78.Caldwell Erskine - Dom na wzgórzu.pdf

(622 KB) Pobierz
Erskine Caldwell
Dom na wzgórzu
A house in the uplands
Tłumaczył Kazimierz Piotrowski
P
RZEDMOWA
Długo pisywałem powieści o Południu, aż pewnego dnia uświadomiłem sobie, że w gruncie
rzeczy piszę tylko o ludziach i sprawach ocenianych przeze mnie pozytywnie lub negatywnie ze
względów literackiej natury. Oczywiście, cały czas wiedziałem, że odtwarzając ów świat, znany
mi od urodzenia, pomijam ważny epizod życia, ale była to rzecz smutna, tragiczna, jakoś osobista,
i długo usiłowałem oddalić myśl, że przecież wiem o tym. Uchylałem się od napisania historii,
która nazywa się „Dom na wzgórzu”
„Dom na wzgórzu”, podobnie jak „Tarapaty lipcowe”, „This Very Earth” i inne części cyklu,
jest jednym z odrębnych fragmentów panoramy ludzkich losów na tle społecznej i ekonomicznej
historii. Dzieje Południa, jakie piszę, byłyby niepełne i stronnicze bez tego właśnie obrazu.
Chociaż wraz z czasami zmieniają się nazwiska, sceneria i ludzkie postępki, podstawowy temat
pozostał ten sam, jakim był, kiedy ludzie po raz pierwszy podjęli próbę obalenia, dla zmiany na
lepsze lub gorsze, okrzepłego i umiłowanego modelu życia. Tutaj, na Południu, jak zresztą na
całym świecie, odwiecznym motywem jest ból zadawany ludzkiemu sercu, gdy przestarzały model
życia przestaje służyć wspólnemu dobru i podejmuje ostatnią, rozpaczliwą próbę uchronienia się
przed nieuniknionymi atakami społecznych i ekonomicznych zmian.
Opowiedzianą tu historię ukształtowały niezliczone wahania na szali świadomych i
nieświadomych postępków. Wiele z elementów powieści sprawia wrażenie, że są banalne i nikłe
— drobne irytacje i pożądania ludzkie, które można by rozproszyć jednym słowem lub
spojrzeniem — w sumie jednak ogólny skutek tych małych spraw jest tragiczny i przygnębiający.
Nic w tym dziwnego, że niewinni cierpią na równi z winowajcami i że udręka niewinnych w
„Domu na wzgórzu”, choć nie jest sprawiedliwą pokutą za postępki reszty, przynajmniej łagodzi
wspólny jednym i drugim ból wynikły z zaciekłego odwetu.
Niewiele zostało ludzi pokroju postaci z powieści „Dom na wzgórzu”, ci zaś, którzy przeżyli do
dziś, pewnie już się pogodzili ze swoim losem.
Życie to przeróżne sprawy wielu ludzi:, a ta szczególna część obszerniejszych dziejów stanowi
tylko fragment licznych aspektów rzeczywistości. Niewielu z nas zgodziłoby się wrócić do czasu
przeszłego i żyć w sposób opisany w „Domu na wzgórzu”, bo wiemy dziś”, że taki tryb życia nie
rokuje żadnej nadziei i nie zawiera nawet obietnicy szczęścia.
A jednak jest to nieodłączna część ludzkiego dziedzictwa, korzenie zaś współczesności, mimo
że ze wzgardą odnosimy się do gruntu, z jakiego wyrosły, czerpią swe soki z przeszłości. Wobec
czego nie da się uniknąć, jak sądzę, by to, co ludzie robią i mówią, było długo jeszcze owocem
tamtego drzewa.
Południowy wietrzyk, omdlewający i wilgotny, wędrował z niziny, unosił się nad świeżo
zaoranymi polami na stoku wzgórza i szeleścił liśćmi wielkich czerwonych dębów otaczających
podstarzały dom. Przyszła już wiosna, dzień chylił się ku zmierzchowi. Nocne ptaki cicho
przesiedziały upalny dzień na gałęziach drzew i teraz podfruwały niespokojnie. Jak się już
obudziły, świergotać będą hałaśliwie aż do świtu.
Na dole, jakieś pół mili od wzgórza, błękitna mgiełka drzewnego dymu unosiła się cienką
warstwą nad kępą sosen trawioną przyziemnym ogniem, który od dobrych kilku dni płonął uparcie,
i bezkarnie. Od czasu do czasu buchał nagle jasny, żółtawy płomień, kiedy pełzający ogień zapalił
żywicę, jaka się zebrała w naczyniu na drzewie.
W stronę morskiego brzegu na południu rozciągała się nizina — płaski, niemal bezludny obszar
porosły okrytymi mchem cyprysami, wśród których przeświecały rozlewiska martwej
przygruntowej wody i głuche zielone moczary.
Na zachód od ognia podgryzającego drzewa ciągnął się milami gęsty, ciemny sosnowy las
niczym dywan zmarszczony na falistej ziemi, a na wschód mulista żółta rzeka wytrwale torowała
sobie drogę — do morza. Na północy obmywane potokami pagórki z czerwonej gliny,
wyszczerbione i poszarpane, rysowały się zygzakiem na bladym niebie podgórskiej okolicy.
Lucjana usłyszała ciężkie stąpanie bosych stóp na werandzie i krótko potem Marta, czarna jak
smoła i spasiona, stanęła przy jej fotelu.
— Co tam, Marto? — spytała nie podnosząc wzroku.
Marta parę razy żałośnie westchnęła falując potężnym biustem i przestępując z nogi na nogę.
Była to zacna dusza, kobieta życzliwa aż do znudzenia i nader łatwo wzruszająca się do łez. Jak na
zawołanie potoki łez spływają po jej lśniących czarnych policzkach. Lat miała chyba pięćdziesiąt
kilka i zdążyła już żyć na wiarę z niejednym mężczyzną. W tej chwili nie miała nikogo i nie bez
dumy użalała się, że przedwcześnie została na lodzie.
— Czego chcesz, Marto? — spytała Lucjana. — Zirytowało ją milczenie Murzynki.
— Pomyślałam sobie, że może by chciała pani posiedzieć ze mną chwilkę i trochę się użalić nad
sobą: Wygląda na to, że pani mąż znów nie wróci w porę do domu na kolację. — W dowód
współczucia westchnęła żałośnie. — O Boże, Boże mój drogi! Można powiedzieć, byłby już tutaj,
gdyby miał zamiar w ogóle dziś wrócić, prawda, moja pani?
Lucjana zamknęła oczy i zacisnęła powieki, zanim zdobyła się na odpowiedź. Gdy otwarła
oczy, zobaczyła, jak wielkie cielsko Marty rytmicznie się kołysze przy akompaniamencie
głębokich, żałobnych jęków akcentujących każdy ruch.
— Nie wiem — odparła Lucjana starając się opanować głos. — Jeszcze jest wcześnie, Marto.
— Nigdy nie jest za wcześnie dla mężczyzny na powrót do domu. — Marta zrobiła pauzę. —
Zwłaszcza dla żonatego.
Lucjana nie odpowiedziała. Marta znów głęboko westchnęła, żeby jej ubolewanie dotarło.
— W kuchni już wszystko zrobione i chyba postawię kolację panu na piecu, to za bardzo nie
wystygnie, o ile drzewo się nie wypali i o wiele pan wróci jeszcze dziś wieczór. Po prostu nie
wiem, jak sobie poradzić z naszym panem.
Pod koniec słowa Marty zaczęły się zlewać w niewyraźne, irytujące mamrotanie.
— Zostaw panu kolację na piecu, Marto — spiesznie poleciła Lucjana licząc na to, że jej ton da
Marcie do zrozumienia, by już poszła sobie i zostawiła ją w spokoju.
Marta jednak ani drgnęła.
— Możesz już iść — stanowczym tonem dodała Lucjana.
— Tak, proszę pani — odparła nieco speszona Marta.
Ale nie wyszła. Lucjana spojrzała na nią ze zniecierpliwieniem. Marcie usta zaczęły drżeć, jak
zwykle gdy się jej zbierało na płacz. Przez krótką chwilę kręciła się niespokojnie, po czym po obu
jej czarnych policzkach popłynęły strumienie łez.
— Proszę pani, jeżeli za ciężko pani samej znieść to wszystko, może bym została jeszcze
chwilkę i że tak powiem dotrzymała pani towarzystwa. — Zawodziła, wcale już się nie krępując.
— Wiem, co to znaczy, jak mężczyzna gdzieś się szwenda po nocy, choć nie ma tam nic do
szukania. To jest jakby się w ogóle nie miało mężczyzny, a nawet znacznie gorzej, bo się ma, a
faktycznie nie ma.
— Jęknęła płaczliwie. — Już widzę, że pan Grady nie wróci dziś wieczór do domu, i nie ma
sensu, żeby pani nie wiedzieć jak długo czekała sama. Więc posiedzę z panią i opowiem, jakie
ciężkie życie sama miałam z chłopami — znów zakończyła niewyraźnym mamrotaniem.
— Dam sobie radę, Marto — szorstko zapewniła ją Lucjana. — Możesz iść już do domu.
— Tak, proszę pani — bez przekonania odparła Marta.
Lucjana czekała, aż Marta wreszcie się zabierze. Bardzo już chciała zostać sama, Marta znów
przestąpiła z nogi na nogę i westchnęła ze współczuciem. Łzy dalej spływały jej po policzkach.
— Proszę pani — szepnęła szlochając.
— No co?
— Jak się pani zdaje, co pani mąż robi tyle czasu poza domem? Gdy wraca, to nigdy nic pani nie
mówi? Po mojemu, on ma romans z jakąś kobietą, choć to nieładnie. Och, Boże mój drogi! Słowo
daję, z mężczyznami czasem strasznie trudno dać sobie radę.
Przerwała, by rogiem fartucha otrzeć policzki. Żałosne jęki wstrząsały jej ciałem.
— Musi pani otworzyć usta i powiedzieć panu, że się źle sprawuje. Gdybym miała mężczyznę,
co by unikał domu, tobym mu wygarnęła i nie pozwoliła się stawiać. Jest to jedyny sposób na tym
wielkim świecie, żeby nauczyć mężczyznę przyzwoitego zachowania. Teraz wie pani nie gorzej
niż ja, że nie ma najmniejszego sensu z takim trudem znaleźć sobie mężczyznę, jeżeli nigdy nie
uświadczysz go w domu. — Głęboko westchnęła. — Nie masz na świecie lepszej rzeczy niż dobry
chłop, który robi co trzeba w odpowiednim czasie i miejscu.
— Dosyć! — ofuknęła ją Lucjana. — Ani słowa więcej, mam już dość tej gadaniny, Marto!
— Tak jest, proszę pani — żałośnie szepnęła Marta.
— Idźże już do domu.
— Dobrze, proszę pani — odparła Marta ocierając fartuchem oczy.
Po czym, ze ściśniętym gardłem, zaszlochała na pożegnanie. Kołysząc się w biodrach wyszła
przez werandę i podreptała do domu.
Z ulgą, że Marta nareszcie poszła, Lucjana zamknęła zmęczone oczy i słuchała świergotu,
nocnych ptaków. Wieczorny wietrzyk z niziny wzmógł się nieco i owiewał rozpalone policzki
Lucjany. Siedziała bez ruchu, pomału ogarniał ją wiosenny zmierzch. Po chwili wstała i zaczęła
nerwowo spacerować po werandzie. Nie wyobrażała sobie, by mogła przyzwyczaić się do
cierpliwego czekania na powrót Grady’ego do domu. Miała, wrażenie, że całe życie spędziła w
głuchej ciszy tego domu — podobnego do stodoły, i przez tyle lat myślała tylko o jednym: gdzie
jest Grady, co robi i kiedy wróci.
Usłyszała stukanie laski na werandzie. W drzwiach ukazała się mama Elsie, matka Grady’ego, i
powłócząc nogami przeszła do fotela na biegunach. Była to rozłożysta i ciężka kobieta po
siedemdziesiątce. Na starość zrobiła się kłótliwa i jadowita. Grady był jedynakiem. Mama Elsie
wcale nie ukrywała, że jest wrogo usposobiona do Lucjany. Co gorzej, Lucjana wiedziała, że przy
każdej sposobności stara po prostu ze skóry wyłazi, by zatruć jej życie. Minął już prawie rok, jak
wyszła za Grady’ego, a mama Elsie wciąż traktowała ją jak kogoś obcego, jak nieproszonego
gościa. Lucjana usiadła w fotelu.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin