Sandor Marai - Żar.pdf

(747 KB) Pobierz
Sándor Márai
ŻAR
Przełożył Feliks Netz
2006
Wydanie oryginalne
Tytuł oryginału:
A gyertyák csonkig égnek
Data wydania:
1942
Wydanie polskie
Data wydania:
2006
Nr wydania:
II
Projekt okładki:
Agnieszka Stando
Przełożył:
Feliks Netz
Wydawca:
Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik”
ul. Wiejska 12a, 00-490 Warszawa
http://www.czytelnik.pl
ISBN 83-07-03069-2
ISBN-13 978-83-07-03069-2
Wydanie elektroniczne
Trident eBooks
1
Przed południem generał długo przebywał w tłoczarni wina.
winogrodnikiem do winnicy, ponieważ wino w dwóch beczkach
Minęła już jedenasta, gdy skończył z butelkowaniem i wrócił do
zalatującej stęchlizną od wilgotnych kamieni, pomiędzy filarami stał
O świcie udał się z
zaczęło fermentować.
domu. Na werandzie,
sztywno myśliwy; gdy
pan się zbliżył, wyciągnął ku niemu rękę z listem.
– Czego chcesz? – powiedział generał i obrażony przystanął. Odsunął z czoła słomkowy
kapelusz, którego szerokie rondo całkowicie ocieniało jego czerwoną twarz. Już od paru lat
nie otwierał i nie czytał listów. Korespondencję otwierał i sortował ekonom w biurze
zarządcy majątku.
– Posłaniec przyniósł – powiedział myśliwy, nadal stojąc sztywno.
Generał poznał pismo, przyjął list i włożył go do kieszeni. Wszedł do chłodnego
przedsionka i bez słowa oddał myśliwemu swój kapelusz i laskę. Z kieszonki na cygara wyjął
okulary, podszedł do okna i w półmroku, w świetle przedostającym się przez szczeliny do
połowy opuszczonych żaluzji, zaczął czytać list.
– Zaczekaj – powiedział przez ramię do myśliwego, który już miał odejść z kapeluszem i
laską.
List wcisnął do kieszeni.
– Niech Kalman zaprzęgnie na szóstą. Do landa, bo będzie deszcz. Niech włoży strój
galowy. Ty tak samo – powiedział z nieoczekiwanym naciskiem, jakby go coś rozzłościło. – I
wszystko ma błyszczeć. Natychmiast bierzcie się do czyszczenia karety, sprzętu. Włóż liberię,
rozumiesz? I usiądziesz na koźle obok Kalmana.
– Rozumiem, wielmożny panie – powiedział myśliwy i spojrzał swojemu panu prosto w
oczy. – Na szóstą.
– Wyjeżdżacie o wpół do siódmej – powiedział generał i przez chwilę bezgłośnie
poruszał ustami, jakby liczył. – Zgłosisz się pod Białym Orłem. Powiesz tylko tyle, że ja cię
posłałem, że kareta przyjechała po pana kapitana. Powtórz.
Myśliwy powtórzył jego słowa. Wówczas – jakby chciał jeszcze coś powiedzieć – generał
podniósł rękę i spojrzał na sufit. Ale nie powiedział nic, poszedł na piętro. Myśliwy, w
postawie na baczność, odprowadził go szklanym wzrokiem, odczekał, aż krępa, barczysta
postać zniknie za załomem, za rzeźbioną kamienną balustradą.
Generał wszedł do swojego pokoju, umył ręce, podszedł do wysokiego pulpitu, pokrytego
cienkim zielonym suknem, poplamionym atramentem, gdzie było pióro i kałamarz oraz
ułożone starannie, do milimetra, jeden na drugim, oprawione w płótno w pepitę, szkolne
zeszyty, w jakich uczniowie piszą swoje wypracowania. Pośrodku pulpitu stała lampa z
zielonym abażurem; zaświecił ją, bo w pokoju było ciemno. Za spuszczonymi żaluzjami, w
wysuszonym, spieczonym, zeschniętym ogrodzie, płonęło lato ostatnim wybuchem furii,
niczym podpalacz, który, nim pójdzie w świat, w bezmyślnej wściekłości podpala pola.
Generał wyjął pomięty list, starannie wygładził papier i w silnym świetle, z okularami na
nosie, jeszcze raz przeczytał proste i krótkie rządki, karbowane literami jak drzazgi. Czytał z
rękoma założonymi z tyłu.
Na ścianie wisiał kalendarz z cyframi wielkimi jak pięści. Czternasty sierpnia. Generał
spojrzał w sufit, liczył. Czternasty sierpnia. Drugi lipca. Liczył czas, jaki upłynął pomiędzy
dawno minionym dniem i dniem dzisiejszym. Czterdzieści jeden lat, powiedział półgłosem.
Od pewnego czasu mówił głośno w swoim pokoju, także gdy był sam. Czterdzieści lat, rzekł
po chwili, zmieszany. I jak uczniak, który się gubi pośród powikłań trudnej lekcji,
poczerwieniał, odchylił ciężką głowę, przymknął klejące się powieki. Czerwona szyja wystaje
nad kołnierzem kukurydzianożółtej marynarki. Tysiąc osiemset dziewięćdziesiąty dziewiąty,
drugi lipca, to wtedy było polowanie, pomrukiwał. Potem umilkł. Zafrasowany oparł się
łokciami o pulpit, jak wkuwający uczeń, ponownie zapatrzył się w tekst, w tych kilka ręką
skreślonych słów, w list. Czterdzieści jeden lat, powiedział w końcu, ochryple. I czterdzieści
trzy dni. A więc tyle to trwało.
I jakby nagle ogarnął go spokój, zaczął się przechadzać. Pokój był sklepiony, filar
pośrodku podtrzymywał łuk sklepienia. Niegdyś ta sala to były dwa pokoje, sypialnia i
garderoba. Wiele lat temu – myślał już tylko dziesiątkami lat, nie lubił dokładnych liczb,
jakby każda liczba przypominała coś, co lepiej było zapomnieć – kazał rozebrać ścianę
pomiędzy dwoma pokojami. Pozostawiono jedynie ten filar, który podtrzymywał środkowy
łuk sklepienia. Ten dom zbudowano przed dwustu laty, zbudował go pewien dostawca
wojenny, który sprzedawał owies austriackim kawalerzystom, a potem został księciem.
Wtedy zbudowano pałac. Generał urodził się tutaj, w tym pokoju. W owym czasie ten dość
ciemny pokój w tyle domu, z oknami wychodzącymi na ogród i zabudowania gospodarskie,
był pokojem jego matki, zaś ten pogodniejszy, bardziej przewiewny – garderobą. Przed
paroma dekadami, kiedy wprowadził się do tego pałacowego skrzydła i zburzono ścianę
oddzielającą sypialnię matki, dwa pokoje rozrosły się w jedną mroczną salę. Od drzwi do
łóżka było siedemnaście kroków. A osiemnaście kroków od ściany tylnej, ogrodowej, do
balkonowej. Wiele razy obliczał, wiedział to dokładnie.
Żył w tym pokoju jak chory, który przyzwyczaił się do wyznaczonej mu przestrzeni.
Jakby ta przestrzeń była skrojona na jego ciało. Mijały lata i nigdy nie przeszedł do drugiego
skrzydła, gdzie ustawiły się w szeregu trzy salony: zielony, niebieski i czerwony, ze złotymi
żyrandolami. Stamtąd okna wychodziły na park, na kasztanowce, które wiosną przechylały
się przez balkonową kratę i chełpiąc się różowymi świeczkami oraz ciemnozieloną
wspaniałością stały półkolem przed brzuchatą wypukłością południowego skrzydła, przed
kamiennymi balustradami balkonów. Krępe anioły podtrzymywały balustrady. Chodził do
tłoczarni albo do lasu, albo – każdego ranka, także zimą, także wtedy, gdy padał deszcz – nad
potok z pstrągami. Po powrocie do domu z westybulu szedł prosto na piętro do swojego
pokoju i tam jadł posiłek.
– A więc powrócił – powiedział teraz głośno, pośrodku pokoju. Po czterdziestu jeden
latach. I czterdziestu trzech dniach.
Kiedy wypowiedział te słowa, nagle poczuł się bardzo zmęczony, jakby dopiero teraz
zrozumiał, jaki to kawał czasu czterdzieści jeden lat i czterdzieści trzy dni; zachwiał się.
Usiadł w skórzanym fotelu z wystrzępionym oparciem. Na stoliku, pod ręką, leżał srebrny
dzwonek, zadzwonił.
– Niech przyjdzie tu Nini – powiedział lokajowi. Po chwili, grzeczniej: – Proszę.
Nie poruszył się, siedział ze srebrnym dzwonkiem w ręku, aż przyszła Nini.
Zgłoś jeśli naruszono regulamin