Wernic Wiesław - Szeryf z Fort Benton.rtf

(3068 KB) Pobierz
WIESŁAW WERNIC

 

 

WIESŁAW WERNIC

 

 

Szeryf z Fort Benton

Ilustrował S. ROZWADOWSKI

 

 

 

 

 

 

 

 

 

CZYTELNIK • 1969 • WARSZAWA

 

 

 

O, Katarzyno!

 

Ale się pan doktor spalił!

       Nie mówi sięspalił”, ale: opalił.

       Pan doktor zawsze taki sam. Czy przygotowaćpiel?

Tak wypadła moja pierwsza, po miesiącach nieobec­ności, rozmowa z Katarzyną. Trzeba wyjaśnić, że Ka­tarzyna była rudowło Irlandką nieokreślonego wie­ku, mają skłonność przekręcania lub też zmieniania sensu wyrazów. Z uporem maniaka prostowałem w imię czystości języka owa oznaczające zupeł­nie coś innego. Nie dawało to jednak żadnych rezul­tatów.

Przez kilka ostatnich miesięcy wiosny i lata Kata­rzyna gospodarowała samotnie w moim mieszkanku. Prawdopodobnie z nadmiaru wolnego czasu przepro­wadziła tak generalne porządki, że w swej podręcznej bibliotece niczego odtąd znaleźć nie mogłem. Księgi lekarskie poprzegradzane zostały prozą literacką, a proza poezją. Fakt ten stwierdziłem jednak znacznie później. Teraz siedziałem w wannie wypeł­nionej ciepłą wodą i zmywałem z siebie kurz ledwo co przebytej pociągiem drogi i tej dawniejszej spę­dzonej na siodle końskim w preriach Południowej Ka­nady.

Rok 1881, który dobiegał końca, sprawiał mi dziwne psikusy. Chyba tym tylko mogłem wytłumaczyć fakt, że ja lekarz z zawodu, zastępca naczelnego chirurga szpitala w Milwaukee zostałem na kilka miesięcy typowym westmanem, przebiegającym nie­zmierzone przestrzenie stepów i gór.

Wszystko zaczęło się od chwili, gdy do szpitala, w którym pracowałem, zgłosił się Karol Gordon. Uległ niebezpiecznemu wypadkowi: nogę poszarpał mu sza­ry niedźwiedźr Skalistych, grizzly. Było dla mnie rzeczą oczywistą, iż życie może mu uratować tylko amputacja nogi. Nie miałem wówczas pojęcia, kim jest pacjent. Z uporem odmawiał zgody na operację. Był­bym ją jednak i tak przeprowadził, aby uratować ży­cie człowiekowi, gdy nieprzewidziane wydarzenie po­krzyżowało na szczęście! moje plany. Tym nie­przewidzianym wydarzeniem stała się wizyta w szpi­talu dwu autentycznych czerwonoskórych.

Byli to wojownicy plemienia Czarnych Stóp. Za­mieszkiwane przez nich ziemie rozciągają się na po­graniczu Stanów Zjednoczonych i Kanady. Na po­łudniu przekraczają Rzekę Mleczną, ku północy sięgają Północnej Saskatchewan i terenów łowieckich innego szczepu: Indian Kri. Ku zachodowi grani­czą z łcuchami Gór Skalistych i krainą, gdzie żyją Kutenajowie, na wschodzie z terenami Assiniboinów. Ojczyzna Czarnych Stóp znajduje się w kana­dyjskiej prowincji Alberta, rąbkiem przekracza gra­nice prowincji Saskatchewan oraz granicę Kanady i Stanów, na północ od Missouri i połonego nad tą rzeką miasteczka Fort Benton.

Piszę o tym dlatego tak dokładnie, że bawiłem kilka miesięcy na opisywanych terenach, a ich topografia prerie odegrała pewną rolę w wypadkach, które przeżem i co okazało się znacznie później ­dzie miała również wpływ na zdarzenia, jakie nastąpiły. Po tej dygresji wracam do sprawy wizyty Indian w szpitalu.

Był rok 1880. Warto tę datę zapamiętać, aby zrozu­mieć odwagę czerwonoskórych przybywających sa­motnie do miasta “bladych twarzy”. Przed czterema laty dokładnie 25 i 26 czerwca 1876 roku armia amerykańska poniosła jedną z największych porażek w walce z Indianami. Specjalna wojskowa ekspedycja została wysłana przeciw Siouxom. Dowodził nią ge­nerał Custer. W bitwie nad rzeczką Little Bighorn, dopływem Yellowstone, generał poległ, a wraz z nim wszyscy jego podkomendni. Osiem dni wcześniej ten sam los o mało nie spotkał dowódcę innego oddziału, generała Crooka. W bitwie z Siouxami nad rzeką Rosebud od ostatecznej klęski ocaliły go posiłkowe od­działy innego plemienia czerwonoskórych, Szoszonów.

Łatwo teraz pojąć, jak pod wpływem tych wyda­rzeń bolesnych dla każdego Amerykanina kształ­towała się opinia publiczna. Podziwiałem więc w du­chu odwagę przybyłych do mnie wojowników, mimo iż podówczas wcale z nimi nie sympatyzowałem. Bar­dziej jednak od tej odwagi zdumiała mnie sprawa, z któ przywędrowali ze swych dalekich siedzib. Oto zwrócili się do mnie z proś o wyrażenie zgody na leczenie “Wielkiego Bobra”. Okazało się bowiem, iż takie przezwisko nosił u nich mój pacjent znakomi­ty traper, Karol Gordon.

Zgodziłem się na widzenie z chorym, ale nie mogłem przystać na żadne znachorskie praktyki w szpitalu. Kłóciło się to również z moim poglądem na rzetelność wiedzy lekarskiej. Ba, ale pacjent raz jeszcze oświad­czył, iż sprzeciwia się operacji, i domagał się na­tychmiastowego wypisania go ze szpitala. Wówczas ustąpiłem. Sam nie wiem, czym więcej powodowany: współczuciem dla człowieka tak srodze dotkniętego losem czy może jakąś ukrytą ciekawością zawodową lekarza, pragnącego zbadać, jakimi to środkami po­ugują się indiańscy czarownicy. Zdecydowany zresz­ byłem natychmiast przerwać kurację, gdyby koli­dowała w sposób oczywisty z podstawowymi zasadami wiedzy medycznej i higieny. Wiedziałem jednocześnie, iż indiańska znajomość leków pochodzenia roślinnego stała o niebo wyżej od praktyki oficjalnego lecznictwa. Osadnicy z tak zwanego Dzikiego Zachodu, westmeni i traperzy, których niejeden raz przyjmowałem na swój oddział, opowiadali o rzeczach niezwykle interesujących z punktu widzenia wiedzy medycznej. Wie­lokrotnie słyszał...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin