Delaney Joseph Kroniki Wardstone 06+2 A5 ilustr.doc

(1360 KB) Pobierz
Cień przeznaczenia




Joseph Delaney

Cień przeznaczenia

Cykl: Kroniki Wardstone Tom 8

 

Tytuł oryginalny: The Spook's Destiny

Przełożyła: Paulina Braiter

Rok pierwszego wydania: 2011

Rok pierwszego wydania polskiego: 2012

 

Spis treści:

Rozdział 1. Strzeżcie się bełkacza.              4

Rozdział 2. Krew była wszędzie.              12

Rozdział 3. Gość.              25

Rozdział 4. Lustro.              39

Rozdział 5. Killorglin.              57

Rozdział 6. Narzędzie tortur.              65

Rozdział 7. Oblężenie Ballycarbery.              72

Rozdział 8. Chudy Shaun.              81

Rozdział 9. Małe, zimne palce.              92

Rozdział 10. W szponach Złego.              100

Rozdział 11. Kozioł z Killorglin.              107

Rozdział 12. Stary Bóg Pan.              118

Rozdział 13. Układ.              123

Rozdział 14. Głowa wiedźmy.              129

Rozdział 15. Mroczny anioł.              134

Rozdział 16. Smocze gniazdo.              142

Rozdział 17. Słowa w lustrze.              150

Rozdział 18. Szpony Morrigan.              157

Rozdział 19. Ogar z Calann.              164

Rozdział 20. Nikt nie usłyszy twojego krzyku.              174

Rozdział 21. Zatrzymani w czasie.              183

Rozdział 22. Klinga Przeznaczenia.              189

Rozdział 23. Plamy krwi.              195

Rozdział 24. Biedny Tom.              203

Rozdział 25. I wszyscy upadną!              208


Dla Marie

 

 

NAJWYŻSZY PUNKT HRABSTWA KRYJE W SOBIE TAJEMNICĘ.

POWIADAJĄ, ŻE ZGINĄŁ TAM CZŁOWIEK, GDY PODCZAS SROGIEJ BURZY PRÓBOWAŁ UJARZMIĆ ZŁO, ZAGRAŻAJĄCE CAŁEMU ŚWIATU. POTEM POWRÓCIŁY LODY, A KIEDY SIĘ COFNĘŁY, NAWET KSZTAŁT WZGÓRZ I NAZWY MIAST W DOLINACH ULEGŁY ZMIANIE.

DZIŚ W OWYM MIEJSCU NA NAJWYŻSZYM ZE WZGÓRZ NIE POZOSTAŁ ŻADEN ŚLAD PO TYM, CO ZASZŁO DAWNO, DAWNO TEMU.

LECZ JEGO NAZWA PRZETRWAŁA.

NAZYWAJĄ JE...

 

KAMIENIEM STRAŻNICZYM

 


Rozdział 1. Strzeżcie się bełkacza.

Nasza łódka rybacka, kołysząc się łagodnie, żeglowała powoli na zachód niesiona lekką bryzą w stronę odległego wybrzeża. Spoglądałem ku zielonym wzgórzom Irlandii, próbując jak najwięcej zapamiętać, nim zrobi się ciemno. Za dwadzieścia minut miał zapaść zmierzch. Nagle usłyszeliśmy ogłuszający skowyt, rybak niespokojnie uniósł wzrok. Niespodziewanie zerwał się potężny wicher. Czarne chmury pędziły ku nam z północy, atakując zygzakami błyskawic morze, które wrzało i burzyło się tak, że niewielka łódka podskakiwała niepokojąco. Trzy towarzyszące nam wilczarze zaczęły skomleć. Szpon, Krew i Kość, zwykle nieulękłe, nawet w najbardziej sprzyjających okolicznościach nie przepadały za morskimi podróżami.

Klęczałem, przytrzymując się rufy. Uszy paliły mnie z zimna, oczy piekły od morskiej piany.

Stracharz i moja przyjaciółka Alice skulili się pod okrężnicami, szukając osłony. Fale nagle urosły - nienaturalnie szybko, tak przynajmniej sądziłem. Wyglądało na to, że zaraz się wywrócimy. Gdy opadaliśmy w kolejną dolinę, znikąd pojawiła się gigantyczna fala: stroma ściana wody wznosiła się nad nami, grożąc, że strzaska naszą łódeczkę w drzazgi i utopi nas wszystkich.

Jakoś jednak udało nam się przetrwać i wspiąć się na jej grzbiet. Wówczas z góry runął grad - odłamki lodu sypiące się na łódź obijały boleśnie głowy i ciała. Kolejna błyskawica rozbłysła niemal dokładnie nad nami. Spojrzałem na skłębione czarne chmury w górze - i nagle ujrzałem dwie kule światła.

Zapatrzyłem się w nie, zdumiony. Wisiały dość blisko siebie i skojarzyły mi się z oczami. A potem zobaczyłem, jak się zmieniają. To rzeczywiście były oczy - i to bardzo charakterystyczne, spoglądające z czarnej chmury. Lewe zielone, prawe niebieskie, zdawały się płonąć wrogością.

Czyżbym je sobie wyobraził? Przetarłem twarz dłonią, uznawszy, że pewnie mam zwidy. Ale nie - nadal tam były. Już miałem krzyknąć, by zwrócić uwagę Alice, lecz wówczas na moich oczach rozpłynęły się i zniknęły.

Wiatr ustał równie nagle, jak wcześniej się zerwał, po niecałej minucie wielkie fale zniknęły. Sztorm pozostawił po sobie nieco bardziej wzburzone morze oraz wiatr, wiejący nam w plecy i szybko niosący ku lądowi.

- Za pięć minut wysadzę was na brzeg! - zawołał rybak. - Wszystko ma swoje dobre strony, nawet sztorm.

Znów pomyślałem o oczach w chmurze. Może tylko je sobie wyobraziłem? Uznałem, że później wspomnę o nich stracharzowi, ale na razie to nie najlepszy moment.

- Dziwne, że burza pojawiła się tak nagle.

Rybak pokręcił głową.

- Ależ nie - nie zgodził się. - Na morzu widujemy najdziwniejsze rzeczy. To był zwykły szkwał. Często zjawia się bez zapowiedzi. Chociaż takie fale to już coś. Zupełnie jak gigantyczny przypływ. Ale moja stara łajba jest solidniejsza, niż się wydaje. - Sprawiał wrażenie bardzo zadowolonego z siebie. - Muszę wrócić do domu przed świtem, a teraz niesie nas całkiem porządny wiatr.

Stracharz zapłacił mu sowicie, wydając niemal wszystkie pieniądze, co nie zmieniało faktu, że rybak bardzo ryzykował. Osiem godzin wcześniej wypłynęliśmy z wyspy Mona, zmierzając na zachód, ku Irlandii. Jako uciekinierzy z najechanego przez obce wojska Hrabstwa wraz ze stracharzem i Alice spędziliśmy wiele niebezpiecznych miesięcy na tej wyspie. Teraz jednak mieszkańcy Mony zaczęli odsyłać do Hrabstwa wszystkich schwytanych uchodźców - wprost w ręce okupantów. Organizowano dokładne poszukiwania. Uznaliśmy, że najwyższy czas ruszać w dalszą drogę.

- Mam nadzieję, że tu przyjmą nas lepiej - mruknęła ponuro Alice.

- Cóż, dziewczyno, nie będzie raczej gorzej niż ostatnim razem.

Istotnie, na Monie niemal od pierwszej chwili musieliśmy salwować się ucieczką.

- Nie powinniście mieć tu zbytnich kłopotów - zawołał rybak, przekrzykując zawodzenie wiatru. - Niewielu waszych zapuściło się aż tutaj, a to wielka wyspa. Parę dodatkowych gąb do wyżywienia nikomu nie zawadzi. Możliwe też, że znajdziesz tu pracę jako stracharz. Niektórzy nazywają ją „Nawiedzoną Wyspą". Z całą pewnością nęka ją aż nadto duchów.

Stracharze zajmują się walką z Mrokiem. To niebezpieczny fach; ja właśnie rozpocząłem trzeci rok terminu u mego mistrza, Johna Gregory'ego, który uczył mnie, jak się rozprawiać z wiedźmami, boginami i najróżniejszymi stworami nadprzyrodzonymi. Duchy zazwyczaj nie zagrażały żywym i szczególnie się nimi nie przejmowaliśmy. Większość nie wiedziała nawet, że nie żyje, wystarczyło przemówić do nich jak należy, by przekonać je do odejścia w Światło.

- Nie mają tu własnych stracharzy? - spytałem.

- To wymierający fach - odparł rybak. W łodzi zapadła niezręczna cisza. - Słyszałem, że w Dublinie nie ma ani jednego, a miasto z pewnością dręczą bełkacze.

- Bełkacze? - zdziwiłem się. - Co to jest bełkacz?

Rybak zaśmiał się.

- Jesteś uczniem stracharza i nie wiesz, co to bełkacz? Wstydziłbyś się! Musisz bardziej uważać na lekcjach.

Jego uwagi nieco mnie rozdrażniły. Mój mistrz, zatopiony w myślach, wyraźnie nie słuchał rybaka. Nigdy wcześniej nie wspominał o bełkaczu i byłem pewien, że nie ma też o nim wzmianki w bestiariuszu tkwiącym bezpiecznie w torbie mistrza. Sam napisał tę księgę: ilustrowany opis wszystkich stworów, z jakimi się zetknął i o których słyszał, wraz z instrukcjami, jak się z nimi rozprawić. Z całą pewnością o bełkaczu nie wspomniano w rozdziale o duchach. Zastanawiałem się, czy stracharz w ogóle wie, że istnieją.

- O tak - podjął rybak - nie chciałbym pracować w waszym fachu. Mimo sztormów i swoich kaprysów morze to znacznie bezpieczniejsze miejsce niż kryjówka bełkacza. Strzeżcie się bełkacza! Lepiej już utonąć, niż wpaść w obłęd!

Na tym rozmowa się zakończyła: rybak wysadził nas na niewielkim drewnianym pomoście wychodzącym w morze z kamienistego nabrzeża. Trzy psy natychmiast wyskoczyły z łodzi. My wygramoliliśmy się nieco wolniej. W czasie podróży zmarzliśmy i zesztywnieliśmy.

W chwilę później łódka odbiła od brzegu, a my dotarliśmy do końca pomostu i pomaszerowaliśmy po chrzęszczących głośno kamieniach. Wprawdzie nasze kroki słychać było w promieniu kilku mil, przynajmniej jednak nikt nie mógł zobaczyć nas w mroku. A poza tym jeśli rybak miał rację, nie groziło nam spotkanie z wściekłymi wyspiarzami.

Niebo zasnuły gęste chmury, było już bardzo ciemno, lecz przed sobą widzieliśmy mroczny kształt budowli, którą z początku wzięliśmy za dom. Okazała się opuszczoną szopą na lodzie i w niej właśnie spędziliśmy noc.

 

* * *

 

Świt przyniósł ze sobą lepszy dzień. Chmury odpłynęły, wiatr ustał. Choć wciąż zimny, późnolutowy ranek zwiastował nadejście wiosny.

Rybak nazwał to miejsce Nawiedzoną Wyspą, lecz miałem nadzieję, iż trafniejsza okaże się inna nazwa, Szmaragdowa Wyspa - choć po prawdzie w Hrabstwie było równie zielono. Schodziliśmy po trawiastym zboczu, w dole widzieliśmy miasto Dublin, przycupnięte na obu brzegach wielkiej rzeki.

- Co to jest bełkacz? - spytałem stracharza.

Jak zwykle dźwigałem obie nasze torby i własną laskę. Mistrz maszerował szybko obok; razem z Alice ledwie dotrzymywaliśmy mu kroku.

- Przyznam, że nie wiem, chłopcze. - Obejrzał się na mnie przez ramię. - To pewnie miejscowa nazwa czegoś, co już znamy - takie wyjaśnienie wydaje mi się najprawdopodobniejsze. Na przykład to, co zwiemy boginem, w innych częściach świata znane jest pod nazwą bogle albo nawet bogilec.

Istnieje wiele odmian boginów, począwszy od krwiożerczych rozpruwaczy, aż po względnie nieszkodliwe stukacze, które jedynie tłuką w przedmioty, strasząc ludzi. Zdumiało mnie, iż jacyś ludzie nazywają je inaczej.

Postanowiłem opowiedzieć mistrzowi o tym, co widziałem zeszłej nocy w czasie burzy.

- Pamięta pan szkwał, który nas zaatakował? - spytałem. - W ciemnych chmurach dostrzegłem coś dziwnego: parę obserwujących nas oczu.

Stracharz zatrzymał się, patrząc na mnie uważnie. Większość ludzi zareagowałaby niedowierzaniem, inni wyśmialiby mnie otwarcie. Wiedziałem, że to, co mówię, brzmi nieprawdopodobnie, ale mistrz traktował mnie poważnie.

- Jesteś pewien, chłopcze? Groziło nam niebezpieczeństwo. Nawet rybak się bał - choć później starał się to ukryć. W takich sytuacjach umysł czasami płata nam figle. W chwilach przerażenia wyobraźnia działa na najwyższych obrotach. A jeśli dostatecznie długo wpatrujesz się w chmury, zaczniesz dostrzegać w nich twarze.

- Jestem pewien, że to coś więcej niż wyobraźnia. Oczu było dwoje, jedno zielone, drugie niebieskie, i nie wyglądały przyjaźnie.

Stracharz przytaknął.

- Musimy zachować czujność. Jesteśmy w zupełnie obcym. kraju - mogą się tu kryć najróżniejsze nieznane zagrożenia.

To rzekłszy, znów ruszył naprzód. Zdumiało mnie, że Alice nie wtrąciła się do rozmowy; słuchała jedynie z zatroskaną miną.

Nieco ponad godzinę później w powietrzu poczuliśmy zapach ryb i wkrótce maszerowaliśmy już ciasnymi miejskimi uliczkami, zmierzając w stronę rzeki. Mimo wczesnej godziny wokół roiło się od ludzi, przepychających się i tłoczących dokoła, na każdym rogu nagabywali nas handlarze. Spotykaliśmy też muzyków - staruszka ze skrzypcami i kilku chłopców grających na fletach. Lecz mimo zamieszania nikt nie próbował nas zatrzymać albo odmawiać nam prawa pobytu w mieście. Uznałem, że to znacznie lepszy początek niż tamten na Monie.

W mieście nie brakowało gospód, lecz większość wywiesiła w oknach tabliczki informujące, że są przepełnione. W końcu znaleźliśmy kilka z wolnymi miejscami, lecz pierwsza okazała się dla nas za droga. Mistrzowi zostało zaledwie parę groszy, miał nadzieję opłacić za nie trzy czy cztery noclegi i w tym czasie cokolwiek zarobić. W drugiej gospodzie bez słowa wyjaśnienia odmówiono nam noclegu. Mistrz nie protestował. Niektórzy po prostu nie lubią stracharzy; boją się tego, że walczymy z Mrokiem, i myśli, że zło może czaić się w pobliżu.

A potem w wąskiej bocznej uliczce, sto jardów od rzeki, znaleźliśmy trzecią gospodę z wolnymi miejscami. Stracharz przyjrzał jej się z miną pełną powątpiewania.

- Nic dziwnego, że ma puste pokoje - mruknęła Alice, krzywiąc w grymasie urodziwą twarz. - Kto chciałby tu zamieszkać?

Pokiwałem głową, zgadzając się z nią. Frontu gospody od dawna nie malowano, dwa okna na piętrze i jedno na parterze zabito deskami. Nawet szyld wymagał poprawek: zwisał na jednym gwoździu, kołysząc się niebezpiecznie przy każdym powiewie wiatru, jakby lada moment miał runąć na bruk. Gospoda nazywała się Pod Martwym Grajkiem, mocno sfatygowany szyld przedstawiał szkielet ze skrzypcami w dłoniach.

- Cóż, trzeba nam dachu nad głową i nie możemy zbytnio kaprysić - uznał stracharz. - Poszukajmy gospodarza.

Wewnątrz było ciemno i ponuro niczym w środku nocy. Częściowo sprawiały to zabite okna, ale też wysoki budynek naprzeciwko, pochylający się ku nam ponad wąską ulicą, zabierał światło. Na kontuarze naprzeciw drzwi płonęła świeca, obok stał niewielki dzwonek. Stracharz uniósł go i zadzwonił głośno. Z początku odpowiedziała mu jedynie cisza, potem jednak na schodach usłyszeliśmy kroki, jedne z dwojga wewnętrznych drzwi otwarły się i stanął przed nami gospodarz.

Był przysadzistym mężczyzną o posępnej twarzy i długich tłustych włosach, opadających na postrzępiony kołnierz. Krzywił usta jak ktoś, kto czuje się pokonany w starciu ze światem, lecz kiedy ujrzał mego mistrza, jego kaptur, płaszcz i laskę, jego twarz odmieniła się cała.

- Stracharz! - wykrzyknął, radośnie promieniejąc. - Na mą duszę, w końcu moje modły zostały wysłuchane!

- Przyszliśmy spytać o pokoje - odparł mój mistrz. - Dobrze jednak rozumiem, że ma pan problem, w którym mógłbym pomóc?

- Jest pan stracharzem, prawda? - Gospodarz z lekkim powątpiewaniem zerknął na szpiczaste trzewiki Alice.

Kobiety i dziewczyny noszące szpiczaste trzewiki często podejrzewano o to, że są czarownicami. Tak właśnie było z Alice: przez dwa lata pobierała nauki u. swej matki, kościanej czarownicy Lizzie. Była moją bliską przyjaciółką i wiele razem przeszliśmy - magia Alice niejeden raz ocaliła mi życie - lecz mój mistrz zawsze obawiał się, że pewnego dnia mogłaby znów zwrócić się ku Mrokowi. Zmarszczył brwi, po czym skupił wzrok na. gospodarzu.

- Owszem, jestem stracharzem, a to mój uczeń, Tom Ward. Dziewczyna ma na imię Alice - pracuje dla mnie, przepisuje księgi i wykonuje inne roboty. Proszę mi opowiedzieć, czemu potrzeba panu moich usług.

- Usiądźcie tutaj, psy zostawcie na podwórzu. - Mężczyzna wskazał ręką stół w kącie. - Podam wam śniadanie, a potem powiem, co trzeba zrobić.

Gdy tylko zajęliśmy miejsca, przyniósł drugą świeczkę i umieścił na środku blatu. Potem zniknął w pomieszczeniu na zapleczu i wkrótce usłyszeliśmy skwierczenie tłuszczu, a zza drzwi napłynęła fala smakowitych zapachów. Po chwili zajadaliśmy już parujący bekon, jajka i kiełbaski. Gospodarz zaczekał cierpliwie, aż skończymy, a potem dołączył do nas i rozpoczął opowieść.

- Nie mam w tej chwili ani jednego gościa i nie miałem od niemal sześciu miesięcy. Za bardzo się boją. Odkąd się zjawił, nikt nas nie odwiedza - toteż niestety nie mogę zapłacić pieniędzmi. Jeśli jednak się go pozbędziecie, pozwolę wam bez opłat przez tydzień zajmować trzy pokoje. Co pan na to?

- Pozbędziemy się czego? - spytał stracharz.

- Każdy, kto spotyka go po zmroku, w kilka minut popada w obłęd - poinformował gospodarz. - To bełkacz i to bardzo paskudny.

 

 

Rozdział 2. Krew była wszędzie.

- Co to dokładnie jest bełkacz? - spytał mój mistrz.

- A nie wiecie? - zdziwił się gospodarz, na jego twarzy znów odbiło się zwątpienie.

- W Hrabstwie, z którego pochodzę, nie mamy niczego takiego - wyjaśnił stracharz. - Proszę się zatem nie spieszyć i opowiedzieć o nim - wówczas zorientuję się lepiej, z czym mam do czynienia.

- Bełkacz często pojawia się w ciągu tygodnia po tym, gdy ktoś się zabije. Tak właśnie stało się tutaj - zaczął gospodarz. - To była pokojówka, pracowała u mnie ponad dwa lata: dobra, robotna dziewczyna i śliczna jak z obrazka. Właśnie uroda ją zgubiła. Zwrócił na nią uwagę ktoś z wyższej sfery. Ostrzegałem ją, ale nie słuchała. Cóż, mówiąc w skrócie, ów mężczyzna złożył jej obietnice, których bynajmniej nie zamierzał dotrzymać. A nawet gdyby mówił szczerze, nie ma mowy, by rodzina zgodziła się na ich związek. Był młodzieńcem oczekującym wielkiego spadku i musiał dbać o swoje nazwisko. Pytam zatem... czy podobna, by poślubił biedną posługaczkę bez grosza przy duszy? Mówił jej, że ją kocha. Ona z pewnością kochała jego. Lecz, co łatwo przewidzieć, wszystko źle się skończyło. Pojął za żonę damę z tytułem... ponoć małżeństwo zaaranżowano wiele miesięcy wcześniej. Cały czas okłamywał biedaczkę i kiedy się dowiedziała, pękło jej serce. Niemądra istota poderżnęła sobie gardło. Niełatwa to śmierć. Usłyszałem, jak dławi się i krztusi i pobiegłem na górę sprawdzić, co się stało. Krew była wszędzie.

- Biedna - wymamrotała Alice i wzdrygnęła się.

Skinąłem głową, starając się przegnać z głowy wizję strasznej śmierci pokojówki. Samobójstwo to ogromny błąd, nieważne jak ciężkie wydaje się życie. Lecz nieszczęsna z pewnością czuła się zdesperowana i nie miała pojęcia, co począć.

- Na deskach podłogi do dziś pozostały plamy - podjął gospodarz. - Mimo szorowania nie zdołaliśmy się ich pozbyć. Dziewczyna umierała bardzo długo. Sprowadziłem medyka, ale nie zdołał pomóc. Medycy są do niczego, daję słowo. Ja tam żadnemu nie wierzę. Trafiłaby z pewnością do żebraczego grobu, ale ciężko dla mnie pracowała, toteż powiedziałem, że sam zapłacę za jej pogrzeb. Nie żyła może od tygodnia, kiedy zjawił się bełkacz. Biedaczka ledwie spoczęła w grobie i...

- Jakie były pierwsze oznaki jego przybycia? - przerwał mu stracharz. - Proszę się dobrze zastanowić. To ważne.

- Słyszeliśmy dziwne stukanie w podłogę - charakterystyczny rytm: dwa szybkie uderzenia, potem trzy powolne. I znowu, raz po raz. Po paru dniach w miejscu, gdzie dziewczyna umarła, zaczęliśmy czuć lodowaty ziąb... dokładnie nad plamami krwi. W dzień później jeden z moich gości oszalał. Wyskoczył przez okno i połamał sobie na bruku obie nogi. Kości się zrosną, ale umysłu nie da się uzdrowić.

- Z pewnością nie spał w tamtym pokoju? Nie wątpię, iż uprzedził go pan o stukaniach i zimnie?

- Nie mieszkał w pokoju, w którym umarła pokojówka - to była służbówka na strychu, pod samym dachem. Bełkacz nawiedza miejsce, w którym doszło do samobójstwa, toteż zakładałem, że tam pozostanie. Teraz mówią mi, że może zapuścić się wszędzie, w całym budynku.

- Dlaczego nazywają go bełkaczem? - wtrąciłem.

- Z powodu hałasu, jaki robi, chłopcze - wyjaśnił gospodarz. - Bełkocze coś nieskładnie, gada i mamrocze do siebie: nie ma w tym sensu, ale brzmi przerażająco. - Z powrotem odwrócił się do mistrza. - To co, zdoła pan się go pozbyć? Księża niczego nie zdziałali. To miasto pełne księży, ale są równie bezużyteczni, jak medycy.

Stracharz zmarszczył brwi.

- Jak mówiłem, pochodzę z innego kraju - Hrabstwa leżącego za morzem, na wschodzie - wyjaśnił. - Muszę przyznać, że nigdy dotąd nie słyszałem o zjawisku, które pan opisuje. Można by sądzić, że wieści o czymś tak dziwnym już by do nas dotarły.

- Ach, ale widzi pan, bełkacze są tu nowe. Pierwsze zaczęły się pojawiać jakiś rok temu. Są jak zaraza. Najpierw widywano je na południowym zachodzie, stamtąd powoli rozprzestrzeniały się na wschód. Pierwszego zauważono w mieście tuż przed Bożym Narodzeniem. Niektórzy twierdzą, że to robota kozich magów z Kerry, bo oni zawsze maczają palce w mrocznej magii. Ale kto wie na pewno?

Niewiele słyszeliśmy o irlandzkich magach - tyle tylko, że toczą nieustające wojny z posiadaczami ziemskimi. W bestiariuszu stracharza znalazła się o nich zaledwie krótka wzmianka. Ponoć oddawali cześć Staremu Bogu, imieniem Pan, w zamian za moc. Krążyły pogłoski, iż składają ofiary z ludzi. Paskudna sprawa.

- ...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin