Aleksander Kowarz
Rydwan Bogów
Wydanie polskie 2009
Sefian, mag-kapłan świątyni Horusa i strażnik Rydwanu Bogów, wyrusza z misją zleconą przez faraona. Ma ukryć potężny artefakt przed niepowołanymi ludźmi. Trzy tysiące lat później w pobliżu Kazimierza Dolnego zostaje znaleziony złoty skarabeusz. Wkrótce w miasteczku pojawiają się fotoreporter, franciszkanin, pacjentka zakładu dla psychicznie chorych oraz egiptolog wraz z asystentką. Muszą podjąć misję Sefiana. Jednakże są pośród nich i tacy, których intencje nie są do końca szczere. Czeka ich długa i niebezpieczna droga, w której magia odegra niemałą rolę.
* * *
Październik tego roku był wyjątkowo piękny i ciepły. Prawdziwa złota polska jesień. Chmury i ulewy nadciągnęły dopiero pod koniec miesiąca, jakby pozwalając cieszyć się tym przedłużeniem lata w zamian za deszczowy lipiec.
Noce za to były zimne. Suche liście szeleściły nieprzyjemnie pod stopami, przyprawiając o gęsią skórkę czwórkę nastolatków, którzy w środku nocy przedzierali się przez gęsty las w stronę jeziora. Trzech piętnastoletnich chłopców i dziewczyna.
- Jesteście pewni, że to dobry pomysł? - zapytała dziewczyna, przeskakując zwalony pień wyłuskany z mroku światem latarki.
- A co, boisz się? - odparł jeden z podążających za nią chłopców, starając się, aby jego głos brzmiał pewnie.
- Nie, tylko... zimno jest. - Nie mogła się przecież przyznać, prawda?
- Trzeba się było cieplej ubrać.
- Szkoda, że nie ma Michała - westchnęła dziewczyna, idąca samotnie w szpicy małego oddziału.
- Nie marudź, Kaśka. Chory jest, przecież wiesz. Nie mógł iść.
- Ale i tak szkoda.
Pomyślała, że z Michałem byłoby raźniej. Szedłby koło niej i razem pilnowaliby ścieżki. Skoro jednak Michała nie było, musiała sama pełnić ten obowiązek. I choć wokół niej tańczyły światła latarek idących za nią przyjaciół, w niewielkim stopniu poprawiało to jej nastrój.
Marsz utrudniał niesiony przez chłopców nadmuchany ponton. Teraz, po namyśle, doszli do wniosku, że napompowanie go w domu nie było najlepszym pomysłem, ale nikt nie chciał zostawać nad jeziorem dłużej, niż trzeba W każdym razie nie w nocy.
Dwójka chłopców, Robert i Mateusz, szła przodem, tuż za Kasią. Z tyłu, milczący, z wiosłem i latarką w wolnej dłoni, dreptał Maciek. Często potykał się o wystające korzenie, gdyż wiosło utrudniało manewrowanie latarką. W dodatku bał się.
Dwuosobowy, szary ponton, podtrzymywany przez trójkę chłopców za biegnącą wzdłuż niego linkę, kołysał się na boki. Ścieżka, którą podążali, była stara, wąska i ledwie widoczna w nocy. W wielu miejscach gęste krzewy niemal zupełnie ją zagradzały, a wtedy stawiali ponton na sztorc, aby przenieść go ponad splątanymi gałęziami.
To zadziwiające, jak znane i lubiane za dnia otoczenie w nocy potrafi zmienić się w miejsce obce i straszne. Maciek po raz kolejny pomyślał, że to jednak bardzo głupi pomysł.
Wąska ścieżka doprowadziła czwórkę nastolatków na niewielką plażę nad jeziorem. Był to właściwie tylko spłachetek piasku wśród sitowia, niezbyt atrakcyjny dla turystów i rzadko odwiedzany przez miejscowych. Czasem latem można było tu spotkać dziewczyny, które szukały odosobnionego miejsca, żeby poopalać się topless.
Chłopcy rzucili ponton na wilgotny piasek i przez chwilę cała czwórka stała bez ruchu, patrząc na lekko pomarszczoną taflę jeziora, w której odbijał się księżyc w pełni.
Jezioro było duże, otoczone lasem skrywającym na przeciwległym brzegu ośrodek turystyczny „Merkury”, pole namiotowe, kilka letnich domków oraz przystań, z której w sezonie letnim wyruszały liczne patrole ratowników. Pomiędzy plażą, na której stała czwórka nastolatków, a przystanią znajdowała się wyspa. Z lotu ptaka jezioro przypominało nadgryziony obwarzanek.
- No, jesteśmy - powiedział Mateusz, spoglądając na Maćka.
Wybrali właśnie tę małą plażę, ponieważ stąd było najbliżej na wyspę, zwaną Skałką. Maciek wpatrywał się w jej zarys, majaczący wśród srebrnych wód jeziora.
- Rozpalimy ognisko, żeby łatwiej było ci nas znaleźć - rzekł Mateusz.
- Poza tym jest zimno - dodała, uśmiechając się, Kasia. Razem z Robertem zaczęli zbierać gałęzie.
Maciek również się uśmiechnął. Mateusz podał mu latarkę i pomógł zepchnąć ponton do wody.
- Niedługo wracam - rzucił Maciek.
Pomachał przyjaciołom na pożegnanie, wsiadł do pontonu, chwycił wiosła i popłynął w stronę wyspy.
- Słyszeliście o psie starego Wojciechowskiego? - zapytała Kasia.
- Nie, co z nim? - zainteresował się Michał.
- Uciekł mu jakiś tydzień temu. Wczoraj ktoś go znalazł na brzegu jeziora, martwego. Podobno wyglądał, jakby coś go wyssało. Psa, znaczy się. - Kasia była przejęta. Niezbyt lubiła swojego sąsiada, ale litowała się nad losem jego owczarka.
Rozmawiali, siedząc na szczycie Wzgórza Trzech Krzyży. Właśnie to spotkanie tydzień później zaowocowało wyprawą Maćka.
W dole skrzyła się w popołudniowym słońcu wstęga Wisły. Było cicho i ciepło. Gwar miasteczka dochodził tu jedynie w postaci niewyraźnego pomruku. Rynek przemierzali turyści. Z tej odległości wyglądali jak mrówki, które zgubiły drogę. Wydawało się, że w Kazimierzu Dolnym sezon turystyczny nigdy się nie kończył.
- To na pewno duchy z wyspy zgłodniały - zakpił Mateusz.
- E tam, nie ma żadnych duchów, a Wojciechowski to dziwak. Jego pies był zawsze chudy, rzadko dostawał jeść. Kto wie, może mu w końcu uciekł na dobre, dotarł do jeziora i zdechł z głodu? - rozważał Maciek.
- Chyba by wrócił, gdyby zgłodniał? - rzucił Robert.
- A ty byś wrócił do takiego człowieka? - odpowiedziała Kasia pytaniem. - Zresztą pewnie oberwałby po pysku, a nie dostał jeść.
- A tak w ogóle, kto znalazł tego psa?
- Nie wiem, nie pytałam. Koleżanka mi o tym powiedziała w szkole.
- Aha. Czyli plotka - stwierdził Robert. - Kaśka, wierzysz w plotki?
- Coś ty, przecież...
- A w duchy? - wtrącił Mateusz.
Cisza, jaka zapadła po tym pytaniu, wystarczyła wszystkim za odpowiedź. Po chwili Maciek jęknął.
- Nie ma żadnych duchów - powtórzył.
- A skąd możesz wiedzieć, co?! - krzyknęła Kasia. - Tylko dlatego, że żadnego nie widziałeś, nie znaczy, że ich nie ma!
- Jejku, o co ten krzyk? - Maciek skulił się w sobie.
- Wierzę w duchy. I tyle. A wy się ze mnie wyśmiewacie. A ty - oskarżycielsko wymierzony palec zatrzymał się tuż przed nosem Maćka - jak jesteś taki mądry, to idź o północy na cmentarz.
- Albo popłyń na wyspę - mruknął Mateusz. - Na Skałkę.
- Właśnie - podchwyciła Kasia. - Chyba się nie boisz?
- Oczywiście, że nie.
Maćkowi ciarki przeszły po plecach. Nie wierzył w duchy, ale o wyspie opowiadano różne rzeczy. A znaleźć się tam samemu w nocy...
- Musisz coś zabrać z wyspy, żebyśmy wiedzieli, że nie pływałeś w kółko. - Robert się uśmiechał. Pozostali też. Zapowiadała się niezła zabawa.
Było już za późno, żeby się wycofać. Umówili się na przyszłą sobotę.
W sobotni wieczór Kasia, Maciek, Mateusz i Robert spotkali się w domu tego ostatniego. Ojciec Roberta miał ponton, narzędzie niezbędne dla powodzenia całej akcji.
- Koło dziesiątej moi rodzice wybierają się do znajomych i nie wrócą przed drugą.
- A więc wszystko zgodnie z planem - ucieszył się Mateusz.
- Tak. Będziemy mieli dużo czasu. Aha, jest tylko mały problem z noclegiem. Kaśka, ty dostaniesz łóżko, a my się musimy jakoś zmieścić na dwóch materacach.
- Ale po co się tak gnieść - wtrącił Mateusz. - Ja mogę z Kasią...
- Nie możesz, łobuzie - stwierdziła dziewczyna, jednocześnie bijąc Mateusza po głowie poduszką porwaną z łóżka.
Maciek cały czas milczał.
Żeby zabić jakoś czas, zaczęli grać w ”Eurobiznes” i omawiać wyprawę.
- Celem jest dopłynięcie Maćka na wyspę i powrót - zaczął Mateusz.
- Oraz zdobycie dowodu na to, że naprawdę tam był - dodała Kasia.
Maciek się skrzywił.
- Nie ufacie mi, czy co?
- Ufamy, ufamy - zapewnił Robert. - Jednakże, jak mówi mój ojciec, zaufanie jest dobre, ale kontrola jeszcze lepsza.
- No to wszystko jasne - stwierdził Maciek i rzucił kostką. Wypadła szóstka i mógł kupić hotel w Barcelonie.
- Przywieź mi jakąś ładną pamiątkę - poprosiła Kasia.
- A co chcesz? Kamyczek z plaży czy spróchniałą gałąź?
- Dobra. Moi starzy niedługo wychodzą. Wtedy my pójdziemy do garażu napompować ponton. Zostawię uchylone okno w pokoju, na wypadek gdyby wrócili wcześniej. Macie latarki? - upewnił się Robert.
Wszyscy zgodnie pokiwali głowami.
- No to świetnie.
Jakąś godzinę później usłyszeli krzątaninę w przedpokoju. Kobiecy głos oznajmił, że wychodzą i nie wiedzą, kiedy wrócą, na co Robert odkrzyknął, żeby dobrze się bawili.
Po chwili z garażu wyjechało stare audi.
- To jak, chłopcy i dziewczęta, gotowi? - zapytał Robert.
Wiosła gładko cięły taflę jeziora. Maciek widział przed sobą nikły blask ogniska rozpalonego na plaży. Co jakiś czas odwracał się, żeby sprawdzić, czy nie zboczył z kursu. Wyspa była coraz bliżej. A...
entlik