63.Chopin Kate - Przebudzenie.pdf

(831 KB) Pobierz
 
Kate Chopin
 
PRZEBUDZENIE
 
Warszawa, 1980
ROZDZIAŁ 1
Zielonożółta papuga wisząca w klatce przy drzwiach powtarzała w kółko:
- Allez vous-en! Allez vous-en! Sapristi! Już dobrze!
Znała trochę hiszpański, a także język nie znany nikomu z wyjątkiem zapewne drozda w klatce po drugiej stronie
wejściowych drzwi, który z obłędnym uporem wyśpiewywał głosem fletu melodie unoszone przez wiatr.
Pan Pontellier nie mogąc w spokoju przeczytać gazety wstał z oburzonym wyrazem twarzy, burknął coś pod nosem i
skierował się ku galeryjce, która za pomocą ”mostków” łączyła poszczególne pawilony pensjonatu pani Lebrun. Siedział
był na ganku głównego domu.
Papuga i drozd jako własność pani Lebrun miały pełne prawo czynienia zgiełku o każdej porze. Panu Pontellier pozostał
przywilej opuszczenia tego towarzystwa z chwilą, gdy przestało go bawić.
Dotarł do swego domku, który był czwartym - licząc od głównego budynku - i przedostatnim w szeregu. Rozsiadł się w
plecionym fotelu na biegunach i jeszcze raz przystąpił do lektury. Była niedziela; miał gazetę z soboty. Niedzielna prasa
nie dotarła jeszcze na Grand Isle. Zdołał już zaznajomić się z raportem giełdowym, przebiegł więc teraz pobieżnie artykuł
wstępny i te z wiadomości, których nie miał czasu przeczytać przed wyjazdem z Nowego Orleanu.
Pan Pontellier nosił szkła. Miał lat czterdzieści, był mężczyzną średniego wzrostu i raczej smukłej budowy, lekko się
garbił. Włosy miał brązowe, proste, z przedziałkiem na boku; brodę krótko przystrzyżoną i starannie utrzymaną.
Raz po raz podnosił wzrok sponad gazety i rozglądał się dokoła. Jakiż niezwykły hałas panował w domu. ”Domem”
nazywano główny budynek w odróżnieniu od ”domków”. Ptaki nadal gadały i gwizdały. Para podlotków - bliźniaczki
Farival - grała na pianinie duet z Zampy.
Madame Lebrun krzątała się to w domu, to na podwórzu; z pokoju rzucała donośnym, piskliwym głosem polecenia
chłopcu stajennemu, a z podwórka - równie donośnie - komenderowała służącą w jadalni. Pani Lebrun była wdzięczną,
ponętną niewiastą, ubraną zawsze w białą suknię z rękawami odsłaniającymi łokcie. Jej wykrochmalone spódnice głośno
szeleściły przy każdym kroku. Nieco dalej, za jednym z domeczków przechadzała się po ścieżce dama w czerni i z miną
nabożną odmawiała różaniec. Większość osób mieszkających w tym pension udała się lugrem Beaudeleta do Cheniére
Caminada na mszę. Młodzież grała w krokieta pod dębami. Było tam również dwoje dzieci pana Pontellier - malcy w
wieku lat czterech i pięciu. Doglądała ich niańka pół-Mulatka z twarzą powleczoną wyrazem głębokiej zadumy.
Pan Pontellier zapalił wreszcie cygaro, puścił jeden i drugi kłąb dymu i pozwolił gazecie leniwie wysunąć się z jego ręki.
Utkwił wzrok w białej plamie parasola, zbliżającego się w ślimaczym tempie od strony plaży. Ujrzał parasol najpierw
pomiędzy sękatymi pniami dębów, potem na tle łąki porośniętej złocistymi rumiankami. W dali zatoka stapiała się
mgliście z błękitem horyzontu. Parasol powoli się przybliżył. Okryta jego cieniem, zaróżowionym od jedwabnej
podszewki, szła pani Pontellier z młodym Robertem Lebrun. Gdy dotarli do domeczku, osunęli się oboje z wyrazem
znużenia na najwyższy stopień ganku i zwróceni do siebie twarzami oparli plecy o słupy podtrzymujące daszek.
- Ależ to prawdziwe szaleństwo! Kąpać się o tej porze, w taki upał! - wykrzyknął pan Pontellier. On sam wziął kąpiel o
świcie. Z tego też powodu tak mu się dłużył poranek.
- Opaliłaś się, że trudno cię poznać - dodał patrząc na żonę, jak się patrzy na cenną własność, która doznała pewnego
uszczerbku. Żona w odpowiedzi uniosła w górę ramiona - mocne, kształtne - i podwijając mankiety przyjrzała się
krytycznie swym dłoniom.
Widok ten przypomniał jej, że przed pójściem na plażę zostawiła mężowi wszystkie pierścionki.
Bez słowa wyciągnęła rękę; zrozumiał jej gest, sięgnął do kieszonki kamizelki i opuścił pierścienie w otwartą dłoń żony
Wsunęła jeden po drugim na palce; potem objąwszy kolana spojrzała na Roberta i wybuchnęła śmiechem. Pierścionki
zabłysły na jej palcach.
Robert uśmiechem odpowiedział na jej śmiech.
- O co chodzi? - zapytał pan Pontellier przenosząc leniwe, rozbawione spojrzenie z żony na Roberta. Chodziło o coś
zupełnie niedorzecznego - jakiś śmieszny epizod w wodzie, o którym próbowali oboje jednocześnie opowiedzieć. W
opowiadaniu wcale nie wypadł zabawnie. Było to oczywiste dla całej trójki. Pan Pontellier ziewnął i przeciągnął się.
Potem wstał mówiąc, że ma ochotę zajrzeć do hotelu Kleina i pograć w bilard - Chodź ze mną, Lebrun - zaproponował
Robertowi. Lecz Robert otwarcie przyznał, że woli pozostać na miejscu i porozmawiać z panią Pontellier.
- Trudno. Odpraw go, Edno, kiedy zacznie cię nudzić - pouczył żonę zabierając się do odejścia.
- Czekaj! Weź to! - zawołała sięgając po parasol. Wziął go z rąk żony, z rozpiętym nad głową parasolem zszedł po
stopniach ganku i oddalił się.
- Czy wrócisz na kolację? - krzyknęła za nim. Przystanął na moment i wzruszył ramionami.
Dłonią przeciągnął po kamizelce, wymacał w kieszeni banknot dziesięciodolarowy. Nie był zdecydowany: być może
wróci na wczesną kolację, być może nie. Wszystko zależało od tego, jakie zastanie u Kleina towarzystwo i jak mu pójdzie
gra. Nic z tego nie powiedział, lecz domyśliła się, roześmiała i kiwnęła mu głową na pożegnanie.
Obaj chłopcy chcieli iść z ojcem, gdy ujrzeli, że odchodzi. Ucałował dzieci i przyrzekł, że przyniesie im cukierków i
orzeszków.
ROZDZIAŁ 2
Oczy pani Pontellier były błyszczące i ruchliwe; miały jasnobrązowy odcień jej włosów, Z charakterystyczną bystrością
kierowała spojrzenie na przedmiot zainteresowania, a potem zatrzymywała na nim wzrok znieruchomiały przez chwilę,
jakby pod wpływem natłoku myśli lub głębokiej zadumy.
Brwi miała odrobinę ciemniejsze od włosów. Tworzyły grubą i prawie prostą linię, podkreślającą głębię oczu. Była raczej
urodziwa niż piękna. Twarz jej zniewalała swym szczerym wyrazem, w rysach czaiła się subtelna gra wewnętrznych
sprzeczności.
Sposób bycia miała ujmujący.
Robert skręcił papierosa. Palił papierosy, ponieważ - tak twierdził - nie mógł pozwolić sobie na cygara. Miał w kieszeni
jedno cygaro, otrzymane w podarunku od pana Pontellier, ale chował je na popołudnie. Było to słuszne i naturalne w
jego sytuacji.
Robert przypominał kolorytem swą towarzyszkę. Wzajemne podobieństwo wzmagała jego gładko wygolona twarz -
byłoby inaczej, gdyby miał zarost.
Otwarte oblicze tego młodego mężczyzny nie zdradzało najmniejszego śladu jakiejkolwiek troski. Oczy jego wchłaniały i
odbijały blask i ospałość letniego dnia.
Pani Pontellier sięgnęła po leżący na ganku wachlarz z palmowego liścia i zaczęła się wachlować. Robert puszczał
wargami kłęby dymu z papierosa. Gwarzyli bez przerwy: o tym, co ich otacza; o śmiesznym incydencie nad morzem -
odzyskał teraz swój zabawny aspekt; o wietrze, o drzewach, o osobach, które wybrały się do Cheniére; o dzieciach
grających w krokieta pod dębami i o bliźniaczkach Farivalów, które grały dla odmiany uwerturę do Chłopa i poety.
Robert wiele mówił o sobie. Był bardzo młody i nie znał lepszego tematu. Z tego samego powodu pani Pontellier
również mówiła o sobie. Słuchali się nawzajem z ciekawością.
Robert zwierzył się z zamiaru podróży do Meksyku jesienią; w Meksyku na pewno czekała go fortuna. Wybierał się od
dawna, lecz dziwnie jakoś nie mógł tam dotrzeć. Zamiast tego trzymał się skromnej posadki w domu handlowym w
Nowym Orleanie, gdzie biegła znajomość zarówno angielskiego, jak i francuskiego i hiszpańskiego zapewniała mu nie
najgorszą rangę urzędnika prowadzącego korespondencję firmy.
Spędzał letnie wakacje, jak zwykle, u matki na Grand Isle. Dawniej, w czasach, których Robert nie mógł pamiętać, dom
ten był luksusową letnią rezydencją rodziny Lebrun.
Obecnie, powiększony o tuzin lub więcej letnich pawilonów, zawsze wynajmowanych przez wytwornych gości z Quartier
Français, zapewniał Madame Lebrun utrzymanie, a nawet egzystencję pełną wygód, do których - we własnym
przekonaniu - miała prawo przyrodzone.
Pani Pontellier opowiadała o plantacji swego ojca w stanie Missisipi i o latach dziewczęcych spędzonych w rodzinnym
domu w Kentucky, kochanym starym kraju, porośniętym błękitną trawą. Była Amerykanką, a niewielka domieszka krwi
francuskiej chyba całkowicie już rozpuściła się w jej żyłach. Przeczytała list od swej siostry bawiącej na Wschodzie, która
miała niebawem poślubić swego narzeczonego. Robert słuchał z zainteresowaniem, pragnął wiedzieć, jakie były siostry
pani Pontellier, jaki był jej ojciec i kiedy umarła jej matka.
Gdy pani Pontellier złożyła odczytany list, pora była przebrać się do wczesnej kolacji.
- Widzę, że Léonce nie wraca - zauważyła rzuciwszy spojrzenie w stronę, w której zniknął jej mąż. Robert przytaknął; u
Kleina zebrało się sporo bywalców nowoorleańskich klubów.
Pani Pontellier opuściła Roberta i udała się do swego pokoju; młody człowiek zszedł po stopniach ganku, skierował się
ku gromadce młodzieży grającej w krokieta i przez pół godziny, aż do kolacji, bawił się z dziećmi państwa Pontellier,
które za nim przepadały.
ROZDZIAŁ 3
Minęła już jedenasta, kiedy pan Pontellier powrócił od Kleina. Był w świetnym humorze i w nastroju do pogawędki.
Wejście jego zbudziło Ednę, która już mocno spała. Gadał rozbierając się, powtarzał anegdoty, wiadomości i plotki
zasłyszane w ciągu dnia.
Wyjął z kieszeni spodni garść pomiętych banknotów i srebrnego bilonu i niedbale położył to wszystko na biurku wraz z
kluczami, scyzorykiem, chusteczką i innymi drobiazgami, które nosił w kieszeniach. Edna rozespana odpowiadała mu
monosylabami.
Poczuł się dotknięty faktem, iż żona, której poświęcał wszystkie swe starania, okazała tak mało ciekawości dla spraw
dotyczących jego osoby i tak mało sobie ceniła rozmowę z własnym mężem.
Pan Pontellier zapomniał przynieść chłopcom cukierki i orzeszki, niemniej - kochał ich bardzo i udał się do przyległego
pokoju, aby rzucić okiem na synów i upewnić się, że śpią spokojnie. Rezultat tej inspekcji wcale go nie zadowolił. Musiał
poprawić pościel i ułożyć chłopców - jeden z nich brykał przez sen i mamrotał o jakimś koszyku pełnym krabów.
Pan Pontellier powrócił do żony z wiadomością, że Raoul ma gorączkę i trzeba się nim zająć. Powiedziawszy to zapalił
cygaro i usiadł przy otwartych drzwiach, żeby spokojnie je wypalić.
Pani Pontellier była zupełnie pewna, że Raoul nie ma żadnej gorączki. Poszedł spać w doskonałym zdrowiu, odrzekła, i
nic go nie bolało przez cały dzień. Pan Pontellier zbyt dobrze znał symptomy gorączki, by się mylić. Zapewnił żonę, że
gdy tu rozmawiają ze sobą, dziecko leży w sąsiednim pokoju rozpalone.
Zarzucił żonie brak troskliwości i typowe dla niej zaniedbywanie dzieci. Jeśli nie matka powinna opiekować się dziećmi,
to któż, na Boga, będzie to robił! Przecież nie on, który ma pracę na giełdzie! Nie może być w dwóch miejscach naraz;
zarabiać na dom i jednocześnie siedzieć w tym domu i pilnować, by nic złego się nie stało.
Rozprawiał wytrwale, ton głosu miał nudny i natarczywy.
Pani Pontellier wyskoczyła z pościeli i pobiegła do sąsiedniego pokoju. Po chwili wróciła, przysiadła na brzegu łóżka i bez
słowa skłoniła głowę na poduszkę odmawiając odpowiedzi mężowi, gdy zadał jej pytanie. Pan Pontellier wypalił cygaro,
położył się i po minucie spał twardo.
Tymczasem jego żona całkowicie wybiła się ze snu. Zaczęła cicho popłakiwać, potem otarła oczy rękawem peniuaru.
Zgasiła zostawioną przez męża świecę, wsunęła bose stopy w satynowe mules stojące przy łóżku i wyszła na ganek; tam
usiadła w trzcinowym fotelu na biegunach, który się lekko pod nią kołysał.
Było po północy. We wszystkich pawilonach zaległa ciemność. Słabe, przymglone światło dobiegało z hallu domu. Ciszę
panującą dokoła przerywało pohukiwanie starej sowy na szczycie dębu i odwieczny głos morza stłumiony w tej
spokojnej godzinie. Przenikał noc niczym echo smętnej kołysanki.
Łzy lały się tak obficie z oczu pani Pontellier, że nie wystarczał do ich otarcia zupełnie już mokry rękaw peniuaru.
Zarzuciła ramię za oparcie fotela - ramię, które wyjrzało nagie z szerokiego rękawa, mokrą i spoconą twarz wcisnęła w
zgięcie łokcia i płakała nie dbając już o otarcie twarzy, oczu, rąk. Nie umiałaby powiedzieć, dlaczego płacze.
Takie sceny jak tej nocy były czymś zwykłym w jej małżeńskim życiu i raczej pozbawione znaczenia wobec ogromnej
dobroci męża i przykładnego wprost jego oddania, o którym zresztą przestał już zapewniać, jako o czymś, co się samo
przez się rozumie.
Uczucie nieopisanego przygnębienia, które zdawało się rodzić gdzieś w niezbadanych warstwach jej świadomości,
napełniło całe jestestwo tej kobiety nieokreślonym lękiem.
Było jak cień, jak mgła, która spadła na letni dzień jej duszy. Dziwne to było i niesamowite; przedziwne ogarnęło ją
uczucie. Siedząc na ganku nie złorzeczyła w duchu swemu mężowi, nie lamentowała nad Przeznaczeniem, które
skierowało jej kroki na tę, a nie inną ścieżkę. Po prostu pragnęła wypłakać się w samotności. Tańczące w powietrzu
moskity kłuły jej krągłe, jędrne ramiona i kąsały gołe podbicia stóp.
Te jadowite i brzęczące stwory zdołały w końcu zniszczyć nastrój, który zdolny byłby zatrzymać ją w mroku jeszcze przez
pół nocy.
Następnego ranka pan Pontellier wstał o stosownej porze, by dojechać bryczką na przystań statku.
Powracał do miasta, do swych interesów i zjawi się na wyspie dopiero w sobotę. Odzyskał panowanie nad sobą, które
ubiegłej nocy zdawało się nieco zachwiane. Pragnął czym prędzej wyjechać, czekał go tydzień ożywionej działalności na
ulicy Carondelet.
Pan Pontellier dał żonie połowę pieniędzy, które przyniósł z hotelu Kleina poprzedniego wieczoru. Lubiła pieniądze, jak
większość kobiet, i przyjęła je z niemałym zadowoleniem.
- Kupię za to piękny prezent ślubny dla Janet! - orzekła wygładzając i przeliczając pomięte banknoty.
- Och, moja droga! Twoją siostrę Janet po traktujemy z większą hojnością - roześmiał się pan Pontellier nachylony do
pożegnalnego pocałunku.
Malcy skakali dokoła ojca, obejmowali go za nogi, dopominając się o przywiezienie różnych drobiazgów. Pan Pontellier
cieszył się ogólną sympatią i nigdy nie brakowało pań panów, dzieci i nawet nianiek spieszących go pożegnać. Żona z
uśmiechem kiwała mu ręką, a chłopcy krzyczeli, gdy stara bryka, w której siedział, znikała za zakrętem piaszczystej drogi.
Parę dni później nadeszła pocztą przesyłka dla pani Pontellier od męża z Nowego Orleanu, a w niej pudło pełne
Zgłoś jeśli naruszono regulamin