Wacław Sieroszewski - Czukcze.pdf

(224 KB) Pobierz
Czukcze
Wacław Sieroszewski
Spółka Nakładowa „Książka“, Kraków, 1911
Pobrano z Wikiźródeł dnia 12.07.2016
CZUKCZE
 Noc
zimna, podbiegunowa wisiała nad okolicą. W dole,
ponad ziemią, mąciły ją opary mroźne; w górze w
nieskończoność rozściełało się niebo żałobne i gwiaździste.
 Na
schodkach niewielkiego domku, o małych oknach i
płaskim dachu, stał mężczyzna z gołą głową i rękoma głęboko
zasuniętemi w kieszenie. Bezmyślnym, lecz uporczywym
wzrokiem wpatrywał się w południową stronę, skąd po wielu
dniach ciemności miało trysnąć pierwsze świtanie. Chwilami
zdawało mu się, że tam już świta, że coś drga w bezbrzeżnej
pomroce. Ale to tylko kołysały się kapryśne tumany i drżały
gwiazdy na widnokręgu; zmęczone oczy zwrócił więc na
miasteczko, na którego skraju stał jego domek. Tam w oknach
migotały blade Światełka, chóry psów pociągowych ujadały i
głucho wyły na rozmaitych podwórzach.
 —
Och, jak „ciągną“ — pomyślał. — Oszaleć można, a tu
mróz taki, nikt pewnie nie zajrzy.
 Już
chciał wejść do izby, gdy doleciał go skrzyp śniegu i
odgłos szybkich kroków. Zaczął nadsłuchiwać: kroki zwróciły
się na ścieżkę, prowadzącą do niego.
 —
To ty, Józefie?
 —
Ja... A co? — odpowiedział zdala głos tubalny od mrozu,
a w chwilę potym stanął obok niego niewysoki mężczyzna, od
stóp do głowy w futro odziany.
 —
Co ty wyrabiasz, głupi chłopcze! Wystajesz w bluzie na
takim zimnie!. Pewne zapalenie płuc.
 —
Ech, co tam! Rok wcześniej, rok później!...
 —
Ślicznie! Ale przyznam ci się, Stefku, że nie chciałbym
tu umrzeć. Nawet zgnić po ludzku nie można. Wieki trzeba
wyleżeć, jak posąg z lodu, a psy będą wyły i wyły...
 —
Doprawdy, nieznośnie wyją... Jakby coś czuły... dziś
szczególnie.
 —
Pewnie, że czują. Mówiono w mieście, że przykoczowali
Czukcze. Właśnie przyszedłem ci powiedzieć... Ale wejdźmy
do domu: straszne zimno, takiego jeszcze w tym roku nie było.
 Weszli.
Stefan rozpalił ogień i zajął się przyrządzaniem
herbaty; Józef zrzucił futro i chodził szerokiemi krokami po
izbie.
 —
Wiesz co: to wcale dla nas nie błaha nowina!
 —
Że co?
 —
Że przyjechali.
 —
Czukcze?!
 —
No tak.
 Stefan
uśmiechnął się.
 —
Trzeba się z niemi koniecznie zapoznać. Powiadają, że
oni mają stosunki handlowe z Ameryką.
 —
Z kim więc zapoznać się? Z jankesami?!
 —
Ależ z Czukczami! Wciąż żartujesz. Tymczasem tobie
najłatwiej to zrobić. Masz warsztat, ludzie różni przychodzą
wciąż do ciebie. Chcesz? ja namówię kozaka Buzę, żeby ich
przyprowadził. Będziesz miał doskonałego tłumacza.
 —
Owszem, namów kozaka Buzę.
 —
Ach, nie znoszę tego tonu! Wiecznie się bawisz w
zobojętniałego na wszystko lorda. Gdybym miał twoją siłę,
zdrowie i zręczność...
 —
Tobyś miał i moją tęsknotę i moje zobojętnienie.
 —
Myślisz, że ja nie tęsknię?...
 —
Ale nie myślę tego. Bynajmniej: ty masz szczęśliwy
charakter, możesz choć trochę rozerwać się książkami,
projektami, marzeniem. Ja żyć muszę, muszę się ruszać,
odbierać wrażenia, pracować... Inaczej... gasnę, czuję, że
zwolna umieram!
 Usiedli
i, popijając herbatę, przegwarzyli do późnej nocy. Ta
późna noc różniła się od obecnej ciemności tylko położeniem
gwiazd, tęższym mrozem, głośniejszym hukaniem pękającej
ziemi, pogasłemi w chatach ogniami i cichszym, bardziej
żałosnym psów wyciem.
 —
Więc pamiętaj, że ci ich przyślę. Oczaruj ich, jak to ty
umiesz...
 —
Dobrze, dobrze. Właśnie mam w reparacji pozytywkę
naczelnika okręgu, to im zagram.
 —
To będzie uciecha! Wyobrażam sobie: pudełko, co gada!
A nie zapomnij kupić im wódki. Buzę też poczęstuj. Będzie
nam potrzebny... Nie wiem jeszcze, co przedsięweźmiemy;
myśleć nawet o tym nie próbuję, ale czuję, że coś będzie.
 —
Co ma być?... nic nie będzie. Nawet wódki nie będzie, bo
ją wypiją.
 —
Obrzydliwy pesymisto, wszystko mi zawsze zatrujesz! —
krzyknął Józef już w sionce i drzwi za sobą zatrzasnął.
 Stefan
długo stał pośrodku izby i wsłuchiwał się w jego
kroki raźne i szybkie. Uśmiechał się, gdyż lubił, aby mu
wymyślano od „pesymistów“.
 W
parę dni potym, gdy, zajęty robotą, siedział przy stole,
plecami do drzwi zwrócony, dał się słyszeć z zewnątrz jakiś
dziwaczny gwar, tupot i ktoś nieumiejętnie pociągnął za
rzemień, służący za klamkę.
 Stefan
ciekawie głowę odwrócił; jednocześnie z za drzwi
wychyliła się twarz płaska i bronzowa.
 —
Wejdź już, wejdź!... chatę całkiem wystudzisz. —
krzyczał ktoś z głębi sionki.
 Stefan
poznał głos Buzy.
 —
Wejdźcie, proszę bardzo.
 —
Żadnej ogłady! Prawdziwi Czukcze. Ten bo ochrzczony...
nazywa się Łopatka, trochę pijak, trochę złodziej, ale dobry
chłopak, a ten... tego niech pan nie rusza, to Kituwja... Tego
ruszać nie trzeba.
 Dzicy
stali spokojnie na środku pokoju i rozglądali się
ciekawie, ale bez cienia zmieszania. Futrzana odzież, wdziana
szerścią nazewnątrz, wisiała na nich ciężko i niezgrabnie.
Wydali się Stefanowi bardzo do siebie podobni. Ale Kituwja
miał płeć ciemniejszą, a w nieruchomej jego twarzy, we
wzniesieniu głowy, w zaciśnięciu ust przebijała się kamienna
duma, nieledwie wzgarda dla wszystkiego i wszystkich.
Tymczasem wązkie, szczelinowe oczki Łopatki chciwie
przegłądały półki i dalekie gospodarskie kąty, przyczym
szerokie usta rozchyliły mu się z lekka.
 —
Zdejm czapkę! — syknął nań Buza i łokciem go w bok
trącił.
 Łopatka
śpiesznie ściągnął bermycę, z pod ktérej wyjrzała
zwykła czukocka, stożkowata, kanciasta, krótko ostrzyżona
głowa.
 Kituwja
nie miał wcale czapki; jego długie, gęste i
zwichrzone włosy podtrzymywał wązki rzemień, przewiązany
tuż nad czołem. Podobny rzemień widać było na gołych jego
Zgłoś jeśli naruszono regulamin