Delaney Joseph Kroniki Wardstone 06+5 A5 ilustr.doc

(1486 KB) Pobierz
Wijec




Joseph Delaney

Wijec

Cykl: Kroniki Wardstone Tom 11

 

Tytuł oryginalny: Slighter’s Tale

Przełożyła: Paulina Braiter

Rok pierwszego wydania: 2012

Rok pierwszego wydania polskiego: 2014

 

Spis treści:

Prolog. Koszmar Nessy.              9

Rozdział 1. Umowa stoi.              12

Rozdział 2. Cóż za brak wychowania.              22

Rozdział 3. Mroczna wieża.              31

Rozdział 4. Kobaloska bestia.              43

Rozdział 5. Musiałem się posilić.              50

Rozdział 6. Zabójca Shaiks.              57

Rozdział 7. Ukąszenie klingi.              63

Rozdział 8. Tylko jedna szansa.              67

Rozdział 9. Na północ, do Valkarky.              71

Rozdział 10. Wojownik hyb.              79

Rozdział 11. Jego wielka cuchnąca paszcza.              90

Rozdział 12. Strażnik bramy.              97

Rozdział 13. Hagenmiot.              105

Rozdział 14. Plotki i wieści.              117

Rozdział 15. Grimalkin.              128

Rozdział 16. Martwa wiedźma.              135

Rozdział 17. Umowa stoi?              140

Rozdział 18. Bardzo ciekawe pytanie.              148

Rozdział 19. Wrogie, głodne oczy.              153

Rozdział 20. Płowa śmierć.              160

Rozdział 21. Slarinda.              165

Rozdział 22. Kangadon.              171

Rozdział 23. Ten, Który Nigdy Nie Umrze.              180

Rozdział 24. Córa ciemności.              184

Rozdział 25. Pożegnanie z siostrą.              188

Rozdział 26. Niewolniczy kulad.              192

Rozdział 27. Krzyk w środku nocy.              199

Rozdział 28. Jeszcze się spotkamy.              203

Sen wijca.              210

Słownik świata kobalosów.              215

* * *

 

Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce.

Cały jestem włochaty - i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was.

Mam ogon.

Nie śmiejcie się - nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka.

I jeszcze jedno - na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego.

 

* * *

 

„Kobalos” - ilustracja Julka Hellera

 

 

WYJĄTEK Z „BESTIARIUSZA STRACHARZA”

Ilustracja Julka Hellera

Kobalosi

 

Kobalosi nie są ludźmi. Chodzą na dwóch nogach, ale wyglądają jak lisy bądź wilki. Ich ciała porasta ciemne włosie, twarz i dłonie golą zgodnie ze zwyczajem, noszą długie czarne płaszcze z rozcięciem na plecach przepuszczającym ogon, który służy im niemal za dodatkową kończynę.

Magowie ci wiodą życie samotników, unikają swoich braci i zazwyczaj mieszkają poza granicami zamarzniętej krainy Kobalos, leżącej daleko na północy kontynentu zwanego Europą. Każdy z nich „uprawia” haizdę, terytorium, które uznaje za własne. Na terenach tych mieszkają setki ludzi w wioskach, osadach i na farmach. Mag włada nimi za pomocą strachu i swojej sztuki, porywając dusze i gromadząc moc. Zazwyczaj żyje w starym pokrzywionym drzewie ghanbala, za dnia sypia, lecz nocą wędruje po swej haizdzie, odżywiając się krwią ludzi i zwierząt. Potrafi odmieniać postać, upodabniać się do zwierząt, a także zmieniać wielkość swego ciała. Magowie ci to także niezwykle groźni wojownicy, ich ulubioną bronią jest szabla.

Kobalosi to wojownicza, niebezpieczna rasa. Wszyscy oprócz magów zamieszkują Valkarky, miasto leżące daleko poza granicą kręgu arktycznego.

Nazwa Valkarky oznacza Miasto Skamieniałego Drzewa. Wypełniają je najróżniejsze okropieństwa, stworzone z pomocą magii Mroku. Jego mury zbudowały istoty, które nigdy nie zasypiają, istoty wypluwające ze swych ust zmiękczony kamień. Kobalosi wierzą, że ich miasto nie przestanie rosnąć, póki nie pokryje całego świata.[1]

- John Gregory

 

* * *

 


Dla Marie

 

 

DALEKO OD HRABSTWA

W Hrabstwie dla Toma Warda sprawy mają się źle jak nigdy dotąd. Jego mistrz stracharz po wielu latach walki z mrokiem utracił siły, najbliższa przyjaciółka Alice wyruszyła z niebezpieczną misją, a sam Tom wie, ze tylko on być może zdoła nie dopuścić do powrotu Złego i pogrążenia całego świata w ciemnościach i grozie.

Lecz podczas gdy jego walka trwa w najlepsze, zło nigdy nie śpi - w Hrabstwie i poza nim. Na dalekiej północy, setki mil od domu Toma, powstaje nowy Mrok.

Akcja tej książki rozgrywa się na krótko po wydarzeniach, opisanych we „Krwi Stracharza” i traktuje o nowych istotach, nowych krainach i nowych niewyobrażalnych koszmarach.

Oto „Wijec”.

 

* * *

 


NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ.

POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE.

DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU.

LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA.

NAZYWAJĄ JE...

 

KAMIENIEM STRAŻNICZYM

 

 


Prolog. Koszmar Nessy.

W moim pokoju jest bardzo ciemno. Świeca stopniała, płomień zamigotał i zgasł. Jest też zimno, mimo dodatkowych koców. Mieliśmy bardzo długą zimę, jedną z najgorszych, jakie pamiętam. Teraz nadeszła już wiosna, ale pola i wyłożone kamiennymi płytami podwórze wciąż pokrywa skorupa zamarzniętego śniegu, a na szybach mojego okna nadal kwitną mrozowe kwiaty.

Jutro przypadają moje urodziny. Skończę dziesięć lat. Nie mogę się już doczekać tortu. Będę musiała zgasić wszystkie świeczki jednym potężnym dmuchnięciem. Jeśli to zrobię, ojciec da mi prezent. To sukienka - czerwona sukienka z białą koronką wokół szyi i rąbka spódnicy.

Chcę zasnąć. Z całych sił zaciskam powieki i próbuję. Lepiej spać, bo wtedy noc mija szybko. Otworzę oczy i ujrzę promienie słońca, wpadające przez okno, drobinki kurzu lśniące niczym maleńkie gwiazdy.

Nagle słyszę hałas. Co to takiego? Brzmi, jakby coś drapało o podłogę przy boazerii. Może to szczur? Boję się wielkich szarych szczurów o małych oczkach i długich wąsikach. Najbardziej ze wszystkiego przeraża mnie myśl, że któryś z nich mógłby trafić do mojego łóżka.

Serce zaczyna mi walić ze strachu, zastanawiam się, czy nie zawołać ojca. Ale dwa lata temu umarła matka i odtąd sam zajmuje się całą farmą. Każdego dnia długo i ciężko pracuje, więc potrzebuje snu. Nie, muszę być odważna. Szczur wkrótce sobie pójdzie. Po co miałby włazić mi do łóżka? Nie znajdzie tu nic do jedzenia.

I znów słyszę drapanie ostrych pazurków o drewno. Serce trzepocze mi z lęku. Odgłosy są teraz bliższe, w połowie drogi między oknem i moim łóżkiem. Wstrzymuję oddech, nasłuchując kolejnych dźwięków. Nagle rozbrzmiewają obok. Gdybym spojrzała w dół, być może ujrzałabym szczura, patrzącego na mnie małymi, paciorkowymi oczkami.

Muszę wstać. Pobiegnę do pokoju ojca. Co jednak, jeśli szczur muśnie wąsiskiem moje stopy? Co, jeśli nadepnę na jego długi, cienki ogon? Dźwięk robi się coraz głośniejszy. Czuję, jak coś ciągnie moją pościel, i dygoczę ze strachu. Szczur wspina się na łóżko, pazurkami wbijając się w koc. W panice próbuję usiąść. Ale nie mogę. Zupełnie jakby coś mnie sparaliżowało. Otwieram usta, lecz kiedy krzyczę, nie wydobywa się z nich żaden dźwięk.

Szczur wpełza teraz na mnie. Czuję jego małe, ostre pazurki, kłujące skórę przez koc. Siedzi mi na piersi. Jego ogon tłucze o nakrycie, łup, łup, coraz szybciej, idealnie dotrzymując kroku kołaczącemu sercu.

I nagle dzieje się coś nowego, jeszcze bardziej przerażającego. Szczur z każdą sekundą staje się coraz cięższy. Jego masa napiera mi na pierś, z trudem oddycham. Jak to możliwe? Jak szczur może być tak wielki i ciężki?

W pewnej chwili jego pysk zbliża się do mojej twarzy. Jest wielki, ciepły oddech owiewa mi skórę. Ale dostrzegam coś jeszcze dziwniejszego niż rozmiar i ciężar szczura. Jego oczy świecą w ciemności, są wielkie i czerwone, w ich ostrym blasku mogę teraz obejrzeć, z czym mam do czynienia.

I okazuje się, że to jednak nie szczur. Z pyska bardziej przypomina lisa bądź wilka z długą szczęką i wielkimi, ostrymi zębami. Zęby te wgryzają mi się w szyję. Moje gardło przebijają długie, cienkie, rozpalone igły bólu.

Krzyczę. Raz po raz, bez przerwy. Krzyczę bezdźwięcznie. Czuję się, jakbym umierała, osuwała się w najgłębszą ciemność, coraz dalej od tego świata.

A potem budzę się, ciężar znika mi z piersi. Znów mogę się poruszyć, siadam na łóżku i wybucham płaczem. Wkrótce słyszę tupot ciężkich butów na drewnianej podłodze korytarza. Drzwi otwierają się gwałtownie i do środka wbiega ojciec, niosący świecę w dłoni.

Stawia ją na stoliku obok łóżka, chwilę później tuli mnie w ramionach. Nie mogę przestać szlochać, a on gładzi mnie po włosach i dodającym otuchy gestem klepie po plecach.

- Już w porządku. Już dobrze, córko - mamrocze. - To był tylko sen, straszliwy, koszmarny sen.

Później jednak odsuwa mnie od siebie i uważnie ogląda moją twarz, szyję i ramiona. Wyciąga z kieszeni nocnej koszuli białą chustkę i delikatnie ociera mi szyję. Potem mnie ją w dłoni i szybko chowa z powrotem. Ale niedostatecznie szybko: dostrzegam na niej krople krwi.

Czy koszmar już się skończył? Czy się obudziłam? A może wciąż śnię?

 

 

Rozdział 1. Umowa stoi.

Obudziłem się dręczony ogromnym pragnieniem.

Zawsze chce mi się pić, gdy się budzę, toteż nie było w tym nic nowego. Ani śladu wskazówki, iż czeka mnie pamiętny dzień.

Przecisnąłem się przez szczelinę wysoko w pniu mojego starego drzewa ghanbala i powiodłem wzrokiem po białej, mroźnej połaci w dole.

Słońce miało wzejść w pełni dopiero za godzinę i niebo wciąż jeszcze usiane było gwiazdami. Znałem nazwy wszystkich pięciu tysięcy, lecz moją ulubioną była Cougis, Psia Gwiazda. Niczym czerwone, przekrwione oko spoglądała przez czarną aksamitną zasłonę, którą Władca Nocy zarzuca na niebo.

Spałem prawie trzy miesiące. Zawsze przesypiam tę porę roku - najciemniejszą i najzimniejszą część zimy, którą nazywamy shudru. Teraz jednak obudziłem się i czułem pragnienie.

Świt był zbyt blisko, bym mógł wyssać krew ludziom z mojej haizdy - tym, których hoduję. Mogłem też wyruszyć na polowanie, ale nic, co mogłoby zaspokoić moje pragnienie, jeszcze nie obudziło się ze snu. Na szczęście istniał inny sposób. Zawsze mogłem pójść i zastraszyć starego Rowlera, a potem zmusić go do handlu.

Wcisnąłem się z powrotem do środka drzewa i wsunąłem do pochew na piersi dwie najostrzejsze klingi. Potem naciągnąłem długi, gruby, czarny płaszcz z trzynastoma guzikami, wyrzeźbionymi z najlepszej kości. Płaszcz sięga mi do brązowych skórzanych butów, rękawy są wystarczająco długie, by ukryć włochate ręce.

Cały jestem włochaty - i powinienem wspomnieć o czymś jeszcze. O czymś, co różni mnie od was.

Mam ogon.

Nie śmiejcie się - nie róbcie min ani nie kręćcie głowami. Zachowajcie rozsądek, właściwie to powinniście żałować, że nie macie ogonów. Bo widzicie, mój ogon jest długi i silny, lepszy niż trzecia ręka.

I jeszcze jedno - na imię mam Wijec i nim zakończę swą opowieść, dowiecie się dlaczego.

W końcu zasznurowałem buty i znów prześliznąłem się przez szczelinę, stając na gałęzi. A potem postąpiłem krok w pustkę.

Policzyłem do dwóch i machnąłem śliskim ogonem. Zwinął się i napiął, skóra otarła się z szelestem o najniższą gałąź, odrywając kawałki kory, które posypały się na śnieg czarnymi płatkami. Przez parę sekund wisiałem tak na ogonie, a tymczasem moje bystre oczy przeszukiwały ziemię w dole. Na zamarzniętym śniegu nie dostrzegłem żadnych śladów. Nie żebym się ich spodziewał - słuch mam bystry i budzi mnie nawet najlżejszy dźwięk, ale zawsze lepiej się najpierw upewnić, niż potem żałować.

Znów skoczyłem, lądując na twardej, zimnej ziemi. A potem puściłem się biegiem, patrząc, jak grunt umyka mi spod nóg. Wiedziałem, że za parę minut dotrę na farmę Starego Rowlera.

Szanowałem Starego Rowlera.

Szanowałem go na tyle, by zastąpić okrucieństwo ostrożną umową. Jak na człowieka wyróżniał się wielką odwagą. Był dość dzielny, by zamieszkać w pobliżu mojego drzewa. Wielu innych stąd uciekło. Starczyło mu nawet odwagi, aby ze mną handlować.

Przeszedłem spacerkiem wzdłuż jego drewnianego płotu, lecz gdy dotarłem na wykładany kamiennymi płytami dziedziniec, urosłem do rozmiaru, który sprawdzał się najlepiej w kontaktach z większością ludzi: nie tak wielkiego, by wydał się zbyt groźny, ale też nie tak małego, by podsunąć Staremu Rowlerowi jakiś niecny pomysł. W istocie byłem dokładnie tego samego wzrostu co stary farmer, nim jego kości zaczęły słabnąć, a kark się zgarbił.

Zastukałem cicho do drzwi - w specjalnym, charakterystycznym rytmie. Starałam się, aby stukanie nie było tak głośne, by obudzić trzy córki gospodarza, lecz dostatecznie donośne, aby on sam, sapiąc, zbiegł po schodach.

Uchylił drzwi na szerokość pokrytej odciskami dłoni. Potem przysunął do szczeliny świecę, oświetlając moją twarz.

- O co chodzi tym razem? - rzucił z oburzeniem. - Miałem nadzieję, że więcej cię już nie zobaczę. Od miesięcy nie zawracałeś mi głowy. Liczyłem na to, że już się nie obudzisz!

- Chce mi się pić - oznajmiłem - a jest za wcześnie na łowy. Potrzebuję czegoś, co ogrzałoby mi brzuch na kilka godzin.

A potem uśmiechnąłem się, demonstrując ostre zęby i pozwalając, by gorący oddech parował w mroźnym powietrzu.

- Nie mam niczego na zbyciu. Czasy są ciężkie - zaprotestował farmer. - To była jedna z najsroższych zim, jakie pamiętam, straciłem bydło - nawet owce.

- A jak się miewają twoje trzy córki? Mam nadzieję, że dobrze? - Jeszcze szerzej otworzyłem usta.

Tak jak oczekiwałem, świeca zaczęła tańczyć i dygotać w dłoniach Starego Rowlera.

- Trzymaj się z daleka od moich córek, Wijcu. Słyszysz? Z daleka.

- Pytałem tylko o ich zdrowie - złagodziłem ton głosu. - Co słychać u najmłodszej? Mam nadzieję, że już tak nie kaszle.

- Nie marnuj mojego czasu - warknął. - Po co przyszedłeś?

- Potrzebuję krwi. Daj mi krwi wółka - tylko odrobinę. Możesz sobie pozwolić na pół kubka.

- Już mówiłem, to była długa, ciężka zima. Zły to czas i zwierzęta potrzebują wszelkich sił, by go przetrwać.

Widząc, że nie dostanę niczego za darmo, wyciągnąłem z kieszeni płaszcza monetę i uniosłem ją, tak że rozbłysła w płomieniu świecy.

Stary Rowler patrzył, jak spluwam na zad wółka, pozbawiając go w tym miejscu czucia, tak aby zwierzę nie zareagowało, kiedy je skaleczę. Wkrótce popłynęła krew, a ja łapałem ją do metalowego kubka, dostarczonego przez farmera, nie roniąc ani kropli.

- Wiesz chyba, że tak naprawdę nie skrzywdziłbym twoich córek - oznajmiłem. - Stały się dla mnie niemal jak rodzina.

- Twój lud nie ma pojęcia, czym jest rodzina - wymamrotał. - Gdyby doskwierał wam głód, pożarlibyście własne matki. A co z córką Briana Jensona z farmy nad rzeką? Zniknęła w zeszłym roku na przednówku i nigdy jej już nie widziano. Zbyt wielu moich sąsiadów ucierpiało z twoich rąk.

Nawet nie próbowałem zaprzeczać jego oskarżeniom, ale też ich nie potwierdziłem. Czasami wypadki się zdarzają. Zazwyczaj panuję nad swoją zachłannością, pielęgnując zasoby mojej haizdy, lecz od czasu do czasu pragnienie zwycięża i wypijam zbyt wiele krwi.

- Hej! Jedną chwilkę! Umówiliśmy się na pół kubka! - zaprotestował Stary Rowler.

Uśmiechnąłem się i przycisnąłem palce do rany, tak że krew natychmiast przestała płynąć.

- Istotnie - zgodziłem się. - Choć trzy ćwierci kubka to nie tak wiele. Niezły kompromis.

Pociągnąłem długi łyk, nie spuszczając wzroku z twarzy farmera. Miał na sobie płaszcz i wiedziałem, że w podszewce ukrywa paskudnie ostrą szablę. W razie zbyt wielkiej prowokacji lub zagrożenia starzec użyłby jej bez wahania. Nie żeby Rowler, nawet uzbrojony w szablę, w jakikolwiek sposób mi zagrażał, ale to oznaczałoby koniec handlu. Żałowałbym, bo ludzie tacy jak on nieraz mi się przydawali. Oczywiście wolałem polowania, lecz hodowla bydła - zwłaszcza moich ulubionych wółków - ułatwiała mi życie, gdy nadchodziły ciężkie czasy. Nie byłem gotów, by zajmować się nimi sam, toteż doceniałem odgrywaną przez farmera rolę. Z całej haizdy tylko z nim handlowałem.

Może zaczynałem się starzeć. Kiedyś rozszarpałbym gardło człowiekowi takiemu jak Rowler - rozszarpałbym bez najmniejszego wahania. Ale lata mojej młodości już minęły, poczyniłem spore postępy w magii haizdan. Stałem się adeptem.

Lecz to lato, moje dwusetne, to niebezpieczny czas dla maga haizdana - czas, gdy zdarza nam się paść ofiarą czegoś, co nazywamy skaiium. Bo widzicie, tak długie życie zmienia nasz sposób myślenia. Stajemy się łagodniejsi, bardziej wyrozumiali wobec uczuć i potrzeb innych. To niedobre dla haizdana i wielu z nas nie przeżywa owych niebezpiecznych lat: osłabienia żądzy krwi, stępienia zębów.

Wiedziałem zatem, że muszę zachować ostrożność.

Ciepła krew spływała mi w głąb gardła i do żołądka, napełniając nową siłą. Uśmiechnąłem się i oblizałem wargi.

Nie musiałem polować przez co najmniej dzień, więc oddałem kubek Staremu Rowlerowi i ruszyłem wprost w swoje ulubione miejsce. Była to polana w niewielkim lasku na południowych zboczach wzgórz nad farmą. Zmalałem wraz z płaszczem i butami do najmniejszej postaci, tej, w której często sypiam. Stałem się nie większy od żyjącego w kanałach szczura o siwych wąsikach.

Wola krew natomiast zachowała swój rozmiar, toteż brzuch miałem teraz bardzo pełny. Mimo iż dopiero co się ocknąłem, połączenie pełnego żołądka i porannego słońca sprawiło, że ogarnęła mnie trudna do opanowania senność.

Położyłem się zatem na grzbiecie i wyciągnąłem wygodnie. Mój płaszcz ma specjalne rozcięcie, coś jakby bardzo krótki rękaw wypuszczający ogon. Kiedy biegnę, poluję lub walczę, mocno przywiera mi do grzbietu, lecz czasami latem, gdy świeci słońce, a mnie ogarnia senność, kładę się na ciepłej trawie i rozciągam go za sobą. Szczęśliwy, odprężony, uczyniłem tak teraz i w mgnieniu oka zapadłem w sen.

Zazwyczaj przy tak pełnym brzuchu spałbym smacznie cały dzień i noc, ale tuż przed zachodem słońca krzyk przeciął powietrze niczym klinga i obudził mnie.

Usiadłem i zastygłem w bezruchu, moje nozdrza rozszerzyły się i zadrżały. Zacząłem węszyć w powietrzu.

Krew…

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin