Andrzej Kijowski - MGŁA.pdf

(111 KB) Pobierz
Andrzej Kijowski
MGŁA
NOWELA FILMOWA
Ta historia zaczyna się jednocześnie w dwóch miejscach, w górskim
pustkowiu i w mieście na nizinie, tego samego dnia, jesienią, o tej samej
popołudniowej godzinie. Tu i tam świeci słońce, tu i tam niebo jest czyste,
chłodne. Białą ścieżką wśród wrzosowisk idzie dwoje szczęśliwych ludzi: Alek
i Ewa. Wąską, zatłoczoną ludźmi i pojazdami ulicą miasta idzie Kim.
Alek <to dziecko. W innych czasach byłby już może ojcem rodziny, albo
oficerem, i starałby się przyzwoicie wyglądać. Dzisiaj o takich jak on mówi
się, że są dziećmi. Alek ma włosy do ramion i brodę od ucha do ucha. Nosi
dżinsy wytarte do białości i dziurawe na kolanach, i kraciastą bluzę z bai,
otwartą aż po brzuch. Dawniej dziewczyna wstydziłaby się pokazać z takim
chłopcem na ulicy, dzisiaj to lubią nawet takie kobiety jak Ewa, chociaż jest
starsza od Alka o jakie dziesięć lat. Ewa też ma na sobie dżinsy i kraciastą
koszulę, ale wystarczy raz na nią spojrzeć, żeby poznać, że ta niedbałość to
jedna z form jej elegancji Jest mała, drobna, słaba, przez to i męczy ją to
chodzenie. Ale idsde, żeby dotrzymać kroku Alkowi i dowieść mu, że jest tak
młoda i silna jak dziewczyny, z którymi chodził w góry, pływał i sypiał,
zanim poznał Ewę, i do których wróci, gdy Ewa wróci do siebie. Jego siła i jej
słabość wyrównują różnice wieku: Alek opiekuje się Ewą czule i niecierpliwie
jak młodszą siostrą, bo go bawi i rozczula to, że taka mała.
— No chodźże — ciągnie ją za rękę i zmusza do hiegu pod górę. Ewa
biegnie, śmieje się zadyszana, ale w końcu pada na trawę nie mogąc
nadążyć, a kiedy on bierze się do zachłannego jej całowania, broni się
trochę, nie dlatego, że nie ma ochoty, ale że jest zmęczona i tchu nie może
złapać.
A Kim maszeruje swoją drogą. Przyjechał właśn&e pociągiem do miasta w
porze, kiedy je opuszcza kto żyw. Skończyło się urzędowanie, zagwizdały
syreny miejscowych fabryczek i teraz dopiero widać, dlaczego miasto było
takie ruchliwe. Zapełniający je w ciągu dnia tłum, to wszystko mieszkańcy
okolicznych wsi, którzy teraz uderzają na pociągi i autobusy, wspinają się na
platformy ciężarówek i upychają się do bud skleconych z desek, na których
widnieje napis „Przewóz pracowników”. Spieszą się, żeby zdążyć przed
zmierzchem, i jeszcze to i owo obrządzić w gospodarce. Mimo gorączkowego
tempa i nastroju paniki, w jakim odbywa się ta przedwieczorna ewakuacja,
miasto, choć jeszcze takie rojne i hałaśliwe, już wydaje się martwe. Czuje się
już tę pustkę, która tu zalegnie, gdy odjadą ostatnie .pociągi, autobusy i
budy, i gdy w ostatnich sklepach pogasną śWiałtła.
Kim jest dużym mężczyzną i ma na twarzy wypisane burzliwe życde, a
włosy krótko, prawie przy skórze ostrzyżone, pozwalają domyślać się, że w
ubiegłych latach pozbawiony był swobody przynajmniej co do wyboru
fryzury. Ma już ze trzydzieści lat, ale nie wygląda wcale na to, aby zdobył w
życiu ustaloną
ANDRZEJ KIJOWSKI
pozycję. Odzienie na nim marne, stare i nie po dzisiejszemu skromne:
marynarka luźna, spodnie wąziutkie i kuse. Niesie tekturową walizkę
owiązaną sznurkiem oraz paczkę, której firmowy papier wskazuje na to, że
dokonał jakiegoś zakupu w wielkomiejskim domu towarowym. Przybywa,
widać, z daleka, ale to miasto zna. Rozgląda się nie tak, jakby po raz
pierwszy szedł tymi ulicami, ale .jakby wracał. Nawet ludziom mijanym,
których tłum roztrąca dość arogancko, idąc mu pod prąd, zagląda z
ciekawością w twarze, jak gdyby znajomych szukał wśród nich.
Szczególnie bawi go widok rynku, do którego doprowadziła go dworcowa
uliczka. Przystaje na rogu, składa rzeczy na chodniku, u nóg, i z widoczną
przyjemnością rozgląda się wokoło. W przeciwległym rogu kościół z
czerwonej cegły otoczony białym murem, na środku pomnik Bohaterów —
obelisk, grupa kamiennych żołnierzy pod nim i dwie prawdziwe armaty
wmurowane z kołami w cokół. Naprzeciwko pomnika restauracja, a przed
nią gromada młodych mężczyzn. Kim podejmuje swoje bagaże i podchodzi do
nich powoli, czeka aż ńa niego zwrócą uwagę, przywitają i przyjmą jak
swego. Ale nie. Są obcy. Wszyscy mają długie włosy, a niektórzy brody. Kim
przeciąga ręką po twardej szczotce swoich włosów i pociera wygolone
policzki. Wszyscy noszą spodnie bardzo szerokie u dołu, a wąskie w
biodrach. Marynarki z klapkami, wycięciami, koszule w kwiaty, jakieś
falbanki i koronki przy nich. Kim traci ochotę do poznawania tych ludzi. —
Puścili cię, Kim.
Odwraca się szybko, jak gdyby usłyszał za sobą szczęk odwodzonego
bezpiecznika. Stoi przed nim stary człowiek ubrany w długi granatowy
płaszcz z metalowymi, wytartymi państwowymi guzikami, w starej czapce
wojskowej. Śmieje się złośliwie, oparty na lasce. Stary człowiek —
nieśmiertelny świadek wszelakich zdarzeń, wszystko pamiętający i wszystko
przewidujący, okrutny i ciekawski jak chór w greckiej tragedii.
pokarał.
Ty, dziadek,' wszystkich byś na śmierć i na więzienie posyłał. Co to za
baby? — wskazał długowłosych przed restauracją.
Tak teraz wydziwiają, i na to też nie ma kary. Gdzie ty się teraz, Kim,
podziejesz?
— Do domu jadą.
— A masz ty dom?
&frr- A CÓ?
— Rzuciła cię ta twoja.
r
E, dziadek Glina — mówi Kim — żyjesz?
Po co cię puścili, Kim, będzie z tobą nieszczęście.
Co z ciebie za człowiek, dziadek Glina, lubisz ludzkie nieszczęście.
Porządek lubię, a z tobą wiesz, jak jest.
Ja ludziom źle nie życzę.
Słaba głowa u ciebie, Kim.
i
Wiesz, ile lat nie piłem?
To popijesz, a jak popijesz, to nabroisz.
Ech, dziadek, z ciebie glina była i jest
.'
'"'-'4— Pokaleczyłeś człowieka na śmierć/ ja bym ciebie na śmierć
— Rzuciła? Paczki przysyłała, odwiedzała, pisała. Prezent jej wiozę —
potrząsnął p2cźką.
— Idź, Idź, ciepłe łóżko zastaniesz:
Postawiłbym ci setkę, dziadek, bo mam chęć wypić, a nie • mam z kim.
Ani twarzy ludzkiej. Ale ty nie jesteś człowiek, dziadek, nife. ;
Podjął swój bagaż i wszedł do restauracji.
Alek poderwał się z trawy, chwycił Ewę za ręce i szarpnął do powstania,
— Chodź/— mówi szczerząc zęby.
Ewa oparła się teraz.
/ Nie — mówi'— trzeba wracać.
Przemawia ze stanowczością dojrzałej kobiety, która zna granice; Alęlcjfw
ogóle nie umie mówić. Zanim co powie, potrząsa głową, rusza niezdarę?-
rękami, mamrocze coś pod nosem. 4 — Jeszcze tam — mówi, pokazu jąc -
bliską przełęcz, na której blaskMeży pełny, gorący, podczas gdy dokoła kładą
się coraz dłuższe cienie. Słońęe r płomienną krawędzią dotyka ciemziej
krawędzi gór.
i — Alek, nie zdążę na pociąg.
To nie zdążysz.
f— Nie wygłupiaj się.
— Ja cię odwiozę do Warszawy.
— Mam bilet sypialny.
To co?
Ewa patrzy na niego z mieszaniną czułości i zniecierpliwienia. Była z
nim \ bardzo szczęśliwa, ale już koniec, wszystko ma swoje granice. Nic ten
dzieciak | nie rozumie.
— On wyjdzie na stację, Alek — rzuca brutalnie, jakby próbowała, co też i
powie na to i co z tego w ogóle ten dzieciak zrozumie. I puszcza jego rękę.
Alek przy kuca, bierze jakiś patyk do ręki i grzebie nim w ziemi.
— Nie bądźźe dzieckiem — gniewa się Ewa, a tym gniewem pokrywa przy-
f krość. Ma okropną rolę do spełnienia. Musi po prostu rzucić to dziecko, a
sama
- stać się na powrót tym, kim jest tam, na dole, dojrzałą, dobrze w życiu
usytuo- l waną kobietą, którą przestała być na kilkanaście dni tutaj, kiedy
poznała tego E brudnego, kościstego brodacza.
Alek!
Alek...
Ewa boi się, że nastąpi *teraz coś bardzo złego. Co się dzieje w tej
kudłatej | głowie? Co potrafi powiedzieć poza tym, co dotąd mówił i co było
właśnie dla- l tego takie cudowne, że proste i bezmyślne: chodź.... Co może
Ten nie wstaje, wciąż tkwi przy ziemi z opuszczoną głową.
jej grozić z jego I strony?
Nic, nic na razie:
— Chodź —- mówi Alek jak zawsze — dojedziemy akurat na rano do
Zachod- ' niej, tam złapiesz pociąg, wsiądziesz i dobrze.
Odetchnęła z ulgą. Podejrzewała go, że dojrzewa w nim rozpacz i wściekłość,
[ a on tylko układał plan.
Nie, Alek.
Proszę cię — mówi cicho.
Tylko mnie na litość nie bierz, jak dziewczyna — krzyczy Ewa ze
Alek podnosi głowę, krzywi się dziwacznie.
złością, czując tę właśnie litość jak w niej wzbiera i jak jej zagraża.
Wystarczyłoby teraz jego jedi>o złe słowo, aby go rzuciła bez wahania i z
ulgą. Ewa pragnie tego złego słowa, dlatego krzyczy i stara się być
ordynarna.
Ale nie:
Proszę cię — powtarza Alek jeszcze ciszej.
|Nie pojadę z tobą! Jeździsz jak wariat, a jak ta twoja drynda stanie gdzie po
drodze, to co?
Ewa, ja cię proszę.
Chcę jeszcze trochę być z tobą.
I dod^e:
Tyle słów! Takie długie, ładne zdanie. Gdzie je usłyszał? W kinie? Wziął z
jakiej piosenki? Jest wzruszony sam sobą, głupi szczeniak, a to jego
wzruszenie jest tak wzruszające, że nie można mu się oprzeć. Jakże nie być
bohaterką tego romansu, który sobie układa? Alek wstaje i nie próbuje już
żadnych innych sposobów przekonania jej, ani ubłagania. Stoi przed Ewą z
opuszczoną głową, duże ręce zwisają bezwładnie wzdłuż kościstych bioder,
chuda, opalona pierś podnosi się w szybkim oddechu.
Alek, co się z tobą dzieje?
Alek...
Potrząsa głową na znak, że nic wielkiego.
Ewa przypada do niego i daje się objąć jego twardym ramionom, przytula
twarz do tego chudego ciała woniejącego ostrym, młodzieńczym potem. Teraz
Zgłoś jeśli naruszono regulamin