę!

Pan Prosser właśnie dyskutował z przedstawicielem operatorów buldożerów o tym, czy Artur Dent stanowi zagrożenie dla ich zdrowia psychicznego, a jeżeli tak, to ile im się za to należy. Przerwał, zaniepokojony tym, że Artur ma towarzysza.

- Czy pan Dent namyślił się już? - spytał.

- A czy możemy na chwilę założyć - odpowiedział Ford - że nie?

- Więc? - westchnął pan Prosser.

- Czy możemy także założyć - ciągnął Ford - że zamierza zostać tu przez cały dzień?

- A więc?

- Więc pańscy ludzie będą tu stać przez cały dzień nic nie robiąc?

- Być może, być może...

- A zatem, skoro pan i tak zrezygnował z burzenia domu, w gruncie rzeczy nie potrzebuje pan, by Artur leżał tu przez cały czas, prawda?

- Hm?

- W gruncie rzeczy - wyjaśnił Ford cierpliwie - nie potrzebuje go pan tutaj.

Pan Prosser zastanawiał się nad tym.

- No, niezupełnie... - odpowiedział. - Niezupełnie potrzebuję...

Pan Prosser był trochę zdezorientowany. Obawiał się, że jeden z nich mówi nie całkiem do rzeczy.

- Jeżeli więc zgodziłby się pan przyjąć, że jest on tu cały czas, to on i ja moglibyśmy na pół godziny wyskoczyć do pubu. Co pan na to? - rzekł Ford.

Pan Prosser był zdania, że myśl ta jest zupełnie obłąkana.

- Myśl ta jest zupełnie rozsądna - powiedział uspokajającym tonem, zastanawiając się jednocześnie, kogo próbuje uspokoić.

- A jeżeli potem pan będzie miał ochotę wybrać się na jednego - dodał Ford - zawsze możemy się panu zrewanżować.

- Bardzo dziękuję - odpowiedział Prosser, nie mając zielonego pojęcia, jak to dalej rozegrać. Dziękuję bardzo, tak, to niezwykle uprzejmie...

Zmarszczył bawi, uśmiechnął się i spróbował zrobić obie te rzeczy naraz. Nie wyszło mu. Nerwowo chwycił swój futrzany kapelusik i obrócił go na czubku głowy. Mógł tylko przypuszczać, że właśnie odniósł zwycięstwo.

- A zatem - kontynuował Ford Prefect - czy mógłby pan podejść tu i położyć się?

- Co takiego? - spytał pan Prosser.

- O, przepraszam - rzekł Ford. - Może nie wyraziłem się dostatecznie jasno. Ktoś musi leżeć przed buldożerami, prawda? W przeciwnym razie nic ich nie powstrzyma przed zburzeniem domu pana Denta, nieprawdaż?

- Co takiego? - powtórzył pan Prosser.

- To bardzo proste - wyjaśnił Ford. - Mój klient, pan Dent, mówi, iż przestanie leżeć w błocie tylko i wyłącznie pod warunkiem, że pan przyjdzie tu i go zastąpi.

- O czym ty mówisz? - zapytał Artur, ale Ford trącił go butem, żeby był cicho.

- Chce pan - mówił Prosser, powoli oswajając się z nową myślą - abym przyszedł i położył się...?

- Tak.

- Przed buldożerem?

- Tak.

- Zamiast pana Denta?

- Tak.

- W błocie?

- W, jak pan to ujął, błocie.

Gdy tylko pan Prosser zdał sobie sprawę, że pomimo wszystko to właśnie on poniósł porażkę, poczuł się tak, jakby wielki ciężar spadł mu z ramion. To wszystko przekraczało jego pojęcie o świecie. Westchnął.

- W zamian za co pan pójdzie z panem Dentem do pubu?

- Dokładnie - potwierdził Ford. - Dokładnie tak.

Pan Prosser zrobił kilka nerwowych kroków w przód i przystanął.

- Słowo? - zapytał.

- Słowo - odpowiedział Ford i odwrócił się do Artura. - Wstawaj - rzekł. - Wstawaj i zrób miejsce panu Prosserowi.

Artur podniósł się, mając wrażenie, że śni. Ford skinął na Prossera, który usiadł niezgrabnie w błocie. Miał uczuci...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin