Tibor Déry - Jednouchy.rtf

(263 KB) Pobierz

Tibor Déry

Jednouchy

Przełożył Tadeusz Olszański

1978 Warszawa Czytelnik

W powieści „Jednouchy”, której tłem jest znana historia porwania wnuka milionera Paula Getty’ego, nestor pisarzy węgierskich zadziwia wprost zarówno wnikliwością spostrzeżeń i świeżością sformułowań, jak i błyskawiczną reakcją na głośne wydarzenia współczesne.

Tibor Déry – prozaik, dramaturg, publicysta – urodził się 1894 roku w Budapeszcie w bogatej rodzinie mieszczańskiej. Po ukończeniu Akademii Handlowej w Szwajcarii pracował jako urzędnik w fabryce wuja, którą miał w przyszłości objąć. Debiutował w 1917 r. mikropowieścią „Lia”, za którą władze wytoczyły mu proces o obrazę moralności. Brał udział w organizowaniu strajków, w 1919 r. odegrał aktywną rolę w Węgierskiej Republice Rad. Po jej upadku kilka lat przebywał na emigracji. Dużo podróżował po krajach zachodnioeuropejskich. Pod wpływem surrealizmu i ekspresjonizmu w tym okresie najchętniej wypowiada się w poezji. W połowie lat trzydziestych po powrocie na stałe do kraju, rozpoczął się w jego twórczości nowy etap – zwrot ku realizmowi. W powieściach i nowelach pisarz poruszał najistotniejsze problemy dotyczące współczesnego człowieka. Po zakończeniu wojny w 1945 r. rozpoczął ożywioną działalność literacką, mógł też nareszcie wydać wcześniej napisane utwory. W 1948 r. otrzymał państwową nagrodę im. Kossutha. Zmarł 18 VIII 1977 r.

Tibor Déry należy do najwybitniejszych współczesnych pisarzy węgierskich. W Polsce znany jest z przekładów powieści: „Odpowiedź”, „Olbrzym”, „Kochany teściu”, tomu opowiadań „Miłość”, kilku fragmentów prozy oraz dwóch obszernych szkiców ukazujących jego sylwetkę, opublikowanych w „Literaturze na Swiecie”.

Blady świt wstawał nad Rzymem, gwiazdy wtopiły się już w niebo. Zaspane miasto powoli budziło się ze snu.

George Hamilton junior wyszedł był właśnie z klubu „Forum” przez bramę wiodącą na Via Pergolese. Według wszelkiego prawdopodobieństwa szedł energicznym i prężnym krokiem. Smukły, mierzący metr siedemdziesiąt osiem wzrostu, gładkie, ciemnoblond, długie włosy, szeroki, umięśniony kark, kwadratowa szczęka, szare oczy. Młody człowiek jest jednym z wnuczków zamieszkującego w Filadelfii George’a Hamiltona seniora, o którym powszechnie wiadomo, że to najbogatszy człowiek Stanów Zjednoczonych. Jego majątek szacują na półtora miliarda dolarów. Wprawdzie zaledwie sześć czy siedem razy zdążył on zobaczyć w życiu swego wnuka, niemniej bardzo go kocha.

Świadom tego wnuk spędził właśnie noc w rzymskim klubie „Forum”, będącym stałym miejscem spotkań jet-set, czyli złotej młodzieży z całego świata. Bywali tu Sofia Loren, Catherine Hepburn, Elisabeth Taylor, Richard Burton, Lollobrigida, a wcześniej również Greta Garbo i angielski Earl of Winchester, nie mówiąc o Marlenie Dietrich itd., itd. O ile nam wiadomo, kieliszek Martini kosztuje w tym klubie dwadzieścia pięć dolarów, a butelka whisky marki Pipers sto dwadzieścia.

Hamilton junior po nie przespanej nocy skierował swoje kroki w stronę domu. Piechotą, dla przewietrzenia głowy. Jak już wspomnieliśmy, nad Rzymem rozpościerało się poranne, bezchmurne niebo. Buchające z rzymskich sieni smrody sięgają o tej porze tylko wysokości kolan i dlatego też nozdrza oraz płuca Hamiltona juniora mogły rozkoszować się świeżością poranka. Młody człowiek, nie obciążony żadnym grzechem, cicho dreptał w kierunku swego ośmiopokojowego mieszkania przy Via Avelino.

Wczesne godziny poranne w wielkich miastach są na ogół najbardziej korzystną porą do przeprowadzenia wszelkich zbrodniczych poczynań. Powrotny szlak Hamiltona juniora wiódł przez ciasny zaułek. Młody człowiek był całkowicie zatopiony w spokojnym, leniwym rozmyślaniu i dlatego też nie docierało do niego wycie wilczych stad tego świata. Można powiedzieć, że był chwilowo całkowicie bezbronny niczym ufne i szczęśliwe dziecię, zdane na łaskę i niełaskę losu.

– Nie słyszałem za sobą żadnych kroków – powiedział później. – Choć nie byłem przecież pijany.

Potwierdziło to wielu spośród tych, z którymi spędził noc w klubie, ale ich zeznania budzą wątpliwość, jako że sami zalani byli w sztok. Inna sprawa, że Hamilton junior pijał w umiarkowany sposób, o czym wszyscy wiedzieli, a jeśli już nawet czasem przegiął pałę, to i wówczas również nie widział na niebie więcej gwiazd ponad te, które naprawdę umieścił tam jego prezbiteriański pan Bóg. Purytańskie poglądy Hamiltona juniora nie były rozbieżne z praktyką, gdybyśmy brali ją pod uwagę. Miraż majątku dziadka, którego część zapewne kiedyś odziedziczy, jak dotąd nie zachwiał jego równowagi ducha.

Załóżmy – nie był pijany. Ale czy i trzeźwy człowiek jest w stanie usłyszeć skradających się za nim fachowców w butach o miękkich gumowych spodach? A jeszcze w dodatku, kiedy człowiek zajęty jest własnymi najskrytszymi myślami, dotyczącymi ograniczenia indywidualnej egzystencji i porządku wszechświata?

Hamilton junior nie był głupcem, choć tej nocy zapłacił osiemset dolarów – oczywiście czekiem – za przedstawiony mu przez kelnera „Forum”, niejakiego Maria, rachunek, w którym partycypowało parę długonogich pań o kształtnych udach, a także – naturalnie – znajomi płci męskiej.

Jeśli dobrze jesteśmy poinformowani, to tej nocy Palma Lamour oparła w pewnym momencie swoją uroczą główkę na ramieniu wielce obiecującego młodziana, a potem drżącym ruchem swoich warg odnalazła usta Hamiltona juniora, ale ten dość nieuprzejmym gestem uchylił się. Należy tu zaznaczyć – żeby nie było nieporozumienia – iż naszego całkowicie normalnego bohatera ciągnęło – i to mocno – do płci pięknej, a w dodatku wbrew modzie rzadko zbaczał z prostej drogi, niemniej potrafił odróżnić miłosne dreszcze młodego ciała od owego podniecenia, jakie wywołuje jedynie zapach pieniędzy u niektórych cynicznych niewiast. Będąc młodym, nie wiedział jednak jeszcze, że bogactwo, czyli władza, wyolbrzymia i usztywnia w wyobraźni kobiet powszechnie znany symbol i instrument rodzaju męskiego do tego stopnia, że najbardziej naiwne kurki stają się magnetycznie pociągające – i to nie tylko w krajach przemysłowo rozwiniętych. Nic więc dziwnego, że panie leciały na młodego Hamiltona jak ćmy do blasku i nie można mieć młodzieńcowi za złe, że nie był do końca świadom źródeł owego zjawiska.

Po co jednak się urodziłem? – zadawał sobie niejednokrotnie pytanie w ciągu nie przespanej nocy w klubie „Forum”.

Młody człowiek ocknął się z zamyślenia dopiero przy samym końcu ciemnego zaułka. Ale wydarzenia toczyły się już swoim, z góry przewidzianym torem i nie sposób było im zapobiec. Jak nam wiadomo – a późniejsza relacja Hamiltona juniora umocniła nasze przekonanie – bandyci, czyli jak to się teraz mówi: gangsterzy, przeprowadzają porwanie zgodnie z dawno ustalonym, niemal odwiecznym, a przez to klasycznym wzorem. Młody człowiek nie zdążył się nawet odwrócić na nagły odgłos głośnych chlaśnięć gumowych podeszew o bruk. Jedno mocne uderzenie w tył głowy itd. Pada jak długi na ziemię itd. Podnoszą go jak worek itd. Odzyskuje przytomność na tylnym siedzeniu samochodu z zasłoniętymi oknami itd. Z lewa i prawa mocno trzymają go za przeguby rąk itd. Nie należy się dziwić, że przede wszystkim chciał pomacać bolącą potylicę, ale nie miał po temu żadnych możliwości. W ustach knebel z wilgotnej chustki, oczy zasłonięte czarną przepaską. Jeszcze przed oberwaniem w łeb zauważył, że u wylotu pustej i nie oświetlonej uliczki czeka duży, biały ford, ale nie zdążył nawet uświadomić sobie zdziwienia.

Samochód błyskawicznie wydostał się ze śródmieścia Rzymu i wjechał na Via Appia, o czym młody Hamilton nie mógł oczywiście wiedzieć, bo miał zasłonięte oczy. Nie mógł też widzieć obłoczków, które wczesnym świtem przesuwały się na południowy wschód, w stronę morza, by odnaleźć tam swoje odbicie w falach. Obłoczki popychał łagodnie wiatr, poruszający od czasu do czasu gałązkami wystających ponad katakumby oleandrów. – Czego oni mogą ode mnie chcieć?… – zadawał sobie to pytanie młody człowiek uwięziony między stalowymi płytami samochodu marki Ford, zakneblowany i mocno trzymany, przekonany w dodatku całkowicie o swojej niewinności. – O ile się orientuję, to nie zrobiłem im nic złego… to znaczy komu?… przecież nikomu… chyba tylko zawiniłem tym jednym, że się w ogóle urodziłem. Po co? Po to, żeby mnie tłukli po głowie, kiedy nad ranem wychodzę z klubu „Forum” do domu? Protestuję. A może taki ma być nasz los? W ogóle ludzki los?

To zupełnie niegłupie pytanie – którego ogólnego znaczenia nie mógł wtedy jeszcze był pojąć swoim rozumem – towarzyszyło młodemu człowiekowi przez pięć okrągłych miesięcy całej jego niewoli, wyjąwszy może ostatnie tygodnie, kiedy już nieświadom otaczającego go świata obgryzał jedynie paznokcie, starannie te obgryzki składał i codziennie chytrze chował w szczelinach skalnej groty, w której go więziono.

– Mój ojciec i matka – powiedział później – poznali się, gdy mieli zaledwie po sześć lat. W cztery lata po moim urodzeniu nasza rodzina przeniosła się do Włoch, naprzód do Wenecji, potem do Mediolanu, a w końcu do Rzymu. Niewiele mam miłych wspomnień z okresu dzieciństwa, nawet jeślibym sobie starannie wszystko przypomniał i podsumował. Podkradałem książki i czytałem je pod kołdrą w blasku nocnej lampki, którą sobie przymocowywałem do czoła. Najchętniej czytałem o samolotach oraz o morzu, podobały mi się zwłaszcza wspomnienia pewnego słynnego oceanografa do chwili, kiedy dowiedziałem się, że – niezależnie od swojego entuzjazmu i uwielbienia dla morza – jest on głównym udziałowcem przedsiębiorstwa harpunników i swoje dwudziestoprocentowe dywidendy uzyskuje z przerobu tłuszczu i ości zabijanych masowo ryb. Ale mniejsza z tym.

Wracając do moich spraw rodzinnych – powiedział później Hamilton junior – nie mogę za wiele dobrego powiedzieć o swoim ojcu. Był kłótliwym i obrażalskim dziwakiem, całymi dniami prychał i pieklił się o byle co, rozżarzając się do czerwoności? nie można było z nim wytrzymać. Lubił muzykę, często chodził do opery, sam sobie oprawiał książki, był małomównym i skrytym człowiekiem, rzadko się golił i szlag go trafiał, kiedy potem ludzie nie mogli oczu oderwać od jego ryżego zarostu. Rodzice rozwiedli się, mój ojciec w 1966 roku wziął sobie za żonę jakąś biedną niemiecką dziewczynę, a matka w tym samym roku wyszła za przeciętnego amerykańskiego aktora, który wystąpił w czterdziestu czy pięćdziesięciu filmach w nic nie znaczących epizodycznych rolach policjantów, strażaków albo kaprali. Ale mniejsza z tym. Od czasu do czasu ojciec przysyła mi pocztówki oraz telegramy dziwnej treści. Jesteśmy ze sobą w jak najlepszych stosunkach, ponieważ rzadko się widujemy. Ostatni raz w 1970 roku.

Wcale nie jestem zadowolony z tego, że urodziłem się Amerykaninem – mówił później Hamilton junior. – Cały czas ryczę ze śmiechu, kiedy tam jestem. Neony, reklamy, plakaty, jakieś ogłoszenia, oto i cały kraj. Domy i banki w bardzo złym guście, hamburgery i piwo. Amerykańskie życie na gorąco albo, jak niektórzy mówią, paniczny lęk przed śmiercią. Łaszą się jak koty, a poza plecami życzą, żebyś kark skręcił. Jeśli jakiś Włoch kogoś nie lubi, to powie mu to prosto w oczy.

Po roku – mówił dalej Hamilton junior – moja matka rozeszła się ze swoim drugim mężem i odczułem ulgę, że nie muszę już podziwiać jego kolejnych kreacji w charakterze strażaka i policjanta, od czego rzygać mi się chciało. Przenieśliśmy się wtedy z matką i moim rodzeństwem do Rzymu, i ja trafiłem do szkoły. Zmieniałem szkoły jak kto inny koszule, bo wcześniej czy później wylewano mnie z każdej budy na zbity łeb.

– Czy nie uznaje pan autorytetów?

– Mowa. Jakim prawem ktokolwiek może mi kazać wstawać albo siadać w ławce, mam to gdzieś. Jeśli miałem dość któregoś z nauczycieli, to obrzygiwałem ławkę, nic nie bujam.

Czemu to pan przypisuje…

– Co czemu? Nie wiem. Jeśli któryś z nich zaszczycił mnie jakąś głupotą, to wsadzałem palce w gardło i wymiotowałem mu pod nogi.

Ponieważ aktualnie Hamilton młodszy siedział w spiesznie mknącym fordzie, mocno trzymany za ramiona, z zasłoniętymi oczyma i wpakowaną w usta chusteczką, przeto nie mógł tym razem wyrazić swego niezadowolenia z zachowania porywaczy w praktykowany w dzieciństwie sposób, mający zapewne swe źródła w pradawnym rytuale. Więcej, nie mógł nawet na chwilę się podnieść, aby potem znowu usiąść. Musiał się zdać na swoją wyobraźnię. I kiedy nie wiadomo po raz który ten młody i pogodnie do całego świata nastawiony człowiek doszedł do wniosku, że nikogo, ale to nikogo nie nienawidzi, a zatem i on sam nie może mieć wrogów, przeto palnięcie go w łeb, jak również całe to porwanie należy po prostu rozpatrywać tak, jak pojmował cudy święty Augustyn, według którego cud nie jest sprzeczny z naturą, a tylko z naszą wiedzą o naturze. Doszedłszy do tego wniosku, rozszerzając go oczywiście i na całe skomplikowane życie społeczne, dał spokój dalszym roztrząsaniem nękających go wątpliwości i pełnymi płucami zaczął wciągać przepojone zapachem letnich łąk powietrze, które wpadało do wozu przez jedną z uchylonych szyb. Oczywiście przez nozdrza, jako że w ustach miał knebel. Hamilton junior lubił zatem przyrodę. Z szumu silnika, tarcia opon, a także z coraz rzadszej ilości nadjeżdżających z naprzeciwka samochodów, co wyłapywał słuchem, ustalił, że zjechali z autostrady i mkną teraz jakąś regionalną drogą z szybkością 150–160 kilometrów na godzinę. Wyobraził sobie znajdujący się nad nimi słoneczny rydwan Heliosa, miotającego ogniste pochodnie upału na łagodną równinę Kampanii. Ale nie było jeszcze słychać szumu morza, a tylko szum nadciągającego wiatru.

– Wynika z tego, że już od dziecka był pan niezdyscyplinowany…

– Przynosiłem potajemnie do szkoły świece dymne, aparaty fotograficzne, flesze. Koledzy lubili mnie, bo miałem poczucie humoru i rozśmieszałem klasę. Na lekcjach historii siedziałem cicho, bo mnie to interesowało, ale nie miałem głowy do pozostałych przedmiotów. Było to pieprzenie w bambus, smętne gówno. Jeśli któryś z nauczycieli rozdarł się na mnie, to spokojnie odpowiadałem mu, że po to płacę, aby mnie uczył, a nie po to, żeby na mnie krzyczał.

– Ależ od lat…

– Mam to w nosie, proszę pana. Czasami nauczyciel chwytał za linijkę i bił mnie. No to ja też łapałem za linijkę i oddawałem mu. Kiedy raz znowu mnie przyciął po łapach, odczekałem do obiadu, usiadłem sobie koło niego, wyciągnąłem linijkę i tak go huknąłem po rękach, że omal mu nie złamałem przegubów.

Wierzy pan w Boga?

– Przez rok marnotrawiłem czas w pewnym angielskim pensjonacie w Rzymie, a właściwie to oni marnowali mój czas. Pewnego razu podpaliłem czarną tablicę ogłoszeniową na końcu korytarza. Mówi się, że byłem wtedy piromaniakiem. Cała szkoła dymiła. Biegnę do nauczyciela i pytam go, czy przypadkiem nie czuje dymu. Coś się pali! – mówię. – Mój Boże – mówi tamten – coś się pali? – Zobaczymy, gdzie – ja na to. I byłem tak głupio naiwny, że zaprowadziłem go prosto do tej palącej się tablicy. A on przyparł mnie do muru. Zaprzeczałem wszystkiemu, ale wzięli mnie na spytki i w końcu do wszystkiego się przyznałem, więc wyrzucili mnie również z tej budy.

Wiedziałem, jaka jest różnica – powiedział później – między tym, czy człowiek rodzi się Hamiltonem, czy też Smithem. Moja matka kupiła w Rzymie rolls-royce’a, a wtedy ja głęboko wciskałem się w siedzenie, żeby mnie ludzie nie widzieli, ponieważ wynikało jasno z ich spojrzeń, że nam zazdroszczą. Niechętnie wsiadałem do tego samochodu. Mój dziadek ma czternastu wnuków, powiadają, że z wszystkich mnie najbardziej lubi, nie wiem, dlaczego. Ponoć swoją indywidualnością najbardziej go przypominam, dlaczego, sam nie wiem. Widział mnie najwyżej siedem czy ostem razy, ponieważ do jego rezydencji w Anglii można się dostać tylko za specjalnym zezwoleniem.

Po sześciu godzinach jazdy wysadzono młodego Hamiltona z wozu i trzymając go krzepko z lewa i z prawa postawiono na wąskiej, nieco stromej i kamienistej ścieżce. Po kilkuset pełnych potknięć krokach weszli wreszcie pod jakiś dach, co Hamilton junior ustalił tylko na podstawie skrzypnięcia jakichś drzwi oraz tego, że jego obolała potylica, którą prażyło słońce, znalazła się wreszcie w strefie przyjemnego chłodu. Posadzono go na krześle, zdjęto kajdanki z nóg, wyjęto z ust knebel, pozostawiono tylko na oczach chustkę, miękką wprawdzie, ale z gęstej tkaniny, więc nie mógł widzieć, z kim rozmawia. W zatęchłym pomieszczeniu znajdowało się kilka osób, co wywnioskował z szurania butów, szelestów i chrząkań.

– Jak się nazywasz? – zapytał łagodny głos.

– Podejrzewałem, że pomyliliście panowie adres – odpowiedział z ulgą Hamilton junior. – O ile mi wiadomo, nie zrobiłem nikomu żadnej krzywdy, a więc kto i po co miałby mnie stuknąć? Pożałowania godna pomyłka, nieprawdaż?

– Mniej paplania, signore. Jak się nazywasz?

– Rzeczywiście nie wiecie? To w porządku. Nie mam wrogów, a więc pomyłka! Kulą w płot!

– Nazwisko, signore, powtarzam.

– Zdziwicie się zapewne. George Hamilton junior, Rzym, Via Avelino 8. A teraz bądźcie uprzejmi zdjąć mi z oczu te śmierdzące pieluchy.

– Pieluchy jeszcze zostaną – powiedział głos. – Czyli że przyznaje się pan do tego, że jest wnukiem George’a Hamiltona seniora, Filadelfia, Stany Zjednoczone.

– Skąd to wiecie? – zapytał ze zdziwieniem młodzieniec. – Skąd, do cholery, to wiecie?

– Stul pysk! – powiedział drugi głos. – Spokojnie, ty gnojku! Prosimy uprzejmie o właściwe zachowanie. A może jeszcze ciągle nie wytrzeźwiałeś?

Jeden z bandytów do tego stopnia wzruszył się niewinnością młodego człowieka, że nagle wsadził lufę swego pistoletu między żebra Hamiltona juniora.

– Ty pijana Świnio – powiedział ten sam głos. – Byłeś taki zapruty, że mało mnie nie obrzygałeś.

– Nie mogłem nikogo obrzygać – powiedział młodzieniec – ponieważ z tyłu rąbnęliście mnie w kark.

– Na ile ocenia pan majątek swego dziadka, signore? – zapytał uprzejmie łagodny głos, ten sam, którym zadano pierwsze pytanie.

Młody człowiek zwrócił ku niemu swoją niewidzącą twarz. – Czy rzeczywiście byłem pijany? – zapytał. – Spędziłem noc w klubie „Forum” w towarzystwie Andy Warhola oraz kilku jego przyjaciół. Cudowni ludzie. Czy zna pan Andy Warhola? O ile się nie mylę, to byłem w klubie do trzeciej i kiedy wychodziłem – świtało. Mimo młodego wieku uważają mnie za dość przytomnego jeśli chodzi o picie, rzadko mi się zdarza urżnąć. Jeśli mnie znacie, to też o tym wiecie.

– Siadaj!

– A dlaczego nie miałbym stać?

– Niech stoi, jak mu to sprawia przyjemność – odezwał się trzeci głos. – Załóżmy, że woli stać na własnych nogach niż wisieć na gałęzi. Niech później nie mówi, że nie spełniliśmy jego ostatniej prośby.

– Najchętniej pijam colę z baccardi – powiedział George Hamilton junior. – Możliwe, że tej nocy wypiłem ze dwie szklaneczki, ale nie sądzę, abym się tym mógł zalać. Nie wiem zresztą. Czy panowie jesteście pewni, że byłem pijany?

– Ile pieniędzy miesięcznie na swoje drobne wydatki dostaje pan od mamusi, signore?

– Otóż to! – wykrzyknął radośnie młodzieniec. – Kiedy zatrzymałem się na rogu Via Mascherone przy kiosku z gazetami, otwartym całą noc, miałem w kieszeni zaledwie jakieś drobne, tak że mogłem kupić tylko parę gazet oraz magazyn „Micky Mouse”. Gdzie podziały się więc moje pieniądze?

Ktoś roześmiał się głośno w zatęchłym i zaciemnionym pomieszczeniu, do którego zamknięte okiennice nie wpuszczały blasku włoskiego słońca.

– Gdzie się podziały twoje pieniądze? Ile miałeś? Trzymajcie mnie, bo się rozpłaczę!

– Czyżbym rzeczywiście był pijany? – zapytał młody człowiek.

– Biedny chłopiec – powiedział jakiś głos – ile ty masz lat?

Hamilton junior usiadł znowu na krześle.

– Zawsze najwięcej kłopotów jest z forsą – powiedział. – Kto i po co wymyślił pieniądze? Ale to jest najważniejsza rzecz na świecie, wokół której wszystko się kręci.

O ile byłoby lżejsze życie, gdyby człowiek mógł po prostu wejść do każdego sklepu i wziąć tego czy owego, kilka jajek i Chleba, nie pytając wcale, ile co kosztuje i jaki tu jest podatek obrotowy.

– Pytaliśmy cię, ile masz lat.

– Nigdy nie wiedziałem tego dokładnie – powiedział młodzieniec. – Zdaje się, że skończyłem szesnaście.

– Biedny chłopiec – odezwał się poprzedni głos. – Tak młodo będziesz musiał umrzeć.

– Ciągle nie wiem jeszcze, dlaczego rąbnęliście mnie w łeb? – zapytał Hamilton junior.

– I dlaczego wyprujemy ci flaki, mój biedaku, tego też na pewno nie wiesz – ciągnął poprzedni głos. – I niczego się nie domyślasz?

– Za te pieniądze, które ja dostaję od matki, nie warto nikogo wykańczać – powiedział młody człowiek. – Chciałbym zwrócić panom uwagę, że głowa mi krwawi, klei mi się cała marynarka. Czym mnie uderzyliście… kolbą pistoletu? Przypominam sobie, że uderzyliście mnie chyba dwa razy? Działaliście błyskawicznie. Ledwo spostrzegłem wasz samochód, a już siedzieliście mi na karku, nie zdążyłem nawet pomyśleć, czy to policja, czy raczej wręcz przeciwnie – przepraszam – zakłócacze porządku publicznego lub ktoś, kto chce się zemścić za to, że mu wyjąłem cizię. Spieszyliście się tak bardzo, że nie wiem, czy zdążyłem zapytać: panowie, o co chodzi, przecież nie zrobiłem wam nic złego? – a już leżałem na ziemi jak długi. Nie wiem, czy zemdlałem pod wpływem uderzeń czy też od tego kaptura z jakimś odurzającym środkiem, który wciągnęliście mi na głowę? Kiedy odzyskałem przytomność, byłem już w wozie i chwała Bogu, że ściągnęliście mi z głowy to świństwo.

– Zdjęliśmy – powiedział jakiś głos – bo tak ci się odbijało, że baliśmy się, ty Świnio, że nas obrzygasz.

– Zwykłem tak robić – powiedział George Hamilton junior.

Zbrodniarze przeszukali kieszenie młodego człowieka, nie znaleźli jednak żadnego dowodu tożsamości ani też innych dokumentów, po czym jeden z nich rozpalił pod kuchnią – gorzkawy dym chrustu przedostał się do pokoju – ugotował następnie wielki gar makaronu, dodał masła, posypał parmezanem i skropił sosem pomidorowym; jeden talerz dostał się nawet Hamiltonowi młodszemu. Po zjedzeniu każdy padł, gdzie stał, na łóżko, podłogę. Osobnik, któremu powierzono pilnowanie młodego człowieka, wyjął z kieszeni sprężynowe kajdanki, zatrzasnął je na jego i swojej ręce, po czym zasnął i wkrótce rytmicznie zaczął chrapać i świstać. Jak z tego widać, byli to łatwo męczący się, leniwi gangsterzy, nie śpieszno im było. Hamilton młodszy natomiast mimo zmęczenia i upływu krwi nie potrafił zasnąć, wsłuchiwał się w dobiegające z daleka szczekanie psa. Lubił psy. Lubił zresztą ludzi, teraz już z wyjątkiem tych, którzy niepotrzebnie dają człowiekowi w łeb.

O zmierzchu gangsterzy pozbierali się.

– Jak można tak ohydnie chrapać? – powiedział z wyrzutem w głosie ten, który pilnował Hamiltona juniora. – Gdybym nie znał swoich obowiązków, chętnie oberżnąłbym ci scyzorykiem ten twój paskudny nochal. Przez całe popołudnie oka nie zmrużyłem.

Przed domem stały już teraz dwa samochody. Drugi dołączył widać do białego forda w czasie drogi. Bandyci znów założyli kajdanki na otarte już do krwi przeguby jeńca, na nogach również zostawili mu łańcuchy, ale tym razem nie wpakowali mu knebla w gębę. Widocznie wierzyli w rycerskość swego więźnia. Natomiast bardzo dokładnie przykleili plastrem chustę do jego policzków oraz do skroni. Hamilton młodszy mógł więc nadal mieć na oku wyłącznie swoje własne myśli, i to od środka.

Gwiazdy wysypały się już na granatowe włoskie niebo, kiedy wyruszyli w drogę. Od czasu do czasu silne porywy zimnego wiatru atakowały oba samochody, spod opon pryskały kamienie, przez otwarte okno dobiegał nagle jednostajny szum wodospadu, uprzytamniający ludzkiemu umysłowi wędrówkę materii. Według wszelkiego prawdopodobieństwa znajdowali się w wysokich górach, na co również wskazywał aromatyczny zapach drzew iglastych. Przed wyruszeniem w drogę – nim wepchnięto młodziana do wozu – udzielono mu uprzejmej informacji.

– Nie zakneblujemy panu ust, signore – powiedział głos – gdyż wierzymy w pańską wielkoduszność. Jeśli chciałby pan coś powiedzieć, proszę bardzo, niech się pan nie krępuje! Gdyby miał pan jakieś życzenie lub prośbę – proszę mówić. W wypadku zgody usłyszy pan jedno klaśnięcie, jeśli nie będziemy mogli uczynić zadość pańskiej prośbie, to usłyszy pan dwa klaśnięcia. Proszę to dobrze zapamiętać, signore, ponieważ od tej chwili nikt z nas nie odezwie się słowem.

Byli już dobrą godzinę w drodze i panującą w samochodzie ciszę przerywały jedynie jakieś szepty i psykanie bandytów, kiedy samotną drzemkę młodego człowieka przerwał nagle ostry, podobny do strzału huk.

– Uwaga! – krzyknął mimo woli. – Uwaga!

Nikt mu nie odpowiedział.

– Uwaga! – krzyknął ponownie. – Proszę się zatrzymać! Opona nam pękła, nie słyszeliście?

Uważaj, żeby głowa ci nie pękła! – odezwał się głos.

Ich ford nie tylko że się nie zatrzymał, ale jeszcze przyśpieszył, podobnie – sądząc z ryku silnika, uczynił drugi jadący za nimi wóz.

– Panowie, odezwijcie się! – krzyknął Hamilton młodszy. – W zeszłym roku nawaliła mi opona i razem z moim harleyem-davidsonem omal nie wpadliśmy do Tybru. Ja wyszedłem z tego cało, motocykl na złom! Prawdziwy cud. Całe szczęście, że motor był ubezpieczony, a ja wykpiłem się lekkim wstrząsem mózgu. Panowie, odezwijcie się!

Dwa klaśnięcia.

– A więc nie chcecie odpowiedzieć? – zapytał już ostrożnie młody człowiek. – To znaczy, że to był strzał z pistoletu. Ale kto strzelał? I do kogo?

Nowe strzały, gęste jak stukanie na maszynie do pisania pod dyktando pana Boga. Hamilton junior ku swemu zdziwieniu poczuł, jak troskliwe i czułe ręce ściągnęły go z siedzenia na podłogę samochodu i przycisnęły jeszcze głowę w dół, aby nie dosięgły jej kule. Poczuł się jak w jakiejś serdecznej rodzinie, która przygarnęła biedną sierotę, zwłaszcza że bandyci, niezależnie od tego, że byli w tym momencie czymś ogromnie zajęci, zdążyli go dobrotliwie poklepać po plecach.

– Co to? – zapytał młodzieniec leżący w embrionalnej pozycji na podłodze samochodu. – Co się dzieje?

Dwa klaśnięcia.

Znów nie raczą odpowiadać na moje pytania – pomyślał Hamilton junior. A może to były dwa strzały? Możliwe, że szyby są z kuloodpornego szkła?

Strzelanina zamiast słabnąć przybrała na sile. Samochód znów przyśpieszył zupełnie wyraźnie. Na zdrowy rozum można było wybrać między dwiema możliwościami: albo ściga ich policja, albo jakaś inna mafia z sobie znanych powodów pozazdrościła zdobyczy porywaczom. A...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin