Maria Dąbrowska - Trzecia Jesień.pdf

(174 KB) Pobierz
Trzecia Jesień
Wczesny październikowy ranek. Pustą o tej porze ulicą Poznańską idzie
Klemens Łohojski, wysoki, szczupły czło
jest w bure zno
wiek lat koło sześćdziesięciu. Odziany
szone palto, na głowie ma równie znoszoną i wytartą skó
rzaną czapkę z nausznikami. Chuda twarz o niebieskich zamyślonych oczach i z
dwiema fałdami ciągnącymi się od prostego nosa do kącików ust ma rdzawy kolor
palonej glinki, jakiego nabierają z wiekiem oblicza ludzi jasnowło
sych. Jest źle
ogolona, okryta szpakowatą szczeciną. Idąc tak, Łohojski zauważył w pewnej od
siebie odległości ko
goś leżącego na ziemi. Zanim zbliżył się do tej leżącej po
staci, ujrzał jeszcze, jak mijali ją nieliczni przechodnie, mężczyźni i kobiety.
Mijając spoglądali przelotnie i śpie
szyli dalej do swoich pilnych zapewne
spraw. Zrównawszy się z leżącym, Łohojski schylił się nad nim, a nawet przy
klęknął.
― Pijany? ― Zastanowił się głośno. ― Wcze-eśnie! ― potrząsnął głową jakby
zgorszony i zdumiony.
Ale czy że to na powietrzu, czy że Łohojskiego nos na stare lata zawodził, nie
zaleciało jakoś oparem alkoholu. Jednak i na zmarłego ani umierającego leżący
nie wyglą
dał. Był to mężczyzna raczej niestary, spoczywał na pra
wym
boku, nogi miał lekko podgięte, głowę wspartą na pięści, a twarz rumianą,
pucołowatą, trochę błazeńską. Ło- hojskiemu wydało się, że i skądciś mu znaną,
ale nie mógł sobie przypomnieć, gdzie widywał tego człowieka. Nie wy-
glądał poważnie, ale w każdym razie leżał tu oto nieprzy
mocno za ramię, nie dał żadnego zna
i jakoś nieprzy
tomny. Potrząśnięty
ku życia, tylko głowa zesunęła się z pięści
jemnie stuknęła o płytę chodnika.
myślone oczy padły na
Klemens Łohojski wyprostował się, rozejrzał i jego za
pobliski gmach Pogotowia Ratun
kowego. Nie zwlekając i przyśpieszywszy
łym
kroku skierował się do tego gmachu. Za chwilę rozmawiał z dyżurną w bia
klinicznym fartuchu. .
― ... Na Poznańskiej ― mówił. ― Koło domu numer czternasty.
― Tak. Rodzaj wypadku? Przejechanie? Atak sercowy? Ranny?
― Nie przejechanie. Leży człowiek. Nie wiem, co mu jest. Leży.
― Przyjęte.
― Jak to: przyjęte! I co? Tam trzeba zaraz...
― Powiedziałam: przyjęte. Wszystkie karetki są na mieście... Jak tylko...
― Nie potrzeba żadnej karetki! ― zirytował się zgła
was nawet i nie sto kroków. Jak
że tak można?
szający. ― To będzie od
― Co się stało? ― zapytał przechodzący mimo młody lekarz z wiszącym na
bieli fartucha stetoskopem. ― Niech pan się nie denerwuje ― dodał wysłuchawszy
relacji. Po
kręcił się tu i ówdzie, wszedł w jakieś drzwi, coś zlecił.
―- Już z panem idę.
Wyszli więc razem. Lekarz tylko w fartuchu, z gołą głową, nie narzuciwszy
nawet płaszcza. Za nim podążył ktoś ze składanymi noszami.
W jakąś godzinę potem Klemens Łohojski wracał do siebie na Polną. Ulica była
z jednej strony zabudowana wysokimi kamienicami, z drugiej przylegała do pola
zaję
tego pod ogródki działkowe. Łohojski patrzył teraz nie
przed siebie, tylko w prawo, na działki* Ta sielankowa przestrzeń rumieniąca się i
żółcąca w porannym słońcu liśćmi drzew owocowych, owiana wielkim niebem
Warsza
wy i obramiona majaczącymi w oddali za opalową jesienną mgiełką
nowymi gmachami, zdawała się nieodparcie wabić jego zamyślone spojrzenie.
Ociągał się z wejściem do ka
dalej pa
trzył na działki.
dził go z zadumy.
mienicy, w której mieszkał, stanął przed nią i
― Dzień dobry, panie Klemensie ― znajomy głos obu
To wyszła z bramy Wanda Osiecka, średniego wieku, dobrej tuszy i przyjemnej
twarzy kobieta o szarych śmie
kamieni
jących się oczach. „Ta z radia” nazywano ją w
rego
cy. Klemens Łohojski uchylił swego czapczyska, spod któ
wyjrzała czupryna konopnej barwy, nieznacznie się srebrząca i strzyżona jak u
młokosa na wysokiego „jeża”.
― U-uszanowanie! ― huknął jakoś nadmiernie głośno.
― A pan tak rano już za tą działką tęskni? ― zgadła Osiecka. ― To teraz czas
na podania. Składał pan? I co? Znów odmówili?
― I słu-usznie. Ja to rozumiem. Peode!
― Co za peode?
― Pracownicze Ogródki Działkowe. A ja cóż... Niezor- ganizowany proletariat...
Człowiek bez przydziału. Można kawałek odprowadzić?
I nie czekając odpowiedzi zaczął Osieckiej towarzyszyć ku zbiegowi ulicy z
placem zakończonym okazałą budowlą Politechniki.
― A cóż ten ktoś, co chciał panu swoją działkę odstą
― A ou-wszem! ― rozwlekając słowa Łohojski wyma
Właśnie do niego chodziłem. Powie
pracy. Wysze
mm
drodze. Accident!1 ― krzyknął raptem po francusku fa
talną wymową i z
pić?
wiał „o” jak „ou”. ―
dzieli ― wcześnie rano przed wyjściem do
dłem o świcie, no i spóźniłem się. Coś mnie zatrzymało po
akcentem na pierwszą sylabę.
Co? Czyżby pan wstąpił na jednego głębszego? ― zażartowała Osiecka. ― Ale
o tej porze? ― myślała już najwyraźniej o czym innym.
Mo-oże... Mo-oże... ― Łohojski uśmiechnął się, a uś
miech ładny miał i
zabawny, choć zeszpecony brakami w uzębieniu. Zamyślone oczy błyskały mu
wtedy po łobu
zersku, stulał przy tym ramiona i przekrzywiał głowę niby
chłopiec trochę strwożony, a trochę kontent z dowcipu czy też psoty.
Na rogu stanęli, by się pożegnać.
Ja nie namawiam. Broń Boże! ― zastrzegł się Ło
hojski energicznie. ― Ale...
pani ma pełne prawo do dział
ki. I gdyby pani tylko złożyła podanie...
― To później. Pomyślimy ― ucięła krótko Wanda.
A-ha! ― huknął Klemens Łohojski. ― Ou-czywiście! Ja tylko tak...
W bramie domu zaczepił go dozorca, Bazyli Styś, star
szy człowiek z
przekrwionymi białkami lazurowych oczu, z siwym wąsem i majestatycznym
wzięciem.
― Panie Łohojski, nie znajdzie się u pana czasem ka
takiego, o?
―Ou-wszem. Znajdzie się. Chodź pan.
Ze stróżówki wyjrzała Stysiowa, duża kobieta o płaskiej twarzy, zawsze jakby
wyczekująco zniecierpliwionej.
― Panie! ― krzyknęła. ― Niech pan się wróci. Jest coś dla pana z milicji.
―A-ha! ― odkrzyknął zawracając Łohojski.
Stysiowa podała mu złożony druczek.
― No? ― ponagliła wyczekująco. ― Pewno znów o me
jakiś porządek z temi swojemi pa
pierami. Niech pan przeczyta! Co pan taki nieciekawy? ― zniecierpliwiła się
trykę. Zrobiłby pan raz
wałek drutu? O,
rozczarowana.
Łohojski machnął ręką. Dozorca milczał dyplomatycz
ku drzwiom zamkniętym na olbrzy
nie, towarzysząc mu
mich rozmiarów kłódkę.
dynku zamykającym
Klemens Łohojski mieszkał w niskim parterowym bu
boczny wylot podwórza i kiedyś sta
nowiącym część zabudowań gospodarskich
podmiejskiego dworku, na którego miejscu wyrosła obecna kamienica. Teraz
mieściły się tu: garaż wynajmowany przez taksów
karzy, zakamarki o różnych
przeznaczeniach użytkowane przez małżeństwo Stysiów i dwa mieszkania. W
jednym,
o dwu izbach, mieszkał poczciarz Zachwatek, w drugim ― była to izba z lilipucim
przedsionkiem ― żył Klemens Ło
nowoczes
hojski. Dokoła powstawała świetna dzielnica
nych bloków mieszkaniowych; parterowy budynek ― szpetna rudera
― z natury rzeczy skazany był na zagładę, ale do czasu rudera owa trwała. Między
murami kamie- nicznego frontu i bocznej oficyny stał nad nią słup szafi
w tej chwili nieba i stały drzewa sąsiedniej pose
rowego
sji mającej snadż jeszcze
ogródek. Z drzew zesypały się na połatany zrudziałymi kawałkami papy i blachy
dach rude
ry żółte liście, częściowo zakrywając jego szpetotę.
Łohojski porał się przez chwilę z kłódką swych drzwi, a potem weszli ze
Stysiem. Izba była głęboka, ciemnawa,
0 jednym oknie, którego brudne szyby dawno straciły przejrzystość. Zapalili
wiszącą u sufitu na sznurze z blocz
stosach rupieci, któ
kiem silną żarówkę i zaczęli szukać w
rymi zabarłożone były ciemne kąty, wierzch szafy i sze
ną. Oprócz półek i
roka półka pod przeciwległą do drzwi wejściowych ścia
szafki znajdowały się jeszcze w izbie: stolik, tapczan, ławeczka, stołek,
„wiedeńskie” krzesełko
1żelazny piecyk na nóżkach, zwany „koza”. Połowę stołu zajmował stos książek i
Zgłoś jeśli naruszono regulamin