Kostecki Tadeusz - Czerwony diabeł.odt

(1126 KB) Pobierz
Tadeusz Kostecki

Tadeusz Kostecki

(Krystyn T. Wand)

Łomianki 2009

 

 

I. PRZYGODA PAŃSTWA WESTERBYCH

- Ależ mówię ci, Zosiu, nie ma najmniejszego niebezpieczeństwa. W głosie Jima Westerby’ego brzmiała perswazja, nie zdołał jednak uspokoić żony, która, pobladła z przerażenia, rozglądała się podejrzliwym wzrokiem po okolicy, wycierając co chwila rękawiczką zakurzoną szybę samochodu.

Dopiero rok minął, jak Jim przywiózł ją wprost z Harvardu w te dzikie okolice. Pomimo całej miłości do męża nie mogła dotychczas nabrać do nich zaufania.

Od chwili zaś, gdy na horyzoncie pojawiła się straszliwa postać bandyty, zwanego Czerwonym Diabłem, nie miała już ani chwili spokoju. Cóż zresztą w tym dziwnego? Bandyta ten, spadając na ludzi jak jastrząb na łup, siał wokół powszechne przerażenie. A przecież i bez niego dosyć było rozmaitych drobnych opryszków, czyhających na spokojnych obywateli Pogranicza.

- Sam chyba w to nie wierzysz - zwróciła ku niemu twarz, której jeszcze górski wiatr nie zdążył nadać tej trwałej złocistej opalenizny, właściwej wszystkim przebywającym dłuższy czas w tych stronach.

- Czemu miałbym nie wierzyć? - zapytał, udając zdziwienie. Jednak od czasu do czasu zerkał ukradkiem za przydrożne kamienie. Ostatecznie Czerwony Diabeł należał do postaci całkiem realnych.

- Na pewno nie wierzysz - upierała się. - Chcesz mnie tylko uspokoić. Bo jakże inaczej mógłbyś twierdzić, że nie ma niebezpieczeństwa w okolicy, gdzie grasuje ten bandyta.

- Zaraz grasuje - machnął lekceważąco ręką. - Dlaczego miałby napadać właśnie na nas?

- Ponieważ wieziemy pieniądze, dużo pieniędzy - powiedziała dobitnie. Odwrócił głowę, udając wpatrzonego w szosę. Tak, miała rację. To był powód zupełnie wystarczający do zwabienia Czerwonego Diabła. Wieźli około trzydziestu tysięcy dolarów, uzyskanych w Luisville, jako pożyczkę na hipotekę ich rancza. Gospodarstwo w ostatnich czasach przynosiło same straty.

- Zgoda - powiedział, pochylając się nad kierownicą. - Ale niby skąd miałby się dowiedzieć o pieniądzach?

- Mówisz, jakbyś pierwszy raz był na Pograniczu - zawołała drżącym ze zdenerwowania głosem. - Wiesz przecież, że on ma wszędzie informatorów.

Była już bliska płaczu.

Zamilkł. Cóż zresztą miał jej na to odpowiedzieć? To, co mówiła, było niewątpliwą prawdą. Czerwony Diabeł spadał tylko na pewny łup i nie można było zagwarantować, że urzędnik wypłacający w banku pieniądze nie należał do jego ludzi.

Sięgnął dyskretnym ruchem do skórzanej torby przytwierdzonej do drzwiczek samochodu. Ruch ten jednak nie uszedł uwagi bacznie obserwującej go żony.

- I jeszcze na dodatek to! - zawołała na wpół z płaczem, wskazując wystającą z torby rękojeść wielkokalibrowego rewolweru. - Wyrzuć to świństwo przez okno. Nie masz chyba zamiaru walczyć z całą bandą Czerwonego Diabła?

Nie była tchórzem, ale od paru miesięcy ludzie mieli tu obsesję na temat Czerwonego Diabła, tu trzeba było się bać.

Chciał jej coś odpowiedzieć, ale w tej chwili z całą uwagą musiał się zająć hamulcem. Niemal tuż przed maską wyrosła niespodziewanie olbrzymia fura siana, zamykająca całą szerokość szosy. Zajęty rozmową nie zauważył jej dotychczas, nawierzchnia zaś drogi była po niedawnym ulewnym deszczu dość śliska i trzeba było uważać. Zdołał jednak wyhamować w chwili, gdy maską prawie dotykał już mokrego ładunku.

- No... - zwrócił się, odetchnąwszy z ulgą, do żony i zamilkł w nagłym osłupieniu. Przez okna ze wszystkich stron zajrzały do wnętrza samochodu lufy rewolwerów.

„A więc zasadzka” - skonstatował spokojnie w duchu. Za wozem ukryli się bandyci. Przyjrzał się im uważnie, nie na wiele się to jednak zdało. Twarze napastników zakrywały maski.

- Cóż - zwrócił się uspokajająco do żony - wpadliśmy, ale nie ma się czego bać, pieniądze rzecz nabyta, a nie mają w końcu żadnego powodu, by nas mordować.

Nie odpowiadała, siedząc nieruchomo, zesztywniała z przerażenia. Wpatrywała się szeroko otwartymi oczyma w wycelowane rewolwery.

W tej chwili otworzyły się drzwiczki i obca ręka w cienkiej zamszowej rękawiczce pewnym ruchem sięgnęła do skórzanej torby, wyjmując z niej ciężki pistolet. „No - pomyślał zdumiony - i to nawet wiedzą?” Gdy dłoń się cofnęła, unosząc pistolet, matowy głos z zewnątrz oświadczył:

- Proszę się niczego nie obawiać. Nie żądamy nawet podnoszenia rąk, bo dach za nisko. Trzeba tylko oddać nam pieniądze i mogą państwo spokojnie jechać dalej.

- Jakie pieniądze? - zapytał bez przekonania.

- Zwyczajne - objaśnił głos - dwadzieścia dziewięć tysięcy sześćset czterdzieści siedem dolarów, i tylko tyle. Te nieszczęsne dziewięćdziesiąt cztery centy - dodał niewidzialny rozmówca z humorem - mogą państwo zatrzymać dla siebie.

Już bez żadnego oporu Westerby sięgnął po portfel. Dokładność informacji bandytów wcale go nie dziwiła. Któryś z urzędników banku, w którym zaciągnął pożyczkę, musiał być z nimi w zmowie.

Podawał właśnie portfel z pieniędzmi, gdy wtem, zupełnie niespodziewanie, Zofia ocknęła się z osłupienia.

- No to pięknie - powiedziała głośno, zupełnie spokojnym tonem. - Czerwony Diabeł zabiera nam ostatnie pieniądze, a pojutrze ranczo Westerbych pójdzie pod młotek, Westerby spojrzał na nią z przerażeniem. Nie należało drażnić bandytów trzymających ich na muszce.

Słowa Zofii zostały dosłyszane i, co dziwniejsze, wywołały jakieś zamieszanie przy samochodzie.

„Pewnie zaraz nas pomordują” - pomyślał z rezygnacją. Cóż mógłby jednak na to poradzić?

Głos, wyraźnie zmieniony, o bardziej kulturalnym niż przedtem brzmieniu, zapytał:

- Co pani powiedziała? Proszę powtórzyć!

Westerby skonstatował z ulgą, że w tym głosie nie było groźby, jakiej oczekiwał.

- No - powiedziała już cokolwiek mniej pewnym tonem Zofia - mówiłam tylko, że te pieniądze to nasz ostatni ratunek przed licytacją farmy.

- Pani wymieniła zdaje się jakieś nazwisko? - nalegał głos.

- Tak - odparła ze zdziwieniem. - Nasze nazwisko...

- A jak ono brzmi, jeżeli wolno zapytać?

- Westerby - wtrącił się do tej wymiany zdań. - Ja jestem Jim Westerby, a to moja żona, Zofia, ale nie rozumiem, co to ma do rzeczy.

Widocznie jednak miało coś do rzeczy, bowiem po jego słowach bandyci znowu zaczęli rozmawiać, wreszcie jeszcze inny niż poprzednio głos rozkazał:

- Boss prosi, aby państwo wysiedli z samochodu.

„Boże - pomyślał przerażony. - Czyżby ten Czerwony Diabeł okazał się jakimś osobistym wrogiem?”

Nie było jednak czasu na rozmyślania, musieli bowiem, chcąc nie chcąc, zastosować się do rozkazu, popartego wymownym ruchem pistoletu. Wygramolili się z trudem z ciasnego wnętrza, rozprostowując zesztywniałe od długiej podróży członki. Westerby rozejrzał się ciekawie. Przy samochodzie stało teraz tylko trzech bandytów, reszta siedziała na koniach w pewnej odległości od szosy. Rewolwery tkwiły w pochwach.

„Jasne - pomyślał - przecież dobrze wiedzą, że żadnej broni poza tym pistoletem, który mi zabrali, nie mam!” Zrobiło mu się jednak trochę lżej na duszy. W każdym razie nie wyglądało na to, żeby bandyci szykowali się do jakiejś natychmiastowej egzekucji.

- Co mamy teraz robić? - zwrócił się z zapytaniem do jednego z zamaskowanych bandytów stojących przy samochodzie.

Ten wzruszył ramionami, wskazując na barczystego mężczyznę, znajdującego się pośród grupy jeźdźców, stojącej w pobliżu drogi.

- To, co wam boss rozkaże - odburknął opryskliwie. - Na razie nic. Stójcie tylko przy samochodzie!

Westerby spojrzał ciekawie. „Boss, a więc pewno Czerwony Diabeł we własnej osobie” - pomyślał z lekkim dreszczykiem emocji. Ostatecznie nie każdemu się zdarza spotkać na swej drodze legendarnego bandytę.

Na twarzy bossa widniała maska ginąca w cieniu nisko opuszczonego ronda kapelusza. Ale w tym nie było nic dziwnego. Wszystkie twarze były ukryte pod maskami. Dziwne natomiast było to, że konia, na którym siedział, spowijał szczelnie długi koc spływający aż na ziemię.

„Żeby się aż do tego stopnia maskować?” - zdumiał się w duchu. Nie zostawiono mu jednak czasu na dalsze domysły. Zdarzenia, które teraz nastąpiły, przyćmiły swą niezwykłością zagadkę derki.

W podłużnych wykrojach maski bossa rozbłysło przenikliwe spojrzenie, utkwione w jeńcach. Czy też może raczej tylko w osobie Westerby’ego.

- Oddać temu panu pieniądze - rozkazał krótko. Głos jego brzmiał zupełnie spokojnie, jakby rozkaz należał do najzwyklejszych w ich codziennej praktyce.

Bandyta stojący obok Westerby’ego wytrzeszczył oczy.

- Co?! - zdawał się nie rozumieć rozkazu. - Co mam zrobić?! Zacisnął kurczowo palce na trzymanym w ręku portfelu. Bagatela. Taka forsa.

- Powiedziałem wyraźnie - powtórzył obojętnym, jakby nawet trochę znudzonym tonem boss - oddać portfel wraz z jego całą zawartością. - Bodaj czy nawet nie ziewnął dyskretnie przy ostatnich słowach.

Bandyta obracał niezdecydowanie portfel w rękach. Rozkaz tym razem brzmiał zupełnie wyraźnie, ale...

Westerby zresztą odczuwał w tej chwili wcale nie mniejsze zdumienie.

„Cóż znowu za historia?” - rozmyślał bezradnie, starając się bez skutku wyłowić z tego jakiś sens.

Bandyta sapnął, spojrzał z determinacją na łup i wreszcie się odważył. Nie przyszło mu to zresztą zbyt łatwo. Głos jego bowiem brzmiał całkiem niepewnie.

- Ależ... to... - próbował protestować. Olbrzymich rozmiarów, podobny z sylwetki do niedźwiedzia, mężczyzna, znajdujący się tuż obok bossa, aż podskoczył na te słowa w siodle.

- Co powiedziałeś? - ryknął tubalnie.

Bandyta aż się skulił, próbował się jednak jeszcze upierać. - Ja... - zaczął. Nie pozwolono mu jednak skończyć.

- Słuchasz, czy nie? - głos olbrzymiego bandyty przeszedł w niski warkot, nabrzmiały śmiertelną groźbą. Bandyta drgnął, ale wciąż jeszcze nie był zdecydowany.

Teraz wtrącił się znowu boss:

- Noo? - zapytał przeciągle. Głos miał zupełnie spokojny, ale dźwięczał w nim jakby metal.

- Proszę - burknął niechętnie bandyta, podając Westerby’emu portfel - a teraz wracajcie do samochodu.

Wsiedli z powrotem do auta, nic nie rozumiejąc z tej całej sceny. Tarasujący drogę wóz z sianem został po chwili usunięty. Przez szyby samochodu widać było teraz gładką, pustą szosę do Blackstone.

- Droga wolna - oświadczył ktoś na zewnątrz i Westerby skwapliwie nacisnął starter, wprost nie wierząc, że to wszystko miało się w ten sposób skończyć.

Samochód jednak ruszył bez przeszkód. Westerby docisnął gaz. „Może zaszła jakaś pomyłka - rozmyślał z powątpiewaniem, analizując jeszcze raz całe zdarzenie. - A może pożałują, że nas puścili?”

Pochłaniali kilometr za kilometrem. Strzałka szybkościomierza nie schodziła poniżej setki. Dopiero gdy już przebyli przestrzeń, wykluczającą wszelką możliwość pogoni, uznał za możliwe nieco zwolnić.

- Zosiu - zwrócił się do żony, ocierając czoło chusteczką - czy ty z tego coś rozumiesz?

- Nic - odparła szczerze. - A ty?

- Też nic. Może po prostu zażartowali sobie z nas i napchali do portfela papieru. Sprawdź.

Przez chwilę milczała, słychać było tylko szelest banknotów. - Jest wszystko - powiedziała wreszcie, zamknąwszy portfel. - Wszystko co do grosza.

- Sama widzisz, i to upada. Jak można zatem wyjaśnić zachowanie bandytów, którzy tylko po to zatrzymują samochód, aby nam pozwolić rozprostować kości?

- Podarowali nam w każdym razie - powiedziała z podziwem - około trzydziestu tysięcy dolarów.

- Tak, trudno to inaczej nazwać - przebiegał myślą wszystkie szczegóły napadu, chcąc w nich natrafić na cokolwiek, co mogłoby wytłumaczyć zachowanie się napastników.

- Wiesz, Zosiu, to dziwne, ale ten ich szef przypomina mi kogoś, kogo kiedyś dobrze znałem...

- Ten... Czerwony Diabeł? - zapytała zaciekawiona.

- Tak, sądzę, że to był Czerwony Diabeł. Ten zaś, kogo mi przypominał głosem, choć wyraźnie usiłował go zmienić, i ruchami, to był... a, zresztą o czym to ja rozmyślam? Tamten już od przeszło roku nie żyje...

- A widzisz - powiedziała z wyrzutem. Była wyraźnie rozczarowana, że Czerwony Diabeł nie okazał się dobrym znajomym jej męża, bo to stanowiłoby pierwszorzędną sensację.

- Ale - powiedział w zamyśleniu - czy zauważyłaś coś dziwnego w jego wyglądzie?

- Nie - przyznała z żalem. - Nic nie zauważyłam. Chyba tylko, że był w masce...

- Jasne - roześmiał się. - W masce na twarzy to się naprawdę wyróżniał w całej tej zamaskowanej bandzie. A zwróciłaś uwagę na jego konia?

- Konia? - powtórzyła wolno. - Pewnie - ucieszyła się po chwili. - Był okryty długą derką.

- Jeszcze jak długą - potwierdził. - Koń nie mógłby w niej zrobić ani kroku. Słyszałaś kiedyś, by ktokolwiek okrywał konia w taki upalny dzień? Bo ja nie.

- Ja też nie - zastanowiła się. - W każdym razie wszystko to jest jakieś nieprawdopodobnie dziwne. Na pewno nikt by nie uwierzył, gdybyśmy chcieli o tym opowiadać.

W oddali ukazały się przed nimi pierwsze zabudowania miasta. Niesamowita przygoda dobiegła końca.

- Dziwne - potwierdził z przekonaniem - bardzo dziwne.

O przyczynie niezwykłego zachowania Czerwonego Diabła państwo Westerby mieli się dowiedzieć znacznie później, dopiero wtedy, gdy sprawa bandyty stała się tak głośna, że zainteresowanie nią przekroczyło granice Stanów.

Tymczasem pozostawiona przy drodze banda wolno zawróciła konie, kierując się ku widniejącym opodal górom. Jechali w milczeniu, jakby zwarzeni tym, co się przed chwilą zdarzyło. Mężczyzna, którego nazywali bossem, milczał, zatopiony w rozmyślaniach. Gdyby ktoś spojrzał mu w oczy, wyraz ich przekonałby go łatwo, że rozmyślania te nie należały do wesołych.

Wędrówka po górskich ścieżkach trwała przeszło godzinę, zanim wjechali gęsiego do ciasnego wąwozu, stanowiącego już prawie przedsionek ich „domu”. Jeszcze kilkaset metrów i dotarli na miejsce. Po obu stronach, tuż za wylotem wąwozu, stały ukryte za skałami dwa groźnie wyglądające karabiny maszynowe, skierowane na wąwóz. Ciasna, otoczona ze wszystkich stron niebotycznymi wierzchołkami platforma, była jedynym miejscem, gdzie członkowie bandy mogli bezpiecznie odetchnąć świeżym powietrzem. Oczywiście nie wszyscy naraz. Platforma liczyła zaledwie kilka metrów kwadratowych, nie mogłaby więc pomieścić dwudziestu ludzi, a z tylu właśnie członków składała się banda Czerwonego Diabła.

Za to w pieczarze, stanowiącej ich główny schron, mieścili się zupełnie dobrze. Zresztą zmieściłoby się ich tam co najmniej trzy razy tyle. Albo i jeszcze więcej. Stanęłaby tam nawet niewątpliwie całkiem spora kamienica. Nie mogli narzekać na brak miejsca. Na brak wygód także nie. Na pewno mieli ich więcej aniżeli kiedyś we własnych domach. Ale bo też nie żałowali pieniędzy na urządzenie „Gniazda”, jak nazywali pieczarę. Nie brakowało im ich zresztą. Przelewały się wprost pomiędzy palcami. Banda Czerwonego Diabła od pierwszej chwili swego istnienia cieszyła się jakimś wręcz niesamowitym szczęściem w swoich wyprawach. Zdobywali tysiące, dziesiątki tysięcy dolarów. Nigdy, w czasie swego dotychczasowego życia, żaden z nich nie widział tyle pieniędzy, ile przynosili z prawie każdej wyprawy.

Główną inicjatywę urządzenia „Gniazda” przejawiał zawsze Pedro Diaz. Umiał wybrać odpowiedni moment psychologiczny na przeprowadzenie swych zamierzeń. Projekty nowych inwestycji wysuwał wtedy, gdy wracali obładowani łupem. Każdy pomysł przechodził jednogłośnie. Bandyci cieszyli się każdą jego propozycją jak dzieci obietnicą nowej zabawki.

Zrabowane pieniądze płynęły szerokim strumieniem z powrotem do miast, za to w „Gnieździe” realizowano coraz to nowe pomysły Pedra. Wyobraźnia jego pod tym względem okazała się wprost niewyczerpana.

Sprowadzono więc z wielkim trudem i nie mniejszym kosztem pękaty motorek elektryczny, który, sapiąc z utrudzenia, dostarczał prądu do gęsto porozwieszanych żarówek i poruszał potężny wentylator, umieszczony pod kopułą pieczary.

Potem zainstalowano kuchnię elektryczną, a wreszcie z triumfem przytaszczono do „Gniazda” radio. I to jakie radio! Kosztowny wielolampowy odbiornik o potężnym zasięgu. Odbierałby znacznie więcej stacji, gdyby boss pozwolił na zewnętrzną antenę. Pod tym względem okazał się jednak nieugięty. W pieczarze pozwalał im robić, co chcieli, nie wtrącał się zresztą w to zupełnie, ale na zewnątrz? Musieli się zadowolić rozwieszeniem anteny u kopuły „Gniazda”. I tak radio grało, że aż ha... Tylko psuło się ustawicznie. To któraś z lamp przepalała się niespodziewanie i trzeba było ją sprowadzać Bóg wie skąd, to znowu skrzydła wentylatora wchodziły w niszczycielski kontakt z drutem anteny. W takich chwilach chłopcy chodzili jak struci. Przyzwyczaili się już do głosu z dalekiego świata. Wyciągali wprawdzie wówczas patefon, ale to oczywiście nie było to samo. Wyłazili wprost ze skóry, aby jak najprędzej doprowadzić radio do użytku.

Wreszcie Pedro wpadł na nowy pomysł nabycia aluminiowych mebli. Widział takie w którymś z obrabowanych domów i bardzo mu się spodobały. Nie wypróbował ich jednak przedtem. Pomysł z tymi meblami okazał się nie bardzo szczęśliwy. Właśnie dla niego.

Gdy po raz pierwszy umieścił swe niedźwiedzie kształty w jednym z takich nowoczesnych foteli, zerwał się zeń natychmiast. Aluminiowe rury niepokojąco gięły się pod jego ciężarem, jakby za chwilę miały ostatecznie pęknąć. Widocznie konstruktor przeznaczał je dla osób obdarzonych cokolwiek mniejszą od Diaza tuszą. Siadał na nich zresztą i później. Musiał siadać. Sam przecież wpadł na pomysł sprowadzenia tych „cudackich”, jak je teraz w myśli nazywał, sprzętów. Ale siadał na brzeżku, pełen ostrożnej gotowości zerwania się w każdej chwili. Upadek na kamienistą podłogę „Gniazda” bynajmniej mu się nie uśmiechał. W końcu coś tam przecież ważył.

Po powrocie z niefortunnej wyprawy bandyci rozlokowali się w milczeniu po kątach „Gniazda”. Czuli się mocno zwarzeni. Trudno było przewidzieć, jak boss zareaguje na zachowanie Jerry’ego. Próba oporu zdarzyła się w bandzie po raz pierwszy od chwili jej powstania. Ale również po raz pierwszy zdarzyło się, by wracali z wyprawy z pustymi rękoma, i to z winy samego szefa...

Czerwony Diabeł wszedł wraz z Pedrem za cienkie, oddzielające część pieczary przepierzenie z desek. Był to „gabinet bossa”, jak mieli w zwyczaju nazywać to miejsce. Prawdę mówiąc, zawsze czuli pewną skłonność do przesady i szumnych określeń.

Siadając ostrożnie w fotelu, Pedro spojrzał pytająco na bossa.

Czerwony Diabeł zdjął zmęczonym ruchem kapelusz z przymocowaną doń maską. Ukazała się spod niej twarz Czerwonego Johna, tego samego, który później stał się na jakiś czas Czarnym, postarzałego o dziesięć lat. Poprzez ciemną czerwień włosów prześwitywała tu i ówdzie siwizna, skronie zaś były już zupełnie srebrne. Minęła cała wieczność od chwili, gdy siedział przy uczcie zaręczynowej w Księżycowym Ranczu.

Opadł ciężko na krzesło, wyciągając z kieszeni fajkę, którą zaczął nabijać tytoniem.

- No i jak? - zapytał Pedro. - Co zrobimy z Jerrym?

- Hm - mruknął w zamyśleniu John. - Nie mogę dopuścić w bandzie do niesubordynacji, ale Jerry jest jeszcze taki młody... żal mi by go było. Zresztą to jego pierwsze przewinienie. Zostanie pozbawiony po prostu swego udziału w dzisiejszej zdobyczy...

- W jakiej zdobyczy? - zapytał ze zdziwieniem Pedro. - Przecież...

- Fanaberie szefa nie mogą chłopców pozbawiać spodziewanych zysków - powiedział chłodno John, otwierając biurko i wyjmując zeń kasetkę, w której przechowywał pieniądze. - Zechciej to podzielić pomiędzy chłopców - powiedział, podsuwając mu zwitek banknotów. - Jest tu dokładnie dwadzieścia cztery tysiące sześćset dolarów, to jest tyle, ile znajdowało się w portfelu, po odliczeniu mojej części.

- No - Diaz podsunął z powrotem kilka banknotów. - Nie chcesz mnie chyba obrażać? Tu jest dwa i pół tysiąca, to jest tyle, ile by na mnie przypadało.

- Stracisz na tym interesie - skonstatował obojętnie John, chowając pieniądze do kasetki. - Ale jak sobie chcesz - dodał bez zainteresowania. Co go te pieniądze i w ogóle wszystkie pieniądze całego świata właściwie mogły obchodzić? - Część, która by przypadała na Jerry’ego, załączysz do ogólnej kasy, tak jak zwykle, tylko nie zapomnij mu o tym wszystkim powiedzieć... - zakończył po chwili.

- Źle się czujesz? - zagadnął go Pedro z troskliwością, jakiej by się sam po sobie nigdy nie spodziewał.

- Tak - bąknął. - Nieszczególnie.

Pedro wstał, szykując się do wyjścia. Zrozumiał, że niespodziewane spotkanie z Westerbym poruszyło boleśnie w duszy Johna całą przeszłość. Zdarzało się to zresztą dosyć często nawet i bez takich spotkań.

„Znowu go naszło” - pomyślał ze współczuciem, zamykając cichutko za sobą „drzwi” przepierzenia.

John ukrył twarz w dłoniach. Wspomnienia bolesną falą przesunęły się z ostrą wyrazistością przed jego oczyma.

- Inez... - szepnął - dlaczego tak długo muszę czekać, żeby cię spotkać?

Narażał się przecież wciąż na niebezpieczeństwo, wprost wystawiał się na cel, organizował najbardziej szaleńcze wyprawy jedynie po to, by znaleźć w nich śmierć, i nic... z każdej opresji wychodził bez nawet najmniejszego nawet draśnięcia. Śmierć widocznie szydziła sobie z niego, omijając go szerokim łukiem. „I po co to wszystko?” - rozmyślał niechętnie. Po co pozwolił, by Pedro narzucił mu dowodzenie tą całą bandą, która go przecież nic nie obchodziła?

Nie miał odwagi sam zadać sobie śmierci. Uważał, że takie rozwiązanie kalałoby pamięć Inez. A tak? Nie dotrzymał przecież słowa danego Inez, nie wrócił na uczciwą drogę, bo i po co? Mierziło go teraz życie spokojnego obywatela, mierziło go zresztą każde życie. Do tego, które prowadził obecnie, również odczuwał chwilami taki wstręt, że chciałby od niego uciec, ale dokąd? Jedynie jeszcze podczas tych szaleńczych wypraw odczuwał, że żyje, jedynie w tych chwilach wspomnienia traciły na swej ostrości, ba, nawet zdarzało się czasem w kulminacyjnych momentach, że zupełnie zapominał. Nie trwało to długo. Ale każdą sekundę musiał uważać za darowany przez los odpoczynek na drodze wędrówki w poszukiwaniu kojącej śmierci.

I teraz ten Westerby. Miał przed oczyma Inez pochyloną ku Westerny’emu i jej uśmiech, gdy z nim rozmawiała. Och, byłoby dla niej po stokroć lepiej, gdyby pokochała Westerby’ego. Może wówczas kula mordercy nie znalazłaby drogi do jej serca?

Jakżeż straszliwie tęsknił do tej ukochanej dziewczyny, która odeszła od niego na zawsze. Każda chwila bez niej to była nieskończona wieczność. Dlaczego ten durny Pedro nie dał mu wtedy umrzeć? Dlaczego pielęgnował go troskliwiej niż zawodowa pielęgniarka? Dlaczego zmusił go do życia, którego wcale nie pragnął?

W tej chwili rozległo się dyskretne pukanie do drzwi. John podniósł głowę.

To znowu pewnie Pedro, rozpoznał po sposobie pukania. Tak delikatnie nie pukał tu nikt poza nim.

Spojrzał niechętnie na wchodzącego. Pedro zdawał się wcale tego nie dostrzegać. Podszedł z uśmiechem do biurka, stawiając nań wysmukłą butelkę whisky.

- Tak - powiedział, rozsiadając się w fotelu - mam z tobą do pogadania o tym i owym.

- Czy to takie pilne? - zapytał opryskliwie John.

- Bardzo - stwierdził Pedro. Nie patrzył Johnowi w twarz, z której łatwo mógłby wyczytać burzę myśli, jaka przed chwilą przewaliła się przez jego głowę. Domyślał się zresztą, co się z Johnem działo, i właśnie dlatego tu przyszedł. Uważał, że niedobrze w takich chwilach zostawać człowieka sam na sam z myślami.

- Czego chcesz? - zapytał już nieco łagodniejszym tonem. Zrozumiał intencję Pedra.

- O - stwierdził z całą powagą Pedro - tego się nie da omówić w kilku słowach, musisz poświęcić mi trochę czasu, ale nie lubię gadać o suchym pysku, napijmy się więc - napełnił dwie pokaźnych rozmiarów szklaneczki pachnącą jałowcem wódką.

...

Zgłoś jeśli naruszono regulamin