PP 18 Sierżant Konnej Policji A5 ilustr uzup.doc

(4492 KB) Pobierz
Sierżant Konnej Policji




Kim jest Owen?

Wrzesień 1890 roku był, jak na tę porę roku, niezwykle ciepłym miesiącem. Zaskakujące upały, typowo letnie w jesiennej porze, zastały nas obu w południowej części Saskatchewanu - okręgu kanadyjskich Terytoriów Północno-Zachodnich[1].

Przybyliśmy tu najpierw koleją do stolicy okręgu, Reginy, a później dwukonna bryczka przez półtora dnia, przerwanego nocnym biwakiem wśród pustkowi bezkresnej prerii, dowiozła nas do wielkiego gospodarstwa hodowlanego, własności Jonathana Caldwella.

Przyczyną tej niespodziewanej dla nas obu (Karola Gordona i mnie) podróży były przedziwne tarapaty, w jakie popadł właściciel „Alicji” (tak nazywała się farma Caldwella). O wyciągnięcie go z tych tarapatów Caldwell gorąco nas prosił za pośrednictwem znanego nam od lat porucznika (ongiś sierżanta) Północno-Zachodniej Konnej Policji - Gary Mitchella.

Nie będę powtarzał historii, jaka się przydarzyła posiadaczowi „Alicji”. Nie ma ona bowiem nic wspólnego z tym, o czym mam zamiar opowiedzieć[2]. Ale do rzeczy!

Na wstępie wspomniałem o letniej aurze tamtej jesieni. To właśnie jej zawdzięczałem możność wysłuchania i z kolei powtórzenia opowieści o przedziwnych życiowych perypetiach przypadkowo poznanego przeze mnie człowieka. Gdyby bowiem padały dokuczliwe deszcze i dęły wiatry sygnalizujące nadciąganie zimy, nie mógłbym tyle czasu spędzać w ogrodzie otaczającym budynek farmy, grzejąc się w słońcu i... nastawiając uszu, jak to się potocznie określa. Zaiste warto było słuchać!

Nigdy dotąd podczas mych wypraw z Karolem Gordonem nie zawędrowałem tak daleko na północ amerykańskiego kontynentu. Stało się to dopiero rok później[3]. Wówczas jednak wydawało mi się, że przebywam jeśli nie w samym sercu Północy, to w jego pobliżu. Jakże fascynowały mnie tutejsze egzotyczne nazwy rzek, jezior, osad ludzkich!

Oto Płaszczyzna Jeżozwierza, Jezioro Węża, Jezioro Kri (od nazwy indiańskiego plemienia), Jezioro Frobishera (głośnego odkrywcy i podróżnika), Cieśnina Pelikana, Jezioro Pian, Jezioro Ostatniej Góry, miasteczko o nazwie Hudson Bay. W jakiż to sposób i dlaczego przywędrowała tu nazwa Zatoki Hudsona, położonej w linii powietrznej o trzysta pięćdziesiąt mil na wschód od tej osady?

A inne osiedla? Chociażby taka Marchew nad rzeką... Marchwią albo Indiańska Głowa, Żółta Trawa, Biały Las. Samo miano okręgu Saskatchewan wywodzi się od rzeki o tejże nazwie. Przekręconej nazwie, bo Indianie zwą tę rzekę Kisikatchewan, co oznacza „wolno płynąca woda”.

Urok egzotyki takich nazw po prostu mnie oczarował. Jakże chciałbym napotkać któregoś z „ojców chrzestnych”, na przykład Jeziora Ostatniej Góry, aby mi wytłumaczył pochodzenie tej nazwy. Lub też - Cieśniny Pelikana. Przecież pod tą długością i szerokością geograficzną nigdy nie żyły pelikany! Na pewno mieszkali tu ludzie (a może nadal mieszkają) o bujnej fantazji i poetyckich skłonnościach.

W następnym roku, jak już wspomniałem poprzednio, zrządzeniem losu przyszło mi poznać prawdziwą Północ, taką jaka nawet w lecie chłodem dmucha. Wówczas - przez porównanie - egzotyka równin Saskatchewanu wiele straciła w mych oczach.

Tymczasem trafiła się okazja wysłuchania opowieści bywalca, który wydeptał ścieżki przez ziemie, o jakich wówczas nawet nie śniłem, mimo że - daleki od samochwalstwa - wielokrotnie wspominałem o swych wędrówkach przez pustacie Arizony. Nowego Meksyku, Oklahomy, Montany. Nie były mi obce bezdroża południa i zachodu, ale - północy nie!

Mój przygodny informator uraczył mnie wspomnieniami, z których można ułożyć bardzo interesującą książkę. Zwróciłem mu na to uwagę.

- Gdzież ja do pisania? Chętnie odstąpię panu wszystko, co naopowiadałem, a na życzenie służę dalszą porcją. Proszę, niech pan sam o tym napisze. No, i wspomni też o mnie. Nazywam się Owen Hove.

Powyższe słowa nie wyjaśniają sprawy całkowicie. Muszę więc dodać, że Hove był sierżantem Północno-Zachodniej Konnej Policji[4]. Ta kanadyjska służba bezpieczeństwa została zorganizowana w 1873 roku celem zaprowadzenia porządku i zagwarantowania bezpieczeństwa nielicznej podówczas ludności zachodnich, preriowych obszarów Kanady, rozciągających się aż do podnóży Gór Skalistych oraz ziem leżących daleko na północy, po Ocean Arktyczny i granicę z Alaską. Olbrzymi ten teren do roku 1869 stanowił własność Kompanii Zatoki Hudsona, przedsiębiorstwa handlowego, jakie w 1670 roku, nadaniem króla Anglii Karola II, uzyskało około półtora miliona mil[5] kwadratowych dziewiczych ziem.

W 1869 roku tereny te zostały wykupione przez rząd Dominium Kanady za półtora miliona kanadyjskich dolarów. W konsekwencji należało nad nimi roztoczyć opiekę prawa, a przede wszystkim obsadzić strażą na tysiąc mil długą granicę państwową między Kanadą a Stanami Zjednoczonymi. Tamtędy bowiem napływali ze Stanów włóczykije amerykańskiego Dzikiego Zachodu, przestępcy uchodzący przed wymiarem sprawiedliwości, łowcy skór wybijający ostatnie bizonie stada, handlarze-przemytnicy z wozami pełnymi beczułek kiepskiej whisky sprzedawanej Indianom za cenne skórki. Pewni bezkarności przybysze wznosili na ziemiach należących do Kanady obronne forty służące za składnice alkoholu, wywieszając na nich gwiaździste flagi swego kraju.

Rząd Dominium chciał również ochronić robotników budujących linie kolejowe ze wschodu na zachód oraz nawiązać przyjacielskie kontakty z zachodnimi i północnymi plemionami Indian, jak również położyć kres ciągle wznawianym wojnom międzyplemiennym.

Takiemu to działaniu miała podołać pierwsza, zaledwie trzystu ludzi licząca grupa konnej policji. I podołała!

Historycy twierdzą, że był to cud, jaki się wydarzył w dziejach Kanady. 8 lipca 1874 roku ta skromna siła zbrojna zdała swój pierwszy egzamin. Z miejsca zbiórki (sześćdziesiąt mil na południe od Winnipegu) wyruszyła na zachód kawalkada dwustu siedemdziesięciu pięciu ludzi, trzysta dziesięć koni, sto czterdzieści dwa woły, dziewięćdziesiąt trzy sztuki bydła, sto czternaście lekkich dwukołowych wózków i siedemdziesiąt trzy ciężkie czterokołowe wozy. Ludzie otrzymali mundury: czerwone kurty (na wzór uniformu brytyjskiej armii) i granatowe spodnie z żółtymi lampasami.

W okresie czterech miesięcy przebyto ponad tysiąc mil, podczas tego marszu zniszczono składnice wódki przemycanej ze Stanów, wzniesiono szereg posterunków obronnych i nawiązano łączność z Indianami. W tym czasie padło z pragnienia lub głodu sporo pociągowych zwierząt, lecz nie zginął ani jeden człowiek. Tak to wygląda w wielkim skrócie. Cóż jeszcze dodać?

Chyba to, że służba w Konnej Policji nie była wysoko wynagradzana. Szeregowy policjant-konstabl otrzymywał zaledwie jednego dolara dziennie, subkonstabl - zaledwie siedemdziesiąt pięć centów, inspektor (dowodzący pięćdziesięcioma ludźmi) pobierał roczną pensję w wysokości tysiąca czterystu dolarów, czyli nieco ponad sto szesnaście dolarów miesięcznie. Co prawda po trzech latach nienagannego sprawowania obowiązków policjant mógł otrzymać darmo sto sześćdziesiąt akrów prerii na zagospodarowanie się, lecz tego rodzaju materialna zachęta miała raczej słaby wpływ na rekrutację kandydatów do nowej odmiany służby bezpieczeństwa. Niewielki tylko procent osiadł później na roli. Decydującym natomiast czynnikiem była chęć przeżycia wielkiej przygody. Gdzież łatwiej ją napotkać, jeśli nie wśród prawie bezludnych, dziewiczych ziem? W tym, co opowiadał Owen Hove, znalazłem potwierdzenie mego przypuszczenia. Wizja wielkiej przygody skłoniła wielu młodych Kanadyjczyków do przywdziania szkarłatnej kurty i poddania się rygorom ostrej dyscypliny.

Kiedy Hove zdecydował się na wybranie zawodu? Na jak długo się z nim związał? Zagadnąłem go o to.

- Ba - odparł - miałem wówczas osiemnaście lat, to znaczy prawie osiemnaście, brakowało kilku miesięcy.

- Wiek w sam raz... - wtrąciłem.

Pokręcił głową.

- O, nie. Do konnej policji przyjmowano wówczas ludzi z dużym doświadczeniem. Najchętniej takich, którzy już służyli w armii, zwłaszcza w kawalerii. Na drugim miejscu stawiano kandydatów, którzy w swych traperskich wędrówkach przemierzyli mało znane ziemie Terytoriów Północno-Zachodnich i potrafili porozumieć się z Indianami. Niestety, nie należałem do żadnej z tych grup. Ot, byłem takim sobie szczeniakiem marzącym o przygodzie, lecz jakiż chłopak w moim wieku o niej nie marzy. Moje wyobrażenie o służbie w szeregach Północno-Zachodniej śmiechu było warte! Co mi się śniło? Nocne biwaki, czerwonoskórzy wojownicy, stada bizonów, a ja wśród takich dekoracji na wspaniałym rumaku przemierzający pustkowia, by nieść pomoc potrzebującym.

- Piękne wyobrażenia - zauważyłem.

- Ba, lecz odbiegające od rzeczywistości, gdy wreszcie oko w oko z nią stanąłem. Ale zanim do tego doszło, przekorny los wylał mi na głowę kilka kubłów zimnej wody. Do formującego się pierwszego oddziału Konnej Policji nie zostałem przyjęty. Nie, brałem więc udziału w wielkiej wyprawie na zachód. Mając osiemnaście lat czułem się bardzo stary. Śmieszne? Na pewno, ale taki nastrój wzbudziła we mnie odmowa przyjęcia w szeregi policji. Różne głupie myśli mogą narodzić się w głowie zawiedzionego w swych planach młokosa. Los jednak zlitował się nade mną. Mówię los, w rzeczywistości była to inicjatywa mego ojca. Nie nudzę pana?

Zaprzeczyłem bardzo szczerze.

- Widzi pan, mój ojciec przybył do Ameryki z Europy w 1854 roku.

- Z Anglii? - spróbowałem zgadnąć.

Potrząsnął przecząco głową.

- Zwiodło pana moje prawdziwie angielskie nazwisko. Czy nie tak?

Przytaknąłem.

- Ano właśnie. Lecz początkowo brzmiało ono zupełnie inaczej, mianowicie Chowerski.

- Chowerski? - powtórzyłem zaskoczony.

- A tak. Z wymową mały kłopot, lecz jeśli je napisać, żaden Anglik nie zdoła odczytać prawidłowo. Mój ojciec przybył do Kanady z Polski. Nie wiem, czy się pan orientuje...

- Kościuszko, Puławski - wpadłem mu w słowo. - Wielki kraj, który zniknął z politycznej mapy świata rozszarpany przez trzech zachłannych sąsiadów...

- ...i który kilkakrotnie usiłował odzyskać niepodległość. Między innymi w roku 1846. Wybuchło wówczas zbrojne powstanie[6]. Brał w nim udział mój ojciec. Zakończyło się klęską, ojciec musiał uciekać i po latach tułaczki wylądował w Kanadzie, w Halifax. Z zawodu był rymarzem. Rozumie pan, siodła, uprzęże i tym podobny sprzęt, bez którego nie sposób używać konia ani wierzchem, ani w zaprzęgu. Dla takiego fachowca znalezienie pracy nie jest problemem, lecz na przeszkodzie stanęła nieznajomość angielskiego. I znowu pomyślny traf: ojciec napotkał rodaka, i to wcale nie takiego, który podejmuje się wszelkiej pracy, byle tylko nie umrzeć z głodu. Był to starszy jegomość, osiadły w Kanadzie od trzydziestu lat, a więc świetnie zorientowany w warunkach tutejszego życia i posiadający nieźle prosperujące przedsiębiorstwo transportowe. Przyjął ojca do pracy, a w wolnych chwilach uczył go angielskiego. Po pół roku oświadczył, że ma dla niego zajęcie znacznie lepsze od ładowania towarów na wozy.

Ojciec zmartwił się (jak mi później opowiadał) sądząc, że pracodawca po prostu pragnie się go pozbyć. Mylił się. Przedsiębiorca przewozowy pozostawał w dobrych stosunkach handlowych i towarzyskich z właścicielem zakładu rymarskiego. Wiadomo, kto zajmuje się transportem, ten, chce czy nie chce, musi korzystać z usług rymarza. Tam właśnie skierował mego ojca. Dlaczego nie wcześniej? Prosta sprawa. Należało minimalnie opanować angielski. W mowie i piśmie. Ojciec to osiągnął.

W nowym miejscu pracy mógł wreszcie pokazać, co potrafi. I pokazał. Więcej nawet: stał się ulubieńcem nowego szefa. Ba, również jego córki! Sprawy potoczyły się szybko. Łatwo odgadnąć, w jakim kierunku, małżeńskim. W roku 1865 przyszedłem na świat. Tak to wszystko wygląda.

- Nie wszystko - zaprzeczyłem. - Nadal nie wiem, w jaki sposób zdołał pan wreszcie wstąpić w szeregi Konnej Policji.

- Prawda. Zbytnio się rozgadałem o nieistotnych szczegółach.

- Bardzo istotnych, a teraz czekam na dalsze.

- Dobrze. Po moim niepowodzeniu ojciec począł nalegać, abym ruszył w jego ślady. Nie bez przyczyny. Był już wówczas współwłaścicielem świetnie prosperującej firmy, znanej nie tylko w Halifax. Nie bardzo mi to odpowiadało. Jednak ojciec nie był aż tak uparty, by zmuszać mnie do nauczania nie chcianego zawodu. Matka również raczej oględnie zachęcała do nauki rzemiosła. Mnie przecież marzyły się prerie zachodniej Kanady. Marzeniami nie można jednak wypełnić życia, niebezpieczny to sposób, bo prowadzi prostą drogą ku lenistwu.

- Słusznie - przytaknąłem.

- Więc musiałem się podjąć jakiejkolwiek pracy, mimo to nie tracąc nadziei, że wreszcie wdzieję czerwoną kurtę. Ojciec, jak już mówiłem, początkowo pracował w firmie transportowej i obecnie skorzystał z nawiązanej wówczas znajomości z właścicielem. W wyniku tego zostałem przyjęty jako... pomocnik tragarza! Ciężka to była robota i dosłownie w pocie czoła wykonywana. Ileż razy chciałem ją rzucić! Tylko wstyd powstrzymywał mnie od takiego kroku. Czyż miałem nadal zbijać bąki? Martwić rodziców swą lekkomyślnością? Narażać się na kpiny znajomych? Zacisnąłem zęby i zostałem.

Najgorszy był pierwszy miesiąc. Po roboczym dniu bolały mnie plecy od dźwigania ciężarów, skórę na dłoniach miałem startą od wiązania grubych lin na skrzyniach i workach. Wysiłki te dobrze musiał ocenić mój patron, bo w następnym miesiącu zostałem oddelegowany do lżejszej pracy. Awansowałem na pomocnika stajennego. Koni mieliśmy mnóstwo, ale robota znacznie ciekawsza i nie wymagająca tak wielkiego wysiłku, jak dźwiganie ciężarów. Wtedy nauczyłem się obrządzać i dbać o zwierzęta, jak dba się o dobrych i bliskich przyjaciół. Jakże mi się to później przydało!

Los mi sprzyjał. Z pomocnika stajennego przeniesiono mnie na stanowisko pomocnika woźnicy. O, to już było coś zupełnie nowego. Prawdziwa frajda dla chłopaka w moim wieku, który nigdy dotąd nie wysunął nosa poza ulice Halifax, a marzył o dalekich podróżach.

Parodniowe wyprawy do innych miast lub osiedli. Do farm samotnie stojących wśród łanów zbóż, po zakurzonych pyłem drogach, do dziwnie sennych, nic nie wiedzących o świecie miasteczek, które zamieszkiwali jeszcze dziwniejsi ludzie. A cóż dopiero nocne biwaki lub dzienne przerwy w podróży? Postoje na skrajach dziewiczych borów albo wśród łąk jeszcze pługiem nie tkniętych. Noce pod gwiaździstym niebem lub w srebrnej poświacie księżyca, przy ognisku, które długo żarzyło się purpurą węgielków.

Wówczas sieć kolejowa była dość rzadka, więc wozy i konie odgrywały decydującą rolę w transporcie. Przecież nawet dzisiaj nie wszędzie można się bez nich obyć, a cóż dopiero tamtymi laty!

I tak oto, przy boku woźnicy, z wysokości kozła poznawałem świat, jaki rozciągał się hen, daleko poza ostatnimi zabudowaniami Halifax. Kolorowy świat. Zachwycił mnie.

Tu wtrącę, że używałem nazwiska Hove. Ojciec, za radą właściciela zakładu rymarskiego, zangielszczył swoje nazwisko. Stało się to jeszcze przed moim przyjściem na świat. A więc nie miałem na jego decyzję żadnego wpływu.

- A gdyby pan miał?

- Nie zastanawiałem się nad tym. Nadal czuję się Polakiem, takim kanadyjskim Polakiem. Proszę się nie dziwić, wyrosłem w pamięci o starym kraju. A nazwisko? No, cóż! Bardzo je przekręcano i ojciec miał z tym wiele kłopotów. Zadecydowały więc względy praktyczne. Nie nudzę pana?

- Wprost przeciwnie. To wszystko jest niezwykle interesujące. A... czy włada pan językiem swego ojca?

- Oczywiście! Ba, moja mama nauczyła się polskiego. Z trudem jej to przyszło, dziś jednak potrafi dogadać się z rodakami mego ojca. W Halifax mieszka grupa emigrantów z Polski, co miesiąc spotykają się w domu moich rodziców. Mój brat, bo mam młodszego brata, również umie mówić po polsku. Bardzo na tym ojcu zależało. Zawsze powtarza, że nadejdzie czas, kiedy wrócimy do starego kraju. No, ale nie o tym miałem mówić.

Jeździłem ładownymi wozami na zachód, na północ, na południe. Powoziłem coraz lepiej i pewnie nie uszło to uwagi mego pracodawcy, bo gdy trafiła się okazja wielotygodniowej podróży na ziemie Terytoriów Północno-Zachodnich, prawie że karawaną, bo aż czterema wozami, i ja wziąłem w niej udział. Była to moja pierwsza tak daleka wyprawa. Nie do jakiegoś tam miasteczka czy miasta, lecz przez prerie ku zagubionej wśród pustkowi stanicy Konnej Policji.

Wieźliśmy konserwy żywnościowe, mundury, a nawet amunicję. Mój pracodawca cieszyć się musiał dużym zaufaniem władz, jeśli powierzono mu tyle państwowego dobra. Dla ochrony oddelegowano do transportu dwu policjantów oraz najprawdziwszego trapera, aby nas zaopatrywał w świeże mięso. Z wielkim podziwem zerkałem na obie „czerwone kurty” i na myśliwca w bobrowej czapie nie rozstającego się ani na chwilę ze swą niezwykle długą flintą. To byli dla mnie całkowicie nowi ludzie, przybysze z egzotycznego Zachodu.

Woźniców wraz ze mną było ośmiu, po dwu na każdy wóz. Koni - aż dziewięć, bo jeden luzak. Wszyscy otrzymaliśmy broń palną, z której strzelać uczył nas, na tydzień przed wyjazdem, wąsaty policjant. Nie twierdzę, że w tym strzelaniu osiągnąłem godny uwagi sukces, ale napawał mnie dumą sam fakt posiadania strzelby i umiejętność jej ładowania.

Ruszyliśmy wiosennego dnia, gdy czerwone zorze świtu przepędziły mroki nocy. Najpierw koła naszej karawany wesoło turkotały po twardych nawierzchniach bitych dróg, później prawie bezgłośnie poczęły się toczyć po piaszczystych, rozjeżdżonych szlakach, na koniec i te szlaki się skończyły. Zimowa, rudawa darń, znaczona wgłębieniami kolein, ciągnęła się przed nami, jak daleko wzrok sięgał.

Bez przewodników, „czerwonych kurt”, kłusujących tuż przed pierwszym wozem, nigdy nie trafilibyśmy do celu. Właściwego kierunku jazdy nie znał żaden z woźniców. A co było celem? Jak już wspomniałem, stanica policyjna, położona była w pobliżu granicy ze Stanami, na samym południu prowincji Manitoba.

Tu należy zauważyć, że dopiero w 1885 roku transkontynentalna linia kolejowa połączyła stolicę Manitoby - Winnipeg, najpierw ze wschodem, później z zachodem. Gdybym się urodził nieco później, nie byłoby już okazji do wędrówki z karawaną wozów. Towary pojechałyby po prostu wagonami. A ja najprawdopodobniej nigdy bym nie trafił w szeregi Północno-Zachodniej Konnej Policji.

Policyjna stanica, jak mnie poinformowała jedna z „czerwonych kurt”, wznosiła się w szczerym pustkowiu nad rzeczką bez nazwy. Pozornie zbudowanie jej na takim bezludziu nie wyglądało rozsądnie. Chociaż miało swój sens. Posterunek policyjny wznosił się niezbyt daleko od granicy ze Stanami, co należy podkreślić, bo właśnie granica zdecydowała o konieczności założenia posterunku. Na pewno słyszał pan o przemytnikach alkoholu i różnych przestępczych typach napływających do południowej Kanady z amerykańskiego Dzikiego Zachodu. Należało położyć kres takim wędrówkom.

Nie będę mówił o szczegółach mojej podróży. I przez miesiąc gadania nie zdołałbym wyczerpać tematu. Któregoś wczesnego wieczoru z wysokości kozła woźnicy ujrzałem wyniosły, zielony pagórek, a na jego szczycie palisadę z pionowo ustawionych kloców. Nad palisadą sterczał fragment dachu oraz maszt, na którym łopotała kanadyjska flaga. Oto osiągnęliśmy cel podróży!

Wszyscy moi towarzysze wrzaskliwie wyrazili swą radość. Mieli powody do zadowolenia. Policjanci - że doprowadzili nas bezbłędnie do miejsca przeznaczenia, woźnice - że bez uszkodzenia wozów i ładunku wykonali polecenie swej firmy, traper - że potrafił nas zaopatrywać w świeże mięso. A ja?

Moją radość wywołał nie kres podróży, lecz widok fortu. Pierwszy raz przekroczyłem wrota budowli zamieszkanej przez ludzi, wśród których tak bardzo pragnąłem się znaleźć. Sam fort jednak nieco mnie rozczarował. W naiwnej fantazji widziałem potężne umocnienia ziemne otoczone fosą, a nad nimi groźne paszcze dział. Rzeczywistość okazała się skromniejsza. Zamiast bastionów - drewniana palisada, zamiast groźnych baterii - jedna polowa armatka.

W obrębie palisady, na kwadratowym podwórcu stały dwa baraki zbite z nieokorowanych pni. W jednym mieściły się koszary, w drugim magazyn i stajnia. Załoga składała się z ośmiu ludzi dowodzonych przez sierżanta. Zaledwie ośmiu! Uznałem to za kpiny ze zdrowego rozsądku. Jakże ośmiu ludzi zza tak lichego umocnienia może się oprzeć atakowi hurmy uzbrojonych czerwonoskórych wojowników? Zagadnąłem w tej sprawie jednego z towarzyszących nam policjantów.

Uśmiechnął się usłyszawszy, o co mi chodzi.

„Mój chłopcze - odpowiedział, co mnie nieco obruszyło, bowiem uważałem się za dorosłego mężczyznę - z Indianami żyjemy w zgodzie, a żaden przemytnik, nawet w dużej grupie, nie ośmieli się nas niepokoić. Bo i po co? Będzie się raczej trzymał jak najdalej od tego miejsca. Uważasz, że palisada to zbyt mała przeszkoda dla przeciwnika? Lecz żeby ją obalić, potrzeba armatniej kuli. Ani Indianie, ani przemytnicy, ani włóczędzy z amerykańskiego Dzikiego Zachodu nie rozporządzają artylerią, więc ten fort taki, jaki jest, całkowicie zaspokaja nasze potrzeby. Zresztą... nie myśmy go zbudowali, lecz Kompania Zatoki Hudsona w latach, kiedy te ziemie stanowiły jej wyłączną własność. Powiadasz, że ośmiu ludzi załogi nie potrafi nadzorować tak wielkich obszarów powierzonych ich pieczy. Nie zapominaj, że każdy konny policjant liczy się za dziesięciu. Służba jest ciężka, ale też nie przyjmujemy do niej byle kogo”.

Usłyszawszy to mimo woli westchnąłem. Popatrzał na mnie badawczo.

„Próbowałeś się zaciągnąć?”

Przytaknąłem: „W siedemdziesiątym trzecim...”

„Ho, ho! - roześmiał się. - Mój chłopcze, wtedy wybierano najlepszych, przede wszystkim posiadających wojskowe doświadczenie. Nie wiedziałeś?”

Przyznałem, że moje ówczesne informacje dalekie były od prawdy. I na tym zakończyła się rozmowa.

Nie wyruszyliśmy w drogę powrotną natychmiast. Konie musiały odpocząć, wozy należało dokładnie sprawdzić, ludzie musieli odsapnąć i nabrać sił do nowej wędrówki. Miałem teraz sporo wolnego czasu, by ze szczytu wzniesienia godzinami gapić się na falujące trawy, podobne do morza, bo tak samo bezkresne. Ten widok mnie urzekał, skojarzyłem go /. opowieściami ojca o starym kraju. Niegdyś na południowo-wschodnich rubieżach Polski rozciągał się bezludny step, który zwano Dzikimi Polami. Nasz narodowy poeta, Adam Mickiewicz, nie wiem. czy pan o nim słyszał...

- Owszem - pospieszyłem z odpowiedzią. - Przyjaźnił się z nim James Fenimore Cooper[7], gdy przebywał przez jakiś czas w Europie.

- Tym lepiej. Otóż Mickiewicz odbył podróż przez ten step i napisał wiersz, którego fragment, po okropnych wysiłkach (z pomocą ojca) zdołałem przetłumaczyć na angielski. Na pewno niedoskonale, ale wiernie z oryginałem i z sensem. Brzmi on tak:

 

Wpłynąłem na suchego przestwór oceanu,

Wóz nurza się w zieloność i jak łódka brodzi;

Śród fali łąk szumiących, śród kwiatów powodzi,

Omijam koralowe ostrowy burzanu[8].

 

I te właśnie słowa powtarzałem sobie spoglądając na prerię...

- Porównanie stepu do oceanu jest nader trafne.

- I ja tak uważam. No, ale wracam do głównego tematu. Otóż... w forcie przebywaliśmy przez okrągły tydzień. W przeddzień odjazdu przybyła tam ważna osobistość: oficer policji z Winnipeg. Że musiała to być ważna osobistość, poznałem nie po dystynkcjach munduru, lecz po zachowaniu się załogi fortu. Wszyscy prężyli się na baczność, a sierżant, jak zauważyłem, ani na krok nie odstępował gościa. Wieczorem, gdy już mościliśmy sobie legowiska w wozach (wszyscy woźnice, a ja wraz z nimi, spaliśmy w wozach), sierżant odwiedził nas informując, iż oficer ten jest inspektorem podokręgu, że udaje się do Ottawy, a więc będzie nam towarzyszył spory kawałek drogi, a teraz chce porozmawiać z „kierownikiem” karawany.

Tym kierownikiem, a jednocześnie woźnicą wozu, na którym jechałem, był niejaki Davis, długoletni pracownik przedsiębiorstwa, zaufany człowiek szefa. Bardzo byłem ciekaw, co inspektor pragnie powiedzieć Davisowi. Niestety, Davis zabrał na tę rozmowę jedynie trapera. Zniknęli wewnątrz budynku. Czekaliśmy cierpliwie, aż wrócą, co trwało ponad godzinę. Ku naszemu zaskoczeniu przybył z nimi również inspektor. Porwaliśmy się z ziemi, powyskakiwali z wozów, jakby zjawił się wśród nas co najmniej gubernator prowincji.

„Siadajcie, siadajcie - powiedział oficer. - Przez kilka najbliższych tygodni przyjdzie nam razem wędrować, dlatego musimy się zaznajomić”.

Pamiętam to spotkanie tak, jakby odbyło się wczoraj, a nie przed laty. Inspektor nazywał się James Nicholson. Dziwny z niego Był człowiek. Dlaczego? Zaraz wyjaśnię.

Pogadawszy o tym i owym, pożartowawszy, że obecnie każdy z woźniców stanie się doświadczonym przewodnikiem, nagle zwrócił się do mnie:

„No cóż? Nadal pragniesz zostać policjantem?”

Jak to się mówi, zapomniałem języka w gębie. Dosłownie.

Czekał cierpliwie, aż zdołam wykrztusić krótkie „tak”. Zapewne policjant, ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin