autostop 4 - cześć i dzięki za ryby_kr33.doc

(648 KB) Pobierz
autostop 4 - cześć, i dzięki za ryby

 

Douglas Adams

 

Cześć, i dzięki za ryby

 

 

 

 

 

Autostopem przez galaktykę

Tom IV

 

 

Przekład:

Paweł Wieczorek

 

 

 


Jane

 

 

Z podziękowaniami dla Ricka i Heidi za nierobienie z tego wielkiego wydarzenia, dla Mogensa i Andy’ego i wszystkich w Huntsham Court za szereg niewielkich wydarzeń, szczególnie zaś dla Sonny’ego Mehty za wielkość - mimo wszystkich wydarzeń

 

 

PROLOG

 

Na dalekich peryferiach Galaktyki, w nieciekawym zakątku na końcu jej zachodniego ramienia, świeci mizerne żółte słońce. Wokół niego, w odległości około stu pięćdziesięciu milionów kilometrów, krąży nieważna mała niebiesko-zielona planeta, zamieszkana przez pochodzące od małp bioformy - tak zadziwiająco prymitywne, że do dziś uważają zegarki elektroniczne za świetny wynalazek.

Planeta ta ma, a raczej miała pewien problem - większość mieszkających na niej ludzi była ciągle nieszczęśliwa.

Przedstawiano liczne propozycje, jak temu zaradzić, ale przeważały pomysły dotyczące głównie modyfikacji obiegu zielonych kawałków papieru, co było o tyle zdumiewające, że przecież nie te zielone papierki były nieszczęśliwe. Tak więc problem nie znikał. Szerzyły się podłość, miernota i ubóstwo, nieszczęśliwi byli nawet ci, którzy mieli elektroniczne zegarki.

Coraz więcej mieszkańców planety uważało, że popełniono wielki błąd, schodząc z drzew. Niektórzy twierdzili nawet, że błędem było wchodzenie na drzewa - nikt nigdy nie powinien był opuścić głębin oceanów.

Któregoś czwartku - prawie dwa tysiące lat po tym, jak pewien człowiek został przybity gwoździami do drzewa, bo twierdził, iż byłoby wspaniale, gdyby dla odmiany ludzie spróbowali być mili względem siebie - pewna dziewczyna, siedząca samotnie w kawiarence w Rickmansworth, nagle zrozumiała, dlaczego cały czas wszystko wychodziło nie tak, jak trzeba, i wpadła na pomysł, co zrobić, by świat stał się dobry i szczęśliwy. Pomysł był sensowny, na pewno by się powiódł i nie trzeba by nikogo przybijać do czegokolwiek gwoździami.

Niestety, nim zdążyła podejść do telefonu, by komuś o tym powiedzieć, Ziemia została nieoczekiwanie zniszczona, by zrobić miejsce nowej hiperprzestrzennej drodze szybkiego ruchu, i pomysł przepadł, zdawałoby się, na zawsze.

Niniejsza opowieść jest historią tej dziewczyny.


ROZDZIAŁ 1

 

Zmrok zapadł wcześnie, co było normalne o tej porze roku.

Panował ziąb i hulał wiatr - co też było normalne.

Zaczęło padać - to było szczególnie normalne.

Lądował statek kosmiczny - i to normalne nie było.

Nie było nikogo, kto mógłby obserwować statek poza paroma wybitnie głupimi czworonogami, one jednak nie miały pojęcia, co z nim zrobić, czy oczekuje się od nich, by cokolwiek zrobiły - zjadły go albo co. W rezultacie uczyniły to samo, co zawsze, czyli uciekły, próbując chować się jedno pod drugie, co zresztą nigdy się nie udawało.

Statek spływał z nieba, jakby balansował na promieniu światła.

Z daleka trudno było to zauważyć przez rozdzierane błyskawicami burzowe chmury, ale z bliska pojazd wyglądał dziwnie pięknie - szara, elegancko wymodelowana, niewielka bryła.

Oczywiście, nigdy nie można przewidzieć, jakiego wzrostu i budowy okażą się przedstawiciele rasy, z którą mamy się spotkać; gdybyśmy jednak uznali, że ostatni środkowogalaktyczny spis ludności zawiera rzetelne dane, zakładalibyśmy, że w statku jest sześć istot, i mielibyśmy rację.

Prawdopodobnie i tak każdy zakładałby coś podobnego.

Spis ludności, jak większość ekspertyz, kosztował masę pieniędzy i nie stwierdzał niczego, co nie byłoby ogólnie znane - z wyjątkiem tego, iż statystyczny mieszkaniec Galaktyki ma 2,4 nogi i posiada jedną hienę. Ponieważ to oczywista nieprawda, nie pozostało nic innego, jak wyrzucić wyniki spisu na śmietnik.

Statek ześlizgiwał się powoli przez deszcz, słabe światła lądowania spowijały go w bajeczne tęcze. Buczał cichutko, a im był niżej, tym bardziej dźwięk się nasilał i robił niższy.

Dwadzieścia centymetrów nad ziemią buczenie przemieniło się w głębokie dudnienie. W końcu statek osiadł i ucichł.

Otworzył się luk. Wysunęły się krótkie schodki. Otwór pojaśniał, w mokrą noc wypłynęło jasne światło. W statku poruszyły się cienie. W świetle stanęła wysoka postać. Rozejrzała się, wzdrygnęła i szybko ruszyła schodkami w dół. Pod pachą trzymała wielką torbę na zakupy. Odwróciła się i krótkim, gwałtownym ruchem pomachała w kierunku statku. Z włosów ściekała jej już woda.

- Dziękuję! - krzyknęła postać. - Bardzo wam...

Przerwał jej suchy trzask grzmotu. Zaniepokojona spojrzała w niebo i gwałtownie zaczęła szperać w wielkiej plastykowej torbie, która - co dopiero teraz zauważyła - miała w dnie dziurę. Nadrukowany na torbie wielkimi literami napis oznajmiał (umiejącym czytać pismo centauriańskie): MEGAMARKET WOLNOCŁOWY, PORT BRASTA, RIGIL CENTAURUS. BĄDŹ JAK DWUDZIESTY DRUGI KOSMICZNY SŁOŃ O ZWIĘKSZONEJ WARTOŚCI - SZCZEKAJ!

- Zaczekajcie! - krzyknęła postać, machając w kierunku statku.

Schodki, które właśnie zaczęły się chować, stanęły, rozłożyły się z powrotem i pozwoliły postaci wrócić do środka. Po kilka sekundach znów się pojawiła - w ręku miała podarty, wyświechtany ręcznik, który zaczęła wpychać do torby. Znów pomachała, wcisnęła torbę pod pachę i ruszyła biegiem, by znaleźć schronienie pod drzewami. Statek natychmiast zaczął się unosić.

Kiedy błyskawice rozerwały niebo, postać na chwilę stanęła, zaraz jednak pospieszyła dalej, zmieniając kierunek tak, by ominąć drzewa szerokim łukiem. Poruszała się żwawo, raz i drugi straciła grunt pod nogami, przygarbiona walczyła z coraz rzęsiściej padającym deszczem, lejącym, jakby ściągano go z nieba siłą. Brnęła przez błoto. Przez góry przewalił się grzmot.

Postać starła z twarzy wodę, ale był to próżny trud. Potykając się, parła do przodu.

Pojawiły się kolejne światła. Nie były to błyskawice, lecz bardziej rozproszone i mętne światła, które pełzły za horyzont, gdzie powoli ciemniały i znikały. Postać zatrzymała się, przez chwilę je obserwowała, potem ruszyła w zdwojonym tempie, kierując się ku miejscu na horyzoncie, gdzie pojawiały się migotania.

Robiło się stromo, teren wyraźnie się wznosił. Po dwustu, może trzystu metrach na drodze pojawiła się przeszkoda. Postać zaczęła ją badać, po chwili przerzuciła górą torbę i sama zaczęła ją forsować. Ledwie dotknęła ziemi po drugiej stronie, z deszczu wyłoniła się pędząca z ogromną prędkością maszyna, rozcinając ścianę wody jaskrawym światłem. Postać przycisnęła plecy do przeszkody, maszyna pędziła w jej kierunku. Była niska i pękata, podobna do śmigającego po falach małego wieloryba - gładka, szara, obła, poruszała się niezwykle szybko.

Postać instynktownie uniosła ręce w obronnym geście, ale uderzyła w nią tylko fontanna wody. Maszyna śmignęła i zaczęła oddalać się w ciemność. Niebo rozświetliła kolejna błyskawica, dzięki czemu, nim maszyna zniknęła, ociekająca wodą postać na skraju szosy zdążyła w ułamku sekundy odczytać znajdujący się z tyłu napis. Ku swemu najwyższemu zdumieniu postać przeczytała: MÓJ DRUGI SAMOCHÓD TO TEŻ PORSCHE.


ROZDZIAŁ 2

 

Rob McKenna był nędznym łajdakiem i wiedział o tym, gdyż przez minione lata zwróciło mu na to uwagę wiele osób.

Właściwie nie widział powodu, by się z nimi sprzeczać, poza jednym oczywistym: lubił się sprzeczać z ludźmi, zwłaszcza z tymi, których nie lubił, co w tej chwili oznaczało wszystkich.

Westchnął i zredukował bieg.

Droga robiła się coraz bardziej stroma, a jego ciężarówka była załadowana po brzegi duńskimi termostatami do kaloryferów.

Nie posiadał wrodzonej skłonności do bycia zgryźliwym - przynajmniej taką miał nadzieję. To tylko deszcz go przygnębiał, zawsze tylko deszcz.

Właśnie, dla odmiany, padało. Padał ten rodzaj deszczu, którego szczególnie nie lubił, gdy jechał samochodem. Miał na jego określenie numer. Był to deszcz numer 17.

Rob McKenna przeczytał gdzieś, że Eskimosi mają ponad dwieście określeń śniegu, bez których ich rozmowy byłyby zapewne bardzo monotonne. Podobno dostrzegają różnice między drobno i gęsto padającym śniegiem, lekkim i ciężkim, rozpaćkanym, zmrożonym, śniegiem niesionym śnieżycą, nawiewanym wiatrem, a także przyniesionym na butach przez sąsiada, który właśnie przyszedł z wizytą i roznosi go po czyściutkiej podłodze igloo. Śnieg zimowy, wiosenny, śnieg zapamiętany z dzieciństwa, znacznie lepszy od współczesnego, śnieg drobny, puszysty, śnieg ze wzgórz, z dolin, padający o poranku, padający nocą, spadający nagle właśnie wtedy, kiedy zamierza się iść na ryby, i śnieg, na który wbrew wszelkim próbom odzwyczajenia ich od tego, nasikały psy zaprzęgowe.

Rob McKenna miał w notesie listę dwustu trzydziestu jeden rodzajów deszczu i nie lubił żadnego.

Zredukował bieg i silnik zwiększył obroty. Ciężarówka z zadowoleniem mruknęła do załadowanych na nią duńskich termostatów.

Od czasu gdy wczorajszego popołudnia opuścił Danię, Rob McKenna przejeżdżał przez deszcze numer 33 (drobna siąpiąca mżawka, od której droga robi się śliska), 39 (grube pojedyncze krople), 47 do 51 (pionowo padający drobny kapuśniaczek i kilka rodzajów bardzo skośno siekącej, drobnej i średniej, ożywczej mżawki), 87 i 88 (dwa nieznacznie różniące się warianty lejącej prosto z góry ulewy), 100 (zimny szkwał po ulewie), wszystkie rodzaje morskiej burzy między 192 i 213 naraz, 123, 124, 126, 127 (delikatne i o średnim nasileniu zimne szkwały, powodujące regularne i synkopowane bębnienie w dach kabiny), 11 (intensywne kropienie), a na koniec ten, którego nie lubił najbardziej - deszcz numer 17.

Deszcz numer 17 to wstrętne walenie strug wody w przednią szybę, tak intensywne, że jest obojętne, czy są włączone wycieraczki. Rob McKenna sprawdził tę teorię, wyłączając je na chwilę, ale okazało się, że znacznie pogorszyło to widoczność. Teoria okazała się na tyle słuszna, że kiedy ponownie włączył wycieraczki, widoczność nie poprawiła się ani na jotę.

Jedna z wycieraczek zaczęła odpadać. Plap, plap, plap, klap, plap, plap, klap, plap, plap, klap, plap, klap, klap-frup-krrrchchch.

Rob McKenna walnął pięściami w kierownicę, tupnął w podłogę, trzasnął dłonią w magnetofon, aż nagle zaśpiewał Barry Manilow, wtedy walił tak długo, aż Barry Manilow przestał, i zaczął kląć, kląć, kląć, kląć, kląć.

Dokładnie wtedy, kiedy jego wściekłość osiągała apogeum, w świetle reflektorów zamajaczyła na poboczu, ledwie widoczna przez walące strugi deszczu, postać. Była uszargana, wynędzniała, dziwnie odziana, zmoczona bardziej od wydry w pralce. Wyraźnie próbowała jechać autostopem.

Biedny, nędzny palant - pomyślał Rob McKenna, kiedy dotarło do niego, że ma przed sobą kogoś mającego większe od niego prawo czuć się źle traktowanym przez świat. Musi być przemarznięty do szpiku kości. Autostop w tak wredną noc to naprawdę głupota. Człowiek jedynie marznie, moknie i ochlapują go przejeżdżające ciężarówki”.

Pokręcił ponuro głową, westchnął i szarpnął kierownicą, by wjechać w środek wielkiej kałuży. Rozumiesz, co mam na myśli? - dumał, prąc przez nią. - Stojąc tak na poboczu człowiek nic, tylko się uświni”.

Kilka sekund później zobaczył autostopowicza we wstecznym lusterku - stał na poboczu i ociekał wodą jak zmokły pies. Przez chwilę ten widok cieszył Roba McKennę, ale zaraz zrobiło mu się przykro, że go to cieszy. Potem ucieszył się z tego, że zrobiło mu się przykro, że się cieszył, i zadowolony pomknął dalej w noc.

Nie przejął się nawet tym, że wyprzedziło go porsche, które skutecznie blokował przez ostatnie trzydzieści kilometrów.

Rob McKenna jechał dalej, a deszczowe chmury ciągnęły za nim, bo choć nie miał o tym pojęcia, był Bogiem Deszczu.

Rob McKenna wiedział jedno - że jego dni pracy są okropne i następują po nich nędzne dni wolne. Chmury też wiedziały jedno - że go kochają i chcą być blisko, pieścić go i zraszać.


ROZDZIAŁ 3

 

Dwóch następnych ciężarówek nie prowadzili bogowie deszczu, ale ich kierowcy zrobili to samo, co Rob McKenna. Postać maszerowała - czy raczej brnęła - dalej, aż droga znów zaczęła się wznosić, a zdradziecka monstrualna kałuża została daleko z tyłu.

Po pewnym czasie deszcz zaczął słabnąć i zza chmur wyjrzał na chwilę księżyc.

Nadjechał renault. Jego kierowca entuzjastycznymi i nadzwyczaj skomplikowanymi ruchami dawał znaki wlokącej się noga za nogą postaci, że normalnie z radością by ją podwiózł, ale tym razem nie może, ponieważ jedzie gdzie indziej i to niezależnie od tego, w jakim kierunku postać zdąża, ale jest pewien, że go rozumie. Kierowca zakończył gestykulację optymistycznym uniesieniem kciuka, jakby chciał wyrazić nadzieję, iż postaci jest dobrze mimo przemarznięcia i przemoczenia do suchej nitki i że następnym razem na pewno ją podwiezie.

Postać człapała dalej. Przejechał fiat i kierowca zrobił to samo, co kierowca renaulta.

Z przeciwnego kierunku nadjechała furgonetka. Kierowca błysnął reflektorami na wlokącą się postać, choć nie wiadomo było, czy ma to znaczyć „Cześć!”, „Przepraszam, ale jedziemy w innym kierunku” czy „Zobacz, ktoś chodzi po deszczu! Ale cymbał”. Zielony pasek na górze przedniej szyby informował, że - jakakolwiek by była - wiadomość pochodziła od Steve’a i Caroli.

Było już po burzy i grzmoty pomrukiwały jedynie nad dalekimi wzgórzami niczym ktoś, kto mówi: „A z drugiej strony...” po tym, jak dwadzieścia minut wcześniej zgubił wątek.

Nocne powietrze było przejrzyste, ale wyraźnie się ochłodziło. Dźwięki rozchodziły się znakomicie. Zagubiona, rozpaczliwie dygocąca postać dotarła właśnie do odchodzącej od głównej szosy wąskiej drogi. Po drugiej stronie zakrętu stał drogowskaz. Postać szybko do niego podbiegła i zaczęła go lustrować z gorączkową ciekawością, odwracając się jedynie na chwilę, kiedy przejechał kolejny samochód.

Potem przejechał jeszcze jeden.

Pierwszy śmignął, drugi bez sensu mignął światłami. Pojawił się ford cortina i zaczął hamować. Postać, zaskoczona, zachwiała się na nogach, przycisnęła torbę do piersi i rzuciła się w kierunku samochodu. W ostatniej chwili ford zabuksował kołami w błocie i odjechał, zabawnie zarzucając. Postać zwolniła, stanęła - zagubiona i zdeprymowana.

Jak to czasem bywa, następnego dnia kierowca cortiny trafił do szpitala z zapaleniem wyrostka robaczkowego. Z powodu zabawnego zbiegu okoliczności chirurg zamiast wyciąć wyrostek amputował nogę i nim znaleziono wolny termin na ponowne przeprowadzenie operacji, zapalenie wyrostka przeszło w pociesznie poważny przypadek zapalenia otrzewnej i sprawiedliwości stało się zadość.

Postać mozoliła się dalej.

Obok zahamował saab.

Opadła boczna szyba i przyjazny głos zapytał:

- Długo tak wędrujesz?

Postać odwróciła się ku głosowi. Zatrzymała się i chwyciła klamkę drzwi.

Postać, samochód i klamka znajdowały się na planecie zwanej Ziemią, na temat której w przewodniku Autostopem przez Galaktykę napisano trzy słowa: W zasadzie niegroźna.

Autor hasła zwał się Ford Prefect i przebywał właśnie na planecie, którą trudno by określić jako niegroźną. Siedział w barze, który też trudno by określić jako niegroźny, i właśnie sprowadzał na siebie kłopoty.


ROZDZIAŁ 4

 

Przypadkowy obserwator nie byłby w stanie odróżnić, czy Ford robił to, ponieważ był pijany, chory lub samobójczo szalony, nie jest to jednak istotne, gdyż w barze „Pod Starym Różowym Psem” na południowym krańcu Han Dold City, nie było przypadkowych obserwatorów. To nie miejsce, gdzie można sobie pozwolić na cokolwiek przypadkowego - oczywiście, jeśli chce się pozostać przy życiu. Wszyscy tutejsi obserwatorzy byli wrednymi, jastrzębiookimi, ciężko uzbrojonymi obserwatorami i każdemu pulsowało boleśnie w głowie, co powodowało, że kiedy obserwowali coś, co im się nie podobało, robili szalone rzeczy.

W barze właśnie zapanowała okropna cisza, w rodzaju tych, które zapadają tuż przed wzajemnym ostrzałem rakietowym.

Zamilkł nawet siedzący na wbitym w bar paliku obrzydliwy ptak, wywrzaskujący bezpłatnie nazwiska i adresy miejscowych płatnych morderców.

Wszystkie oczy patrzyły na Forda Prefecta. Niektóre były osadzone na szypułkach.

Sposób, jaki Ford wybrał na lekkomyślne igranie z życiem, polegał na próbie zapłacenia rachunku za drinki (opiewającego na sumę równą budżetowi na wydatki wojskowe niewielkiego państwa) kartą kredytową American Express, nie uznawaną nigdzie we wszechświecie.

- Czym się denerwujecie? - spytał Ford wesoło. - Datą ważności? Nie słyszeliście o neowzględności? Istnieją zupełnie nowe gałęzie fizyki, zajmujące się związanymi z nią zagadnieniami, efektami rozszerzania czasu, relatywistyką czasową...

- Nie denerwujemy się datą ważności - odparł mężczyzna, do którego skierowano powyższą uwagę, czyli niebezpieczny barman w niebezpiecznym mieście. Mówił z cichym, łagodnym pomrukiem, podobnym do cichego, łagodnego pomruku towarzyszącego otwieraniu silosu rakiety międzykontynentalnej. Równocześnie w kontuar pukała podobna do połówki wieprza ręka, pozostawiając lekkie wgniecenia.

- No to świetnie - odparł Ford, pakując plecak i zbierając się do wyjścia.

Palec pukającej w bar ręki wyprostował się i delikatnie spoczął na barku Forda, co uniemożliwiło mu odejście. Palec był, co prawda, połączony z mięsistą dłonią, a dłoń z maczugowatym przedramieniem, ale przedramię nie było połączone z niczym, chyba że w sensie przenośnym - z barem, będącym domem ręki. Kiedyś ręka była połączona w znacznie bardziej konwencjonalny sposób z poprzednim właścicielem baru, który na łożu śmierci niespodziewanie przekazał ją Akademii Medycznej. Uznano tam jednak, że nie da się patrzeć na rękę i zwrócono ją barowi „Pod Starym Różowym Psem”.

Nowy właściciel baru nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone, duchy ani podobne głupstwa, ale na pierwszy rzut oka rozpoznawał sojusznika. Tak więc ręka siedziała na barze.

Przyjmowała zamówienia, podawała drinki, obchodziła się morderczo z tymi, którzy zachowywali się tak, jakby chcieli zostać zamordowani.

Ford Prefect siedział bez ruchu.

- Nie denerwujemy się datą ważności - powtórzył barman, zadowolony z tego, że Ford Prefect skupiał uwagę wyłącznie na nim. - Denerwuje nas ten kawałek plastyku jako taki.

- Co? - zdziwił się Ford. Wyglądał na nieco zaskoczonego.

- Nie przyjmujemy tego! - syknął barman, podnosząc do góry kartę, jakby była rybką, której duszyczka trzy tygodnie temu poszybowała do rybiej Krainy Wiecznego Błogosławieństwa.

Ford myślał przez chwilę, czy wspomnieć, że nie ma przy sobie innych środków płatniczych, postanowił jednak walczyć dalej. Ręka trzymała jego ramię w dwóch palcach. Łagodnie, ale mocno.

- Chyba nie dotarło do was - wyraz twarzy Forda przemieniał się z lekkiego zaskoczenia w jawne niedowierzanie - że to karta kredytowa American Express. To najelegantszy znany człowiekowi sposób płacenia rachunków. Nie czytacie reklamówek, którymi zasypują ludzi?

Wesołość w głosie Forda zaczynała drażnić barmana.

Brzmiała dla niego, jakby w trakcie jednego z posępniejszych fragmentów requiem wojennego, ktoś popiskiwał na okarynie.

Jakaś kość w barku Forda zaczęła trzeć o inną w sposób sugerujący, że posiadana przez rękę wiedza o bólu pochodzi od wykwalifikowanego kręgarza. Ford miał nadzieję, że uda mu się załagodzić sprawę, nim ręka zacznie trzeć którąś z kości ramienia o kości w innych częściach ciała. Na szczęście ręka trzymała nie to ramię, przez które Ford przewiesił plecak.

Barman pchnął kartę przez bar w stronę Forda.

- Jeszcze nigdy - wysyczał z powstrzymywaną wściekłością - nie słyszeliśmy o czymś takim.

Nic w tym zaskakującego. Ford otrzymał kartę dopiero pod koniec piętnastoletniego pobytu na Ziemi i to tylko z powodu poważnego błędu komputera. Jak poważnego, American Express Company dowiedziała się bardzo szybko, a coraz bardziej natarczywe i paniczne żądania Działu Odzyskiwania Długów umilkły dopiero w momencie nieoczekiwanego zniszczenia planety przez Vogonów, którzy robili miejsce na nową hiperprzestrzenną drogę szybkiego ruchu.

Ford zachował kartę, ponieważ uważał za korzystne posiadanie waluty, której nikt nie uznaje.

- Jak zapatruje się pan na... kredyt? - zapytał Ford, natychmiast dodając: - Ghrrrhhh...

W barze „Pod Starym Różowym Psem” wypowiedzenie słowa „kredyt” było nierozerwalnie związane z następnym dźwiękiem.

- Zdawało mi się... - wydyszał Ford - że to lokal z klasą...

Rozejrzał się, omiatając wzrokiem pstrą zbieraninę zabójców, alfonsów i szefów firm fonograficznych, czających się na obrzeżach wysp mętnego światła, rozrzuconych tu i ówdzie w głębokiej ciemności baru. Wszyscy oni z pełnym rozmysłem patrzyli wszędzie, ale nie na Forda, i podejmowali przerwane wątki rozmów o morderstwach, handlu narkotykami i produkcji płyt. Zdawali sobie sprawę, co zaraz nastąpi, i nie zamierzali się temu przyglądać, gdyż mogło to odwrócić ich uwagę od drinków.

- Koniec z tobą, chłopcze - cicho mruknął barman, a prawo było najwyraźniej po jego stronie. Kiedyś w barze wisiał szyld z napisem: PROSZĘ NIE PROSIĆ O KREDYT, PONIEWAŻ CIOS PIĘŚCIĄ W NOS CZĘSTO BOLI, ale dla większej dokładności zamieniono napis na: PROSZĘ NIE PROSIĆ O KREDYT, PONIEWAŻ WYRYWANIE GARDŁA PRZEZ DRAPIEŻNEGO PTAKA, PODCZAS GDY GŁOWA WALI O BAR TRZYMANA PRZEZ RĘKĘ BEZ TUŁOWIA, CZĘSTO BOLI. Niestety, zmiana spowodowała, że napis stał się nieczytelny, a zdanie przestało dobrze brzmieć, postanowiono więc usunąć szyld. Uznano, że wieść i tak będzie się rozchodzić, i nie pomylono się.

- Pozwól mi jeszcze raz rzucić okiem na rachunek - poprosił Ford. Wziął kartkę i zaczął ją studiować, obrzucany wrogimi spojrzeniami barmana i nie mniej wrogimi spojrzeniami ptaka, drapiącego szponami głębokie rysy w drewnie baru.

Papier był dość długi. Na samym dole znajdowały się cyfry przypominające wybijany na spodzie drogich zestawów stereofonicznych numer seryjny, wymagający mnóstwa czasu, by przepisać go na gwarancji. W końcu Ford siedział w barze cały dzień, wypił masę różnych mieszanek z bąbelkami i postawił okropnie dużo kolejek zebranym w barze zabójcom, alfonsom i szefom firm fonograficznych, którzy nagle nie mogli sobie przypomnieć, kim on jest.

Odchrząknął bez zdenerwowania i poklepał się po kieszeniach. Wiedział, że niczego tam nie ma. Lewą dłoń położył lekko, acz zdecydowanie, na odchylonej klapie plecaka. Ręka bez tułowia nasiliła ucisk.

- Musisz mnie zrozumieć - powiedział barman, którego twarz zdawała się kołysać przed Fordem jak symbol zła. - Muszę dbać o reputację. Mam nadzieję, że mnie rozumiesz.

„No cóż - pomyślał Ford. - Nie było innej możliwości. Zrobił wszystko, żeby przestrzegać przepisów, dokonał szczerej próby zapłacenia rachunku, ale ofertę odrzucono. Jego życie znajdowało się w niebezpieczeństwie.”

- No cóż... - powiedział spokojnie - jeśli chodzi o pańską reputację...

Błyskawicznym ruchem otworzył plecak i rzucił na bar egzemplarz Autostopem przez Galaktykę i legitymację, z której wynikało, że jest pracownikiem terenowym przewodnika i nie wolno mu robić tego, co właśnie zamierzał zrobić.

- Chce pan dostać dobrą krytykę?

Twarz barmana zamarła. Szpony ptaka zamarły w środku wydrapywanej rysy. Ręka powoli rozluźniła uchwyt.

- Byłoby to niezwykle miłe... - szepnął ledwie słyszalnie barman wyschniętymi nagle ustami.


ROZDZIAŁ 5

 

Autostopem przez Galaktykę jest niezwykle wpływową instytucją. Ma tak kolosalne znaczenie, że redakcja musiała ustalić sztywne reguły, zapobiegające nadużywaniu pozycji, jaką dzięki pracy dla przewodnika uzyskują jego współpracownicy.

I tak, pracownikom terenowym nie wolno korzystać z żadnych usług, rabatów ani przywilejów w zamian za przysługi związane z działalnością wydawniczą Autostopem, chyba że: a) szczerze próbowali zapłacić za usługę, b) byłoby zagrożone ich życie, c) wyraźnie sobie tego życzą.

Ponieważ punkt c oznacza odstępowanie redaktorowi naczelnemu działki, Ford zawsze preferował powoływanie się na którąś z pierwszych dwóch reguł.

Wyszedł na ulicę i ruszył żwawo przed siebie.

Było duszno, ale Fordowi się to podobało, uwielbiał bowiem miejską duchotę, powietrze wypełnione podniecająco obrzydliwymi zapachami, niebezpieczną muzyką i płynącymi z dala odgłosami walczących z sobą szwadronów policyjnych.

Niósł plecak, kołysząc lekko nadgarstkiem, by móc porządnie zdzielić każdego, kto zamierzałby zabrać mu go bez pytania. W plecaku miał cały swój dobytek, a nie było tego dużo.

Ulicą hałaśliwie jechała wielka limuzyna. Przemknęła między stertami płonących śmieci i przestraszyła stare zwierzę pociągowe, które rżąc, usunęło się z drogi, uderzyło w wystawę zielarni, uruchomiło alarm i poczłapało na drżących nogach dalej, by w końcu z premedytacją spaść ze schodów, prowadzących do znajdującej się w suterenie restauracyjki specjalizującej się w potrawach z makaronów, gdzie - jak wiedziało - zostanie sfotografowane i nakarmione.

Ford szedł na północ. Uważał, że idzie do kosmodromu, ale tak samo myślał, nim wszedł do knajpy. Wiedział, że znajduje się w dzielnicy, gdzie ludzie często gwałtownie zmieniają plany.

- Miałbyś ochotę się zabawić? - zapytał głos z bramy.

- O ile wiem, już to robię. Dziękuję bardzo.

- Jesteś bogaty? - spytał inny głos.

Forda tak to rozbawiło, że się roześmiał. Odwrócił się w stronę głosu i rozpostarł ramiona.

- Wyglądam na bogatego?

- Nie mam pojęcia - odparła dziewczyna. - Może tak, może nie. Może kiedyś zostaniesz bogaty. Mam dla bogatych coś specjalnego...

- Naprawdę? - Ford był zainteresowany, lecz ostrożny. - Co?

- Mówię im, że nie ma nic złego w byciu bogatym.

Z okna na którymś z wyższych pięter rozległy się strzały, śmierć poniósł jednak tylko gitarzysta basowy - za złe zagranie trzy razy z rzędu tego samego akordu, ale gitarzystów basowych jest w Han Dold City mnóstwo.

Ford stał i wpatrywał się w ciemność bramy.

Dziewczyna wybuchnęła śmiechem i podeszła krok do przodu. Była wysoka i emanowała spokojną wstydliwością, mogącą przy umiejętnym jej okazywaniu zdziałać cuda.

- To mój hit - powiedziała, zauważając zachwyt Forda. - Mam magiste...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin