Crais.Robert.Cykl.Elvis.Cole.I.Joe.Pike.Tom.IX.Ostatnie.Dochodzenie.2005.POLiSH.eBook-Olbrzym.pdf
(
1039 KB
)
Pobierz
ROBERT CRAIS
OSTATNIE DOCHODZENIE
Z angielskiego przełożył Andrzej Leszczyński
Tytuł oryginału THE LAST DETECTIVE
Dla Wayne’a Wargi,
który wytrwał na posterunku
mimo silnego ostrzału wroga i nie cofnął się
nawet wtedy, gdy został okrążony.
Podziękowania
Autor pragnie podziękować następującym osobom za ich pomoc:
Eliemu i Tarze Lucasom, właścicielom firmy „Emydon” z Petersburga na Alasce, za informacje
dotyczące przemysłowych połowów ryb i alaskiego niedźwiedzia brunatnego oraz umożliwienie mi
zasmakowania w ich bogatym życiu.
Kregg P.J. Jorgenson i Kenn Miller przybliżyli mi szczegóły organizacji i metod działania
formacji Rangersów Armii Stanów Zjednoczonych, operacji zwiadowczych oraz misji typu LRRP
prowadzonych podczas wojny wietnamskiej. Dodatkowych informacji udzielił Gary Linderer.
Całkowita odpowiedzialność za swobodę interpretacji tych danych, jak też za wszelkie błędy,
spoczywa wyłącznie na mnie.
Randy Sherman, profesor medycyny, kierownik Katedry Chirurgii Plastycznej i Rekonstrukcyjnej
na Wydziale Medycyny Uniwersytetu Południowej Kalifornii, poświęcił wczesne ranki, by
przedstawić mi wzbogacone ilustracjami wiadomości na temat różnych ran, urazów powypadkowych
i rekonwalescencji. Joe Pike nie mógłby znaleźć lepszej pomocy chirurgicznej.
Elyse Dinh-McCrillis zatroszczyła się o tłumaczenie zwrotów wietnamskich.
John Petievich, emerytowany śledczy trzeciego stopnia z policji Los Angeles, uchylił rąbka
tajemnicy procedur poszukiwania osób zaginionych, obowiązujących w tutejszym Departamencie
Policji.
Dodatkowe wyrazy wdzięczności należą się Aaronowi Priestowi. Jason Kaufman, Steve Rubin
oraz Gina Centrello poprawili tekst, okazując znacznie więcej cierpliwości, niż mógłbym od nich
oczekiwać.
Wszystkim bardzo dziękuję.
Cicha przystań Pike’a
Angoon na Alasce
Lodowate wody oceanu napierały na łodzie uwiązane jedna przy drugiej wzdłuż nabrzeża i te
szarpały cumy, jakby chciały się zerwać i odpłynąć z falami. Tu, w niewielkim porcie w Angoon,
rybackiej wiosce na zachodnim brzegu Wyspy Admiralicji w południowo-wschodniej Alasce, morze
miało głęboki czarny odcień hartowanej stali. Choć nakrapiane deszczem pod powłoką ołowianych
chmur, i tak było dość spokojne, pośród umocnień z czarnych ze starości pali, tworząc okno na świat
pomarańczowych rozgwiazd wielkich jak kubły na śmieci, meduz rozmiarów piłki do koszykówki i
pąkli grubych niczym ramię dokera. Taka sama była cała Alaska, tętniąca nieposkromionym życiem,
zaborcza i porywająca, niemalże zdolna przywołać człowieka zza grobu.
Elliot MacArthur, Indianin z plemienia Tlingit, przyglądał się, jak Joe Pike układa swoje rzeczy w
pięciometrowym fiberglasowym skifie. Wynajął mu go i teraz nerwowo obracał w dłoni jego karabin
w futerale.
– Nie mówiłeś, że wybierasz się w góry na niedźwiedzie. To niezbyt rozsądne zapuszczać się
samemu w tutejsze lasy. Nie chciałbym stracić swojej łodzi.
Pike ustawił marynarski worek między ławkami i wziął od niego karabin. Wybrał na tę wyprawę
remingtona 700 z komorą marki Holland & Holland Magnum kalibru 9,53 milimetra, mającego dużą
moc przebicia, ale zarazem ciężkiego, żeby osłabić bardzo silny odrzut. Nieopatrznie wziął go
zranioną ręką i poczuł ostry przeszywający ból w łopatce. Pospiesznie przełożył broń do drugiej ręki.
To MacArthurowi również się nie podobało.
– Posłuchaj. Tropienie niedźwiedzia z niepełnosprawną ręką to nie najlepszy pomysł. Będziesz
tam całkiem sam, zmuszony do podróżowania łodzią, a niedźwiedź jest wielki. Musi być wielki,
sądząc po tym, jak rozszarpał ludzi.
Pike przypiął karabin do plecaka i spojrzał na wskaźnik paliwa. Czekała go długa podróż z
Angoon aż do zatoki Chaik, nad którą zginęli ludzie.
– Lepiej przemyśl to sobie. Niezależnie od tego, jak dużą nagrodę wyznaczyły rodziny zabitych,
nie warto dla niej umierać.
– Nie martw się, nie stracisz łodzi.
MacArthur pomyślał, że powinien się chyba poczuć obrażony.
Skończywszy załadunek swoich rzeczy, Pike wyszedł na pomost. Wyjął z portfela dziesięć
banknotów studolarowych i wyciągnął je w kierunku Indianina.
– Masz. Może nie będziesz się martwił.
MacArthur skrzywił się i wsunął ręce do kieszeni.
– Zapomnijmy o tym. Wynająłeś łódź, więc jest twoja. Przez ciebie czuję się podle, a strasznie
tego nie lubię.
Pike schował pieniądze, wskoczył z powrotem do skifa i zręcznie balansując na ugiętych nogach,
zaczął odwiązywać cumę.
– Tylko dobrze uwiąż łódź, jak już wpłyniesz w głąb zatoki, i oznakuj drzewo pomarańczową
taśmą, żebym mógł ją łatwo odnaleźć, gdybym musiał szukać.
Pokiwał głową.
– Chcesz, żebym kogoś zawiadomił?... No, wiesz, gdybym musiał do kogoś zatelefonować?
– Nie.
– Na pewno?
Pike nie odpowiedział. Skierował łódź w stronę wyjścia z przystani i wyruszył w drogę,
przyciskając zranioną rękę do ciała.
Kapuśniaczek stopniowo zmienił się w grubszy deszcz, później tuż nad wodą pojawiła się gęsta
mgła. Zapiął kurtkę pod szyję. Z pobliskiej skały uważnymi spojrzeniami odprowadziła go parka fok.
U wyjścia z kanału portowego strzelały w górę fontanny wody wyrzucanej przez humbaki, na krótko
nad falami pojawiła się olbrzymia płetwa nurkującego wieloryba. Pike miał ochotę jak najszybciej
wydostać się na spokojne wody oceanu.
Potarł obolałą łopatkę. Minęło już prawie osiem miesięcy od czasu, gdy został w nią dwukrotnie
postrzelony. Kule roztrzaskały kość, a jej odłamki niczym szrapnele podziurawiły mu lewe płuco,
pocięły mięśnie i nerwy. O mało wtedy nie zginął. Specjalnie przyjechał na północ, żeby dojść do
siebie. Najpierw w Dutch Harbor pływał na kutrze do połowu skrzypłoczy, potem w Petersburgu
zaciągnął się do załogi kutra rybackiego. Jeśli nawet ludzie, z którymi wyciągał sieci pełne dorsza i
halibuta, zauważyli blizny na jego piersi i plecach, ani razu nie zapytali, skąd je ma. To też było
charakterystyczne dla Alaski.
Przez cztery godziny płynął na północ ze stałą prędkością sześciu węzłów, aż wreszcie dotarł do
półkolistej zatoki z dwiema wysepkami u wylotu. Sprawdził na mapie, po czym dwukrotnie odczytał
wskazania ręcznego urządzenia GPS. Wszystko się zgadzało. To była zatoka Chaik.
Przedarłszy się przez wzburzone fale przyboju, wpłynął na wody gładkie jak tafla szkła, mącone
tylko pojawiającą się od czasu do czasu głową samotnej białej foki. Dotarł na płyciznę bliżej brzegu
i wkrótce dostrzegł pierwsze zdechłe ryby – metrowej długości łososie dryfowały w słabym prądzie
wpadającego tu strumienia, ukazując nakrapiane boki i brzuchy rozdęte od ikry. Setki mew żerowały
na padlinie wyrzuconej na ląd, na czubkach drzew siedziało kilka orłów bielików, łypiąc zawistnym
okiem na ucztujące mewy. W powietrzu unosił się intensywny swąd zgnilizny.
Pike wyłączył silnik, pozwolił skifowi dobić do skalistej plaży i wyskoczył w sięgającą kostek
wodę. Wyciągnął łódź daleko poza linię przypływu, przywiązał ją do grubego pnia choiny i
oznakował jaskrawopomarańczową taśmą, spełniając prośbę MacArthura.
Olchy, świerki i choiny rosnące wzdłuż brzegu tworzyły zwartą, wręcz nieprzeniknioną ścianę
zieleni. Pod zwieszającymi się nisko konarami rozbił obóz i zjadł kolację złożoną z chleba z masłem
orzechowym oraz konserwowej marchewki. Później oczyścił kawałek plaży z grubszych kamieni i
urządził sobie rozgrzewkę. Zaczął od przysiadów i pompek, nie zważając na kamyki wrzynające mu
się w ręce. Nie oszczędzał się. Wyginał grzbiet i rozciągał mięśnie w najbardziej skomplikowanych
pozycjach hatha-jogi. Później przeszedł do czysto choreograficznych układów tae kwon do kata,
wymierzając w powietrze ciosy i kopniaki według własnego, ćwiczonego od wczesnej młodości
układu, będącego połączeniem chińskich odmian kung-fu oraz wing-chun wzbogaconych o elementy
koreańskie. Nie zważał, że pot ścieka mu na kark z krótko ostrzyżonych włosów, a gwałtowne ruchy
płoszą orły. Wciąż przyspieszał rytm, nasilał obroty i salta w powietrzu, całkowicie zasłuchany w
siebie, mając przed sobą tylko jeden cel: pokonać ból.
Pod tym względem niewiele jednak osiągnął. Lewa ręka była wyraźnie wolniejsza, opóźniała
kolejne elementy ćwiczeń. Daleko mu jeszcze do dawnej formy.
Wieczorem zasiadł na brzegu, próbując odegnać narastające uczucie pustki w duszy. Tłumaczył
sobie, że będzie wkładał więcej wysiłku i w końcu przewalczy słabość, odrodzi się na nowo, jak już
raz się kiedyś odrodził przed laty. Ćwiczenia były jego modlitwą, poświęcenie wiarą, a ufność we
własne możliwości jedynym życiowym kredo. Już w młodości nauczył się tego swoistego
Plik z chomika:
Ganc2
Inne pliki z tego folderu:
Crais.Robert.Cykl.Elvis.Cole.I.Joe.Pike.Tom.IX.Ostatnie.Dochodzenie.2005.POLiSH.eBook-Olbrzym.azw3
(568 KB)
Crais.Robert.Cykl.Elvis.Cole.I.Joe.Pike.Tom.IX.Ostatnie.Dochodzenie.2005.POLiSH.eBook-Olbrzym.pdf
(1039 KB)
Crais.Robert.Cykl.Elvis.Cole.I.Joe.Pike.Tom.IX.Ostatnie.Dochodzenie.2005.POLiSH.eBook-Olbrzym.epub
(617 KB)
Crais.Robert.Cykl.Elvis.Cole.I.Joe.Pike.Tom.IX.Ostatnie.Dochodzenie.2005.POLiSH.eBook-Olbrzym.jpg
(50 KB)
Crais.Robert.Cykl.Elvis.Cole.I.Joe.Pike.Tom.IX.Ostatnie.Dochodzenie.2005.POLiSH.eBook-Olbrzym.nfo
(0 KB)
Inne foldery tego chomika:
Archer.Jeffrey.Tajemnica.Autoportretu.2006.POLiSH.eBook-Olbrzym
Bacarr.Jina.Perfumy.Kleopatry.2009.POLiSH.eBook-Olbrzym
Baldacci.David.Cykl.Will.Robie.Tom.I.Niewinny.2014.POLiSH.eBook-Olbrzym
Baldacci.David.Pelna.Kontrola.2008.POLiSH.eBook-Olbrzym
Baranski.Marek.Bunt.Janczarow.2001.POLiSH.eBook-Olbrzym
Zgłoś jeśli
naruszono regulamin