David Moody - Wsciekla krew.pdf

(1150 KB) Pobierz
DAVID MOODY
WŚCIEKŁA KREW
Przekład
GRAŻYNA GRYGIEL PIOTR STANIEWSKI
I
Skąd się wzięła Nienawiść? A jakie to ma znaczenie?
Nienawiść - tak to określały obie strony nierównej walki. Na
samym początku, gdy nawet sceptycy musieli już przyznać,
że coś rzeczywiście się dzieje i że za podsycanie fali
przemocy nie można obwiniać wyłącznie mediów
przedstawiano,
jak
zwykle,
rozmaite
bezpodstawne
wyjaśnienia: naukowcy schrzanili coś w laboratoriach, pojawił
się dziwoląg ewolucyjny rozprzestrzenił się wirus, nastąpił
atak terrorystyczny; wylądowali kosmici. Lub jeszcze coś
gorszego. Ludzie szybko jednak zrozumieli, że to nie ma
żadnego znaczenia. Mogłeś wciskać kit i formułować dowolne
hipotezy - nikogo to ani grzało, ani ziębiło. Po dniach walk
społeczność w końcu zaczęła akceptować fakt, że zrobiła się
koszmarna chryja i nikt nie mówił już o przyczynach
Nienawiści. I prawie nikt nie zawracał sobie tym głowy
Przeżyć - to było teraz najważniejsze dla nie-Nienawistnej
części ludności. A nienawistnicy tak zwani Wściekli? Ta jedna
trzecia populacji, która się zmieniła? Ci poprzednio
„normalni", którzy bez uprzedzenia stali się dzikimi,
brutalnymi, bezwzględnymi zabójcami? Dla nich liczyło się
jedno: zniszczyć wszystkich niezmienionych, Zwykłych - jak
ich nazywali. Co do jednego.
Przed tymi wydarzeniami apokaliptyczne filmy i książki
przedstawiały taką wizję: wobec wspólnego wroga
społeczeństwo natychmiast się zjednoczy i albo wszyscy
razem staną do walki, albo ukryją się i przycupną, gdy
dostrzegą, że zza horyzontu wyłania się coś, co można
przyrównać do Armagedonu. Tak się jednak nie stało. Nikt nie
wiedział dlaczego. Może dlatego, że początkowo wielu po
prostu schowało głowę w piasek, bo się bali albo nie
zamierzali uznać faktów, aż okazało się, że jest za późno. A
może ludzie uparli się i nie chcieli porzucać swoich domów i
dobytku ani rezygnować z utartego trybu życia. Nikogo to nie
obchodziło. Cynik mógłby twierdzić, że skutki Nienawiści
zostały zakamuflowane przez zawsze gniewne, nieufne,
samolubne i chciwe społeczeństwo. Dlaczego jednak
społeczeństwo nie zareagowało? Nikt nie znał dokładnych
powodów. Zresztą czy to ważne? Najistotniejsze, że
zawczasu nie oszacowano w pełni skali i konsekwencji tego,
co się dzieje. W końcu zrobiło się za późno, a reperkusje
okazały się zgubne. To nie była zwykła wojna i ludzie boleśnie
to odczuli.
Pod wieloma względami sytuacja, w jakiej znaleźli się
Zwykli, była beznadziejna. Konflikt nie polegał na walce frakcji
z frakcją czy armii z armią. Tu walczyły ze sobą pojedyncze
osoby - sześć miliardów jednoosobowych armii. A Nienawiść
nie zważała na to, kim jesteś czym jesteś" gdzie jesteś. Byłeś
po prostu po jednej lub po drugiej stronie i nie od ciebie
zależała twoja pozycja w tym nowym, pokręconym,
popieprzonym świecie. Determinowały ją nieznane czynniki i
ślepy los. W ciągu kilku tygodni przestały funkcjonować
struktury dowodzenia na każdym szczeblu. Organizacje się
rozpadły. Rodziny się rozleciały. Wściekli byli wszędzie.
Wściekłym mógł być każdy. Cały świat został rozsadzony od
środka.
Powszechnie uważano, że Zwykłych jest ze dwa, trzy razy
więcej niż Wściekłych. Wróg dyszał dziką, nienasyconą żądzą
krwi, jednak Zwykli uznali, że skoro przeważają liczebnie i
istnieli jeszcze przed wojną, mają naturalną początkową
przewagę. Ale szybko ją stracili. Brakowało im czasu; albo nie
potrafili znaleźć środka zaradczego (czy zresztą w ogóle
można było cofnąć przemianę?), dlatego odseparowanie się
od wroga i zlikwidowanie go uznali za jedyną realną strategię
przeżycia. Zwykli podjęli wreszcie próbę wytępienia
Wściekłych, ale mimo nauk płynących z historii i argumentów
moralnych robili to bez przekonania i próba skończyła się
niepowodzeniem. Niemal z dnia na dzień plan ataku na
Wściekłych musiał się zmienić w plan obrony przed nimi i
najważniejszą sprawą stało się przygotowanie ludzi do obrony
Gromadzono cywili w wyznaczonych miejscach, centra
głównych miast szybko zmieniły się w przeludnione obozy
uchodźców,
zaopatrzenie
szwankowało,
brakowało
fachowego personelu. Koncepcja Zwykłych brzmiała
następująco: oddzielimy nas od nich, a potem wrócimy na
puste połacie kraju i wykurzymy sukinsynów; Niecałe cztery
miesiące temu, po ostatnich mroźnych dniach, nastąpiła
odwilż i na roślinach pojawiły się pierwsze nieśmiałe pączki.
Park miejski był zwykle pustą, mało uczęszczaną oazą bujnej
zieleni w betonowym sercu miasta. Pracownicy biurowi
odpoczywali tu w porze lunchu albo szli tędy na skróty do
pracy Dzieciaki chodziły tu na wagary, piły kradziony alkohol,
paliły papierochy i ryły swoje imiona na ławkach i pniach
drzew. Emeryci -z nadmiaru czasu i wspomnień - przysiadali
na ławce w drodze na zakupy mówili do każdego, kto chciał
słuchać: kraj schodzi na psy, a za dawnych czasów było
lepiej. I, trzeba przyznać, mieli rację.
W cieniu biurowców, pod osłoną centrów handlowych, sal
kongresowych i multipleksów, na rozległych przestrzeniach -
które kiedyś były trawnikami - stały nierówne ciasne rzędy
namiotów uchodźców. Dwa boiska piłkarskie zmieniono w
lądowiska, gdzie stale siadały helikoptery. Na łatach
miękkiego asfaltu - kiedyś stały tu huśtawki, karuzele i
zjeżdżalnie - zgromadzono sterty sprzętu wojskowego;
strzeżono go pilnie, ale zapasy szybko topniały Szatnie
sportowe w odległym krańcu parku odgrywały teraz rolę
marnego szpitala polowego. Obok małego budynku z
czerwonej cegły wzniesiono wysoki drewniany płot - okalał
cztery betonowe korty tenisowe. Jeszcze trzy tygodnie temu
teren ten traktowano jako prowizoryczną kostnicę, ale potem
sterty ciał czekających na usunięcie wyrosły tak wysoko, że
urządzono tu stos pogrzebowy który stale płonął. Nie było
innego sposobu pozbycia się ciał zgodnie z wymogami
sanitarnymi.
Zanim matka usiłowała go zabić i zanim siłą zaciągnięto
go na wojnę, od której desperacko próbował się izolować,
Mark Tillotsen pracował w firmie ubezpieczeniowej,
sprzedając polisy przez telefon. Pracował ciężko i lubił swoje
zajęcie - jeśli w ogóle można lubić sprzedaż polis przez
telefon. Cenił sobie własną anonimową rolę, odpowiadało mu
bezpieczeństwo codziennej rutyny, procedur i przepisów, za
którymi mógł się skryć, oraz akceptował cele, jakie mu
stawiano. Podczas ostatniego przeglądu kadrowego, zaledwie
miesiąc przed wybuchem Nienawiści, kierownik oznajmił mu,
że czeka go świetna przyszłość. Teraz powoli wlókł się w
popołudniowym skwarze w stronę konwoju złożonego z trzech
zniszczonych ciężarówek, wspieranych przez silnie uzbrojone
pojazdy wojskowe, i zastanawiał się, czy obecnie kogokolwiek
w ogóle czeka jakaś przyszłość.
Mark wspiął się do kabiny środkowej ciężarówki i
pozdrowił kierowcę. W ostatnich tygodniach kilka razy
podróżował z nim za miasto. Marshall był typowym kierowcą
ciężarówki - kabina maszyny stanowiła dla niego prawie dom.
Ramiona miał umięśnione i potężne jak pnie drzewa, wyblakłe
tatuaże kryły się pod gęstym, siwym owłosieniem. Mocno
trzymał kierownicę w dłoniach obleczonych skórzanymi
rękawiczkami i jej nie wypuszczał. Uparcie wpatrywał się
przed siebie; twarz miał poważną, wręcz posępną. Uznał, że
lepiej nie przejawiać żadnych emocji, niż okazać Markowi, jak
bardzo się denerwuje. Nie było to łatwe.
- W porządku?
- Jakoś leci - odparł szybko Mark. -A u ciebie?
Marshall skinął głową.
- Dziś ludzie, nie zaopatrzenie.
- Jak to?
- Helikopter wytropił ich w podczerwieni, jakieś pięć
kilometrów za strefą.
- Ilu?
- Nie wiem. Dowiem się, jak dojadę.
I na tym skończyła się ich krótka, urywana wymiana zdań.
Nie musieli nic więcej dodawać. Powszechnie uważano, że
Zgłoś jeśli naruszono regulamin