PP 17 Wołanie dalekich wzgórz A5 ilustr.pdf

(5665 KB) Pobierz
Wernic Wiesław
Wołanie dalekich wzgórz
Cykl: Przez Góry i Prerie Tom 17
Rok pierwszego wydania polskiego: 1983
Ilustrował Stanisław Rozwadowski
Spis treści:
Malarz.............................................................................................................................................................................3
Pułapki..........................................................................................................................................................................35
Skalisty zamek..............................................................................................................................................................63
W sidłach......................................................................................................................................................................96
Biała Antylopa............................................................................................................................................................132
Nocne spotkanie..........................................................................................................................................................156
Przybysz......................................................................................................................................................................189
Oczekiwanie................................................................................................................................................................230
Czary...........................................................................................................................................................................264
-2-
Malarz.
Zieleń. Na prawym brzegu rzeki spływająca z kopulastych
wzgórz aż ku migotliwej toni wody; na lewym - podchodząca do
krańców żółtej plaży, przy której zacumowaliśmy łódź.
Blaski i cienie oraz intensywność barw stonowane były szarą
mgiełką świtu unoszącą się nad doliną, nad obu pasmami
pagórków, nad wstęgą nurtu. Nagle złociły rąbek słońca wyjrzał
zza grzebienia wysoczyzn, i padł snopem promieni na moją
obnażoną pierś. Natychmiast poczułem się lepiej. Po raz pierwszy
po tej okropnej nocy, zlewającej ziemię potokami przeraźliwie
zimnego deszczu. Kątem oka zerknąłem na brzeg, przy którym
tkwiła nasza żaglówka.
Na piachu, w dwu równych szeregach, leżały nasze ubrania,
bielizna, wędka Karola, sieć na ryby, kilka tekturowych pudeł,
puszki konserw, dwie pary butów, garnki i mnóstwo drobiazgów.
Dziwnie wyglądało to pobojowisko przedmiotów różnego rodzaju
i przeznaczenia, jakie wynieśliśmy z całkowicie zamkniętej kajuty
po to, by wyschły, i po to, aby wyschło również wnętrze
opróżnione z bagażu.
Karol spoczywał na pokładowych deskach o krok ode mnie i
zdawał się drzemać. Było cicho, sennie i leniwie. Żagiel zwisający
luźno z masztu od czasu do czasu łopotał podmuchem
wpadającym w jego fałdy, a z mokrego płótna poczynał unosić się
delikatny opar wilgoci - wynik małej katastrofy, jaka wydarzyła
się wczorajszego popołudnia.
Płynęliśmy wówczas rzeczką spokojną, w dzień pogodny, pod
bezchmurnym niebem, przy łagodnym wietrze - i wszystko to
uśpiło naszą uwagę. Widok szerokiego, czystego nurtu, toczącego
się leniwie, brak niesionych prądem pni lub sterczących z dna,
ostrych jak włócznie korzeni stępił w nas czujność tak konieczną
-3-
podczas żeglugi. I w ten to sposób sprawdziło się powiedzenie o
„piorunie z jasnego nieba", który dlatego jest groźny, że
niespodziewany. Ano, nieoczekiwany piorun uderzył w nas, choć
nic go nie zapowiadało.
To było późne słoneczne popołudnie i mimo wiatru, który dął w
żagle naszego „Albatrosa", zrobiło się parno. Powinno to nas
ostrzec o możliwości nagłej zmiany pogody. Niestety
żeglowaliśmy beztrosko. Karol przy sterze, ja leniwie rozłożony
na krytym dziobie stateczku. Dostrzegłem wtedy wśród gęsto
zarośniętych borem, spadzistych brzegów żółtą płaszczyznę
piachu - idealne miejsce do lądowania i noclegu.
- Karolu! - krzyknąłem. - Holuj w lewo, nigdzie nie znajdziesz
lepszej przystani!
Skinął głową, ruszył sterem, dziób łodzi wykonał nagły skręt w
lewo, a na prawej burcie woda zapieniła się gwałtownie, trafiając
na poprzeczną zaporę. Prawdopodobnie ten gwałtowny skręt stał
się przyczyną katastrofy, lecz przy niezmiennej pogodzie nawet
ten błędny manewr nie okazałby się groźny w skutkach.
Wszystko rozegrało się w odstępie sekund. Nagle dostrzegłem
w dalekiej gardzieli rzeki czarną plamę gnającą ku nam z
nieprawdopodobną szybkością. Słońce przygasło, mrok ogarnął
ziemię i nim zdążyłem podnieść się z pokładu, nastąpiło uderzenie
wiatru tak gwałtowne, iż nasz stateczek błyskawicznie się
przechylił. Wydęty żagiel pociągnął maszt, maszt pociągnął
kadłub i wszystko to runęło w burzliwą, skłębioną toń. Plusnąłem
w wodę jak kamień. Dusząc się i krztusząc wychyliłem głowę nad
powierzchnię. Wówczas oślepił mnie tuman piachu zmieciony z
plaży uderzeniem wichru. Zwielokrotniona szybkość prądu nie
pozwoliła płynąć do brzegu. Zostałem porwany niczym
bezwładna szczapa drewna i poniesiony nie wiadomo dokąd.
Przypadek zrządził, że prąd wyrzucił mnie na zbawczy cypel
utworzony przez muł, splątane korzenie zwalonych drzew i pniaki
-4-
o ostrych jak sztylety drzazgach. Na szczęście żadna z nich nie
wbiła mi się w ciało. Wygramoliłem się na brzeg i w tym
momencie otworzyły się upusty niebieskie, lunęła kaskada wody.
Począłem przedzierać się między kępami krzaków, dążąc z
powrotem ku miejscu, gdzie powinna by znajdować się plaża, a
przede wszystkim Karol, którego straciłem z oczu przy pierwszym
uderzeniu wiatru. Jakże uradowałem się napotkawszy przyjaciela
skulonego pod gałęziami rozłożystego świerku, tuż na granicy
boru i plaży. Dookoła szumiała ulewa, a poprzez gałęzie spadały
strugi wody, tak samo gęste jak i poza ich zasięgiem.
Przykucnąłem obok i wrzasnąłem do ucha towarzysza:
- Woda mnie uniosła! A ty?
- Wyrzuciło mnie na łachę! - odpowiedział gromkim głosem,
starając się przekrzyczeć łoskot walącej z nieba lawiny.
- Gdzie łódź?!
- Na piachu... prawie zatopiona...
Było to szczęście w nieszczęściu. Gdyby nurt porwał nasz
stateczek, znaleźlibyśmy się w sytuacji rozbitków pozbawionych
broni, jedzenia, jakiegokolwiek sprzętu, na bezdrożach boru, o
dziesiątki mil od jakiegokolwiek ludzkiego osiedla i
najprawdopodobniej padlibyśmy z głodu i wyczerpania.
Chyba nigdy dotąd nie zdarzyło mi się znaleźć w tak
rozpaczliwej sytuacji, choć podczas wędrówek po Dzikim
Zachodzie przeżyłem niejedną burzę, a nawet dwa huragany.
Jednakże siedząc na końskim grzbiecie łatwiej uniknąć
zaskoczenia. Widać rozległą przestrzeń, niczym nie przysłonięty
horyzont - daje to człowiekowi szansę przetrwania groźnych
ataków sił przyrody, również pożarów prerii. No tak, lecz obecnie
nie koń miał przesądzać o najbliższej przyszłości, lecz zatopiona
łódź, jedyny środek łączności z cywilizowanym światem.
-5-
Zgłoś jeśli naruszono regulamin